Łódzka
Turandot zarazem nie jest i jest z
mojej bajki.
Są
trzy powody, dla których ten spektakl mocno mnie rozczarował.
I trzy, które warte są pozytywnego podkreślenia.
I trzy, które warte są pozytywnego podkreślenia.
Przede
wszystkim czuję się rozczarowany inscenizacją. Łódzka Turandot jest szalenie ponura, brak w niej rozmachu i koloru, które
tak pięknie wydobył w MET Franco Zeffirelli. Zagadek nie zadaje się tu na placu
przed Zakazanym Miastem, a trzeci akt toczy się pośród kolumn, których
konstrukcję naruszyć musiała jakaś "starożytna bomba". Schematyczne są
zakończenia aktów — sylwetą do widowni, podświetlone w ten sam sposób. Brakuje
pomysłu na poprowadzenie ról. Dla mnie w tej inscenizacji nie istnieje niemal
Timur. Bez pomysłu poprowadzone są także postaci Pinga, Panga i Ponga, z
których zrobiono opiumistów, ich tercet z drugiego aktu rozegrano „erotycznie”
na sofie w towarzystwie niemalże hurys ze Wspaniałego
stulecia, by w końcu przegonić ich w szlafrokach po „kotlinie”, gdzie
zadawane są zagadki, tak, jakby nie byli ministrami, którzy w rytuale zadawania
zagadek uczestniczą. Altoum z cesarza stał się prawie Gandalfem z Władcy pierścieni — niemal, gdyż odarto
go z majestatu. Na scenę wkracza spacerem, z niesionym nad nim parasolem, a
siada na zydlu, który podaje mu przekazując go sobie z rąk do rąk chór. Zresztą,
nie pojawia się on na końcu opery, tak że nie wiadomo, kogo wita chór (Diecimila anni al nostro Imperatore!)
oraz do kogo Turandot kieruje słowa Padre
augusto… Conosco il nome… Nie wiadomo też, komu heroldzi obwieszczają wolę
Turandot: Cosi comanda Turandot: «Questa
notte nessun dorma in Pekino!». Pytanie też, czemu Cesarz po wstaniu ze stołka i wypowiadaniu do Calafa słów Il cielo voglia che col primo sole mio figlioto tu sia! z rozwartymi niczym orant ramionami zwraca się do publiczności. W końcu z niewiadomych powodów
transfiguracja Turandot zachodzi po śmierci Liu (swoją drogą będący częścią pseudo-pałacowej
architektury w tym momencie dymiący na chwilę podest-katafalk, na którym leżą
zwłoki Liu, wygląda zabawnie), mimo że tekst i muzyka przesuwają ją na
następujący po niej duet (chciałoby się, żeby zamiast okropnego Alfana w końcu
zaczęto grać finał Beria).
Także
z powodu kierownictwa muzycznego. Przykro mi to stwierdzić, ale Antoni Wit moim
zdaniem nie sprawdził się jako kierownik muzyczny tej inscenizacji (pierwszych
wątpliwości nabrałem czytając, że Turandot śpiewać ma także Agnieszka Kuk). Prowadził
on orkiestrę w sposób „symfoniczny”, nie ułatwiając zadania ani solistom, ani
chórowi. Często masa orkiestrowego brzmienia skutecznie kryła głosy. Brakowało
mi też podkreślenia wschodnich stylizacji tej partytury, jej „klekoczących”
rytmów. I feerii orkiestrowych barw.
Thomas Beecham dyrygując Straussowską Elektrą
miał powiedzieć: Panowie! Ci śpiewacy
tam, na górze, wyobrażają sobie, że będzie ich słychać; nasza w tym głowa, żeby
do tego nie doszło! Można by tu powtórzyć te słowa, choć są one o tyle
nieadekwatne, że momentami czułem się bardziej jak na koncercie z masywnie
graną symfonią Brucknera, niż na operze Pucciniego. Zupełnie nie rozumiem,
dlaczego w akcie drugim zrezygnowano z udziału chóru dziecięcego. Puccini
świadomie wykorzystał jasną barwę dziecięcych głosów, by odmalować charakter
Turandot i paradoksalny status czystości (swoją drogą, w pierwszym akcie dzieci
były kiepsko słyszalne). Nie przekonał mnie też Emil Ławecki jako Altoum — to
dobry materiał głosowy, ale nie bez kozery partię Cesarza obsadza się bądź
głosami charakterystycznymi, bądź — by rzec eufemistycznie — dojrzalszymi.
W
końcu z tego powodu, że Turandot nie
wytrzyma dwóch Turandot na scenie. Odniosłem wrażenie, że ceniona przeze mnie
Dorota Wójcik tym razem koniecznie chce pod przykrywką Liu zaśpiewać inną rolę.
Jasne, Liu nie musi być naiwnie zakochaną młódką — jako rywalkę Księżniczki
sportretowała ją choćby Elisabeth Schwarzkopf. Ale nie robiła tego ani poszerzając
emisję, ani nie wpadała w tubalnie i brzydko brzmiące piersi, ani nie pozbawiła
tej roli liryzmu i słodyczy. Pierwszy raz w życiu samobójstwo Liu nie zrobiło
na mnie żadnego wrażenia. Za to obudził się we mnie lęk, że Łódź chce powtórzyć
casus Ricciarelli także własnymi
siłami.
Niespecjalnie ujął mnie Charles Kim jako Calaf — jego głos był jakby „schowany”,
pod koniec czuło się już jego zmęczenie, także aktorsko nie był dla mnie w
pełni przekonujący.
Chylę
za to czoła przed chórem, który jest w tej operze ważnym bohaterem, a nie miał
tego wieczoru łatwego zadania. Wprawdzie mam rozmaite zastrzeżenia, jednak
chórzyści dołożyli starań, by było ich słychać i niuansowali zadysponowaną im
przez Pucciniego rolę. Jeśli chodzi o barwę pięknie zestrojono duet służących,
choć mezzosopranistka nie powściągnęła nadmiernego vibrata i nie wszystko "zeszło się" jak należy.
Tak czy owak, śpiewakom-chórzystom należą się należne słowa uznania.
Tak czy owak, śpiewakom-chórzystom należą się należne słowa uznania.
Chylę
także czoła przed Patrykiem Rymanowskim jako Mandarynem. To niewielka rola,
przez co zbyt często się ją lekceważy. A przecież Mandaryn odzywa się w Turandot jako pierwszy, poza tym wprowadza
w snutą na scenie historię. Rymanowski ma barwę głosu idealną do tej roli, udało
mu się także stworzyć prawdziwą kreację sceniczną. Doskonałym tego
potwierdzeniem była scena druga drugiego aktu — był w niej obecny do samego
końca. Nie stał jednak biernie, ale mimiką reagował na wydarzenia i budował
postać.
W
końcu chylę czoła przed Lillą Lee. Jest to głos, który widzę w odcieniach
niebieskości wpadającej w grafit czy pruski błękit. Nieco cierpki i ostry w
górze, zbyt nosowy i płaski w niskiej średnicy. Skłamałbym twierdząc, że
zachwyca mnie swoja urodą, sam wolę także w tej roli głosy o większym
wolumenie. Lee włada nim jednak bardzo świadomie. Różnice barwy wykorzystuje
dramaturgicznie. Świetnie panuje nad wibracją, która jest dla niej środkiem aktorskiego
wyrazu. Pięknie także gra. Jej Turandot nie była krwiożerczą podstarzałą panną,
ale młodą dziewczyną (tu problemem staje się kontrast między młodością
Księżniczki a leciwością Cesarza, kto wie, może tę rolę warto było odmłodzić?),
która w imię rojeń dopuszcza się zbrodniczych czynów by skapitulować dzięki
pocałunkowi. Aż żal, że w transmisji z MET słuchałem nie jej, a Niny Stemme,
pod adresem której mam w tej roli wiele zastrzeżeń.
Podsumowując,
nie wierzę w wydarzenia pokazane mi na scenie. Nie wierzę koncepcji
dyrygenckiej, nie wierzę Liu czy Ministrom. Wierzę chórowi, wierzę Mandarynowi.
I wierzę Turandot.
I
cieszę się pięknie wydanym programem. A moim wzorcem z Sevres niezmiennie pozostają Maria Slatinaru, Ludovic Spiess, Teodora Lucaciu i inni artyści pod wodzą Carola Litvina.
Giacomo Puccini, Turandot
Dyrygent: Antoni Wit
Reżyseria: Adolf Weltschek
Inscenizacja, scenografia: Małgorzata Zwolińska
Premiera z Expressem, Łódź, 15 maja 2016 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.