sobota, 5 grudnia 2015

ŚWIADEK

Nie wiem, czy zawsze granice naszego języka, to granice naszego świata. Niekiedy jest tak na pewno. Co ciekawe, słuszność tej tezy dociera do mnie na ogół  w momencie, gdy cudzy język i stojące za nim doświadczenie wywołują we mnie déjà vu, bardzo głębokie poczucie, że doświadczyłem czegoś bliźniaczo podobnego, że czyjś język jest (niemal) moim językiem, a nasze światy są wspólne.
W ciągu zaledwie kilku dni odczułem to dwukrotnie. Może lepiej byłoby powiedzieć, że wciąż to odczuwam, bo z wrażenia déjà vu nie mogę się otrząsnąć. Wszystko zaczęło się wraz z lekturą nowego numeru Repliki, który otwiera wywiad z Krzysztofem Charamsą. Nie jestem ani zawodowym teologiem, ani (nieco wbrew swoim pragnieniom z czasów liceum) nie zostałem tzw. „duchownym”. Moje zaangażowanie instytucjonalno-religijne było jednak kiedyś bardzo duże i mocno konserwatywne. Wprawdzie nie sięgam pamięcią, kiedy uświadomiłem sobie odmienność mojej seksualnej orientacji i tożsamości, pamiętam jednak doskonale życie ukrytego geja-katolika. Gdy Charamsa mówi, że jako ukrywający się ksiądz-homoseksualista czuł się „Jak śmieć. Jak odpad. Jak niebyt”, czuję, że mogę powiedzieć dokładnie to samo. Pamiętam też destrukcyjne poczucie samotności, które starałem się przekroczyć szukając wspólnoty, w której jednocześnie mógłbym zmagać się ze swoją seksualnością, walczyć z „wewnętrznym nieuporządkowaniem moralnym” i budować bliskie, katolickie więzi. Żeby to wszystko było możliwe, chciałem jak najlepiej rozumieć doktrynę, w tym doktrynę o tym, kim jest człowiek. Mocno wciągnąłem się wtedy w neoscholastykę, stopniowo rosło moje przywiązanie do katolicyzmu „trydenckiego”. Tak samo gwałtownie rosło poczucie niespójności wewnętrznej.

W tej samej Replice znalazłem informację o książce Roberta Rienta Świadek. Zaciekawiła mnie jej charakterystyka – „to opowieść non-ficton o ucieczce ze szczególnego więzienia – więzienia dla mózgu. Łukasz urodzony w rodzinie świadków Jehowy opowiada o wykluczeniu chłopca z <kociej wiary> w Polsce lat dziewięćdziesiątych, o wykluczeniu i odrzuceniu przez rodzinę po odejściu od religii. To opowieść o poszukiwaniu tożsamości w oparach Boga, seksu, medytacji, narkotyków, kobiet i mężczyzn. A w końcu, to opowieść o dojrzewaniu do akceptacji swojej orientacji seksualnej”. Zacząłem tę książkę czytać wczoraj przed zaśnięciem i nie mogłem się od niej oderwać, dopóki nie doszedłem do końca. To niezwykła autobiograficzna opowieść, w której zobaczyłem odbicie siebie samego. I która zmusiła mnie by znów, ale silniej niż kiedyś, zadać sobie pytanie o to, czy instytucje religijne, które zatracają zmysł niepoznawalności Boga i chcą wyrokować w Jego imieniu o losach ludzi i świata, nie są mimo wszystkich różnic podobne czy wręcz takie same: równie opresyjne, feudalne i zupełnie nieczułe na człowieka? Czy efektem ich misyjności nie są podobnie przetrącone ludzkie losy, poturbowane emocje, niszczone więzi? Eo ipso – czy „obiektywne systemy wartości”, „prawa naturalne” itede itepe nie są tylko i wyłącznie narzędziami władzy, choć pokazywane są jako ochrona dla tego co arcyludzkie – osobowej godności, miłości etc.?

Rient opisuje świat, który wielu ludziom zwyczajnie nie będzie mieścić się w głowie. To świat pełnego podporządkowania

— żony mężowi i kobiety mężczyźnie
„Mężczyzna może zdobywać kolejne stopnie w hierarchii. Przywilejem kobiet jest sprzątanie Sali Królestwa i udział w krótkich scenkach dotyczących głoszenia. Mogą jak mężczyźni zgłaszać się i odpowiadać na zadane pytania, mogą głosić, ale przede wszystkim powinny się uczyć „w cichości z całym poddaniem się ” (1 Tm 2:11).
Kobietom nie wolno publicznie przemawiać, modlić się, prowadzić wykładów, krytykować wypowiedzi braci starszych.
„Kobiety mają na tych zgromadzeniach milczeć; nie dozwala się im bowiem mówić, lecz mają być poddane” (1 Kor 14:34).
Jeśli – w wyjątkowych sytuacjach – w zebraniu nie uczestniczy żaden ochrzczony mężczyzna, wtedy mogą modlić się i prowadzić spotkanie, ale muszą nakryć głowę, zazwyczaj chustą. „Każda zaś kobieta, modląc się lub prorokując z odkrytą głową, hańbi swoją głowę” (1 Kor 11:5)”.

— więzi rodzinnych, więziom „duchowym”
„29 grudnia jadę z rodzicami do Holandii na ślub brata, bezwyznaniowca, który żeni się z niepraktykującą katoliczką. W urzędzie stanu cywilnego wszyscy siadamy przy okrągłym stole, uroczystość trwa krótko. Idziemy na kolację do domu, następnego dnia wracamy do Polski.
Tatę wzywają na komitet. Obecnością na ślubie syna wyraził poparcie dla tego, co nie podoba się Bogu.
22 stycznia 2004 roku, po ponad dwudziestu latach służby dla Jehowy, za niesubordynację traci stanowisko starszego zboru. Ląduje na samym dole hierarchii, niżej niż kilkunastoletni chłopcy biegający w trakcie zebrania z mikrofonem między odpowiadającymi na pytania.
[…]
Nad trumną stoi cała rodzina. Nikt z zewnątrz nie widzi, że stoimy w dwóch grupach. Świadkowie razem i razem ci, którzy odeszli. Kończy się przemówienie brata starszego.
Ciało babci, którą odwiedzałem w szpitalu, leży przysypane ziemią.
Podchodzę do kuzynki, tej, z którą jeździłem na ośrodki, której nie odważyłem się powiedzieć, że wiem, jak to jest chcieć umrzeć. Podchodzę do niej z wyciągniętą ręką. Kuzynka patrzy na mnie i mówi: znasz zasady. Odchodzę.
Próbuję jeszcze z ciotką, mamą Diany, ona też nie podaje mi ręki.
I jeszcze jedna ciocia, kochałem ją przecież nie tak dawno i bardzo mocno. Odwraca się, idzie do męża.
Wracam do rodziców. Mam do nich szczęście. Wbrew temu, co nakazuje organizacja, nie wyrzekli się niewierzących synów.

Osoba wykluczona jest gorsza od ludzi ze świata. Świadkowie Jehowy nie mogą jej mówić dzień dobry, w sensie dosłownym.
Wykluczony może chodzić na zebrania, ale nikomu nie wolno z nim rozmawiać. Jeśli świadek Jehowy znajdzie się z kimś takim w jednym środku transportu, nie powinien się komunikować z wykluczonym, nawet jeśli jest to samochód, którym wszyscy jadą na zebranie.
Kto podejmuje samodzielną decyzję o odejściu od religii, uzyskuje taki sam status jak wykluczony. Uporczywe utrzymywanie kontaktów z osobą wykluczoną grozi wykluczeniem.
Jak należy traktować byłych wyznawców, określa przytaczana już tajna książka świadków Jehowy Paście trzodę Bożą, z której pochodzą zamieszczone niżej cytaty.
Nie każdy grzesznik zostaje wykluczony. Okazujący skruchę stają się naznaczonymi. To najlżejsza kara. Można zostać naznaczonym na przykład za umawianie się na randki lub przyjaźnienie z osobą spoza zboru.
Naznaczony wysłuchuje wykładu ostrzegającego w Sali Królestwa. „Jeśli starsi zboru zauważą, że ktoś postępujący nieporządnie zawstydził się i zmienił swe zachowanie, to mogą indywidualnie zdecydować, iż nie muszą już ograniczać z nim kontaktów towarzyskich. Będzie to wskazówką dla zboru, że dana osoba nie jest już naznaczona”.
Więź duchowa jest nadrzędna wobec rodzinnej.
Rodzicom, których dorosłe dzieci zostały wykluczone, zaleca się zerwanie z nimi relacji. „Sprawy rodzinne mogą sporadycznie wymagać nawiązania z taką osobą kontaktu, ale powinien się on sprowadzać do niezbędnego minimum”.
Członkowie rodziny, którzy utrzymują kontakty z wykluczonymi, mogą się spodziewać napominającej rozmowy ze starszymi zboru. Gdy rodzina mieszka pod jednym dachem z osobą wykluczoną, nie będzie wzywana na komitet za utrzymywanie z nią kontaktów.
[…]
Wykluczony zazwyczaj nie ma gdzie wracać. Traci wszystko, co znał, i wszystkich, których znał. A nawet jeśli to, co znane, było iluzją – dawało poczucie bezpieczeństwa. Na wykluczonych czeka obcy, na początku bardzo samotny świat. Powinni cierpieć i żałować. To ma wzbudzić tęsknotę i chęć powrotu do organizacji.
Wykluczenie „pomaga utrzymać zbór w duchowej czystości”, powiedziane jest w „Strażnicy” z 15 listopada 2006 roku.
Wykluczeni zazwyczaj wolą, by nazywać ich wyzwolonymi”.

— teraźniejszości wyczekiwanemu Armagedonowi i „zbawieniu” „W artykule Tymczasowi osiedleńcy w niegodziwym świecie opublikowanym w „Strażnicy” z 15 listopada 2011 roku napisano: „Czujni chrześcijanie powstrzymują się od używania tego świata w pełni w kwestii wyższego wykształcenia. Wiele osób w tym systemie rzeczy uważa je za warunek osiągnięcia prestiżu i dostatniego życia. Ale my, chrześcijanie, jako tymczasowi osiedleńcy, zmierzamy do innych celów. Zachęcamy młodych chrześcijan, by dążyli do celów duchowych, zdobywając jedynie wykształcenie umożliwiające zaspokajanie podstawowych potrzeb”” […] „Aktorstwo było zakazane, podobnie jak wszystkie kierunki artystyczne, odpadała również politologia i filozofia, najgorsza. „Ludzkie filozofie i plany już nieraz sprowadzały nieszczęścia na całe społeczeństwa”, pozostające „pod wpływem demonicznych duchów”, napisano w książce Prowadzenie rozmów na podstawie Pismz 2001 roku. Filozofowaniem świadkowie pogardliwie nazywali gorące dyskusje na tematy niezwiązane z prawdą”) itd., itp.

Rzeczywistość religijna świadków Jehowy opiera się na sztywnej hierarchii. Wiąże się z tym publikowanie specjalnych wydawnictw, przeznaczonych do lektury wyłącznie dla określonych grup wierzących. Podział przebiega także między tymi, którzy przeznaczeni są do królowania z Jehową w niebie, a tymi, którzy żyć będą na odmienionej Ziemi. „Czternastego dnia miesiąca nisan, pierwszego w żydowskim kalendarzu religijnym (przełom marca i kwietnia), świadkowie Jehowy obchodzą jedyne święto – Pamiątkę śmierci Jezusa Chrystusa. Podczas godzinnego wykładu brat starszy przypomina Ostatnią Wieczerzę, czyta Biblię i modli się. Wyznawcy przekazują sobie z ręki do ręki przaśny chleb na talerzu i czerwone wino w kieliszku. Symbole ciała i krwi Jezusa, w języku wyznawców „emblematy”. Mogą je spożywać wyłącznie ci, którzy pójdą do nieba. O tym decyduje powołanie, to się czuje. Powołuje sam Jehowa.
W 2014 roku w Pamiątce uczestniczyło ponad dziewiętnaście milionów osób, ale tylko czternaście tysięcy sto dwadzieścia jeden spożywało emblematy, podaje Rocznik Świadków Jehowy. To ostatni z liczby stu czterdziestu czterech tysięcy powołanych do królowania w niebie.
(W zborze w Szklarskiej Porębie wszyscy bracia i siostry czekali na życie wieczne w raju na ziemi, nie było nikogo powołanego do nieba. Gdy zapytałem Łukasza, co by się stało, gdybym zjadł kawałek chleba, spojrzał na mnie bardzo poważnie i wyznał, że zjadłbym wtedy własną śmierć)” – pisze Rient.
Negatywnie postrzegane są także kontakty wierzących ze „światusami": „Dina, córka Jakuba, ojca dwunastu synów, od których imion nazwane zostało dwanaście plemion Izraela, wybiera się do Kanaanu „popatrzeć na kobiety tego kraju” (Wj 34:1). Zostaje zgwałcona przez księcia Sychema, który później chce się z nią ożenić. Synowie Jakuba zgadzają się na małżeństwo, jeśli Sychem i wszyscy mężczyźni w mieście poddadzą się obrzezaniu. Trzeciego dnia po zabiegu bracia Diny, słudzy Jehowy, rabują miasto. Dzieci i kobiety uprowadzają w niewolę, a księcia i Kananejczyków mordują.
Dina została zgwałcona, ponieważ zaprzyjaźniła się ze światusami. Przysporzyła problemów swoim braciom i ściągnęła śmierć na Kananejczyków. Tę historię opowiada się już dzieciom świadków Jehowy. Ma być ostrzeżeniem przed tym, do czego prowadzą kontakty ze światem i gorszące zachowanie. A kto gorszy swoich braci, zasługuje na kamień młyński zawieszony na szyi i wrzucenie do morza (Mk 9:42). Bracia starsi nie stosują tej biblijnej techniki. Osobę, która zgorszyła współwyznawców, czeka tylko wizyta i napomnienie, czasami publiczne”.

Szacunek dla prawdy (pod tym terminem świadkowie Jehowy rozumieją swoją religię) oznacza, że nie zadaje się pytań i nie posiada się wątpliwości, unika się lektur uznanych za niewłaściwe, a ze świata nauki cytuje się wyłącznie te badania, które mogą się przydać dla uzasadnienia głoszonej religii. De facto stroni się także od dialogu -  rozmowie nie chodzi bowiem o poznanie, co myśli inny człowiek, ale o podzielenie się prawdą, którą się zna. I o dokonanie oceny:
„Świadkowie Jehowy nie chcą rozmawiać. Nie po to pukają do obcych drzwi. Przyszli nawracać. Nie są zainteresowani innym od własnego sposobem myślenia, oni znają prawdę. Teraz, wytrenowani na zebraniach, użyją wszystkich narzędzi i środków, by do prawdy zaprowadzić innych. Zrobią to z uśmiechem, życzliwie, rozumiejąc każdy problem, który dręczy człowieka dopóty, dopóki się nie ochrzci.
Wiedzą, skąd się wzięliśmy, jaki jest sens życia, co się dzieje po śmierci, dlaczego umieramy. Wszystko, co ważne, wiedzą. Na co dzień, zamiast obserwować, wolą oceniać.


Kilka lat temu mama Łukasza została wezwana na komitet za rozpasanie. Nabrała bowiem niezdrowego zwyczaju zgłaszania się na zebraniach i zadawania pytań, dzielenia się swoimi wątpliwościami. A rozpasanie to „czyny, które odzwierciedlają bezczelną, jawnie lekceważącą postawę. Uwidacznia się ona w braku szacunku lub nawet w pogardzie dla władzy, praw oraz norm Boga”. Starsi zboru stanowiący władzę znają się na normach Boga.
Publiczne krytykowanie nauk „Strażnicy” albo starszych zboru, opowiadanie na zebraniu o swoich wątpliwościach, zadawanie pytań podważających autorytet mężczyzn świadczy o rozpasaniu. Jest nim również:
„1. dobrowolne, ustawiczne i nieuzasadnione utrzymywanie kontaktów z wykluczonymi niebędącymi członkami rodziny,
2. seksualne molestowanie dzieci,
3. zabieganie o względy drugiej osoby bądź utrzymywanie z nią więzi uczuciowej, gdy nie ma biblijnego lub świeckiego prawa do zawarcie małżeństwa”.
Rozpasanie seksualne prowadzące do molestowania dzieci jest dla świadków Jehowy takim samym przewinieniem jak rozpasanie intelektualne prowadzące do zadawania pytań”.

Wątpliwości nie należy żywić choćby co do religijnej oceny homoseksualizmu. Same potrzeby homoseksualne są ościeniem, z którym należy się zmagać i próbować wyleczyć w ramach stosownej terapii. Akty homoseksualne zaś są z góry potępione:
„Po nieprzespanej nocy wsiada z tatą do samochodu. Muszą mnie zobaczyć. Biorą Biblię, „Strażnicę” i dwa dżemy. Ze Szklarskiej do Poznania jadą mniej niż pięć godzin.
To się da wyleczyć, mówią zamiast dzień dobry. Otwieram im drzwi po trzeciej. Wszystko, co wiedzą o homoseksualizmie, wiedzą ze „Strażnic”. Tato otwiera Biblię, czyta głośno.
Był Jezus? Był.
Był potop? Był.
Biblia jest słowem Boga? Jest.
Wszystko jasne? Jasne.
Wiedzą, że dla Jehowy nie ma rzeczy niemożliwych i że mogę sobie myśleć i czuć, co chcę, bylebym nie praktykował tego, co sodomici, to obrzydliwe, w kiszkę stolcową, do tego to się sprowadza, obrzydliwe, jak można. I zamaluj te napisy na ścianach.
„Nie ma mnie, strasznie mnie nie ma” 
[…]
„Mój heteroseksualizm jest do zrobienia, będę walczył o to, żeby być ojcem, mieć rodzinę. Andrzej zadał mi pytania:
Czy chcesz być ojcem?
Czy chcesz związku z kobietą?
Czy ojciec wciąż jest zazdrosny o mamę?
Czy mama wybrała cię na mężczyznę swojego życia?
Czy chcesz być heteroseksualistą?” – 24 października.
Na terapii docieram do obrazu pierwszego mężczyzny, który mi się spodobał. Miałem wtedy cztery lata.
Poszukuję patologii w tym, jak kocham.
Po kolejnej sesji już rozumiem, że jestem homoseksualistą od momentu, w którym heteroseksualiści stają się heteroseksualni. I przestaję walczyć, na zawsze.
Od teraz wymagam od rodziców akceptacji, której sam nie umiem im dać. Mają mi pomóc, mają mnie zaakceptować, mają to zrobić zaraz. Z miejsca, w którym jestem, droga wydaje się znacznie krótsza”.

Życie w tak opresyjnym środowisku odbija się, rzecz jasna, na psychice, na relacji człowieka do siebie samego i relacjach społecznych. Jedni stają się idealnie wytresowanymi żołnierzami słusznej sprawy, inni cierpią, podejmują się prób samobójczych, zdobywają się na odwagę odejścia ze wspólnoty religijnej. Jednak nawet w tym ostatnim przypadku nie da się przekreślić przeżytych wcześniej lat, nie da się zdjąć z siebie sposobu myślenia i czucia. Rient wskazuje na pułapkę, w jaką wpadł: religię Jehowy zamienił ma religię psychoterapii:
„Cztery razy zmieniał psychoterapeutów.
Terapia pomogła mu przeżyć nie tylko niewyrażony smutek, ale przeżyć w ogóle. Pomogła mu radzić sobie ze stratą, przemocą, cierpieniem. Wysyłał na nią wszystkich znajomych.
Niebezpieczne stało się rozsmakowanie w byciu ofiarą. W gabinecie z chusteczkami, pytaniem o uczucia i wpatrzonymi oczami terapeuty łatwo się nią stać”.

Pokazuje też, jak „religijny stygmat” utrudnia dostrzeżenie, czym jest związek. Pisze:
„Długo nie widział, że między jego związkiem a tym, czego nie dostał w dzieciństwie, rozpiął most. Przechadzał się po nim.
Związek miał go uratować, uzdrowić, nakarmić, wypełnić pustkę.
Będę cię teraz używał, człowieku, zapnij pasy, w imię miłości, amen”.
Ta sprawa wydaje mi się i szczególnie ważna, i szczególnie bolesna (może dlatego że znam ją z autopsji) — fundamentalistycznie przeżywana religijność w imię miłości niszczy zdolność kochania. Tę trzeba i można odbudować, ale pustka, samotność, głód drugiego człowieka wywołane przez religijne zakazy często gęsto powodują, że upajając się obecnością osoby, którą się kocha, oddając jej siebie, zawłaszcza się ją jak przedmiot, który przynosi radość, pociechę, satysfakcję.

Pisałem na wstępie o déjà vu, co oznacza, że świat geja żyjącego wśród świadków Jehowy przypomina mi moją własną biografię. To znaczy z kolei, że widzę wiele podobieństw między tamtą religią, a moim dorastaniem w Kościele rzymsko-katolickim. Tak, widzę wiele podobieństw, łącznie z tym, że na co dzień większość katolików pozbawiona jest dostępu do komunii pod dwiema postaciami, a więc do komplementarnego symbolu. Podobnie funkcjonuje hierarchia, podobny jest stosunek do kobiet. Podobny bywa też stosunek do światusów — uczono mnie, że bliskie więzi należy budować tylko z katolikami i to oddanymi sprawie, przestrzegano, bym nie brudził się światem. Jedynie dominikanie wiedzieli, że nie da się głosić Boga światu jeśli nie jest się częścią świata.
Patrząc na środowisko, dla którego emblematem niech będzie fronda.pl, widzę niechęć do teorii ewolucji ze wskazaniem na kreacjonizm jako pogląd właściwy, dostrzegam całkowite zamknięcie na badania psychologiczne, seksuologiczne, społeczne, które podważają doktrynalny obraz homoseksualizmu. Zauważam przekonanie, że homoseksualizm można poddawać terapii. Zamiast dialogu zaś spotykam się z monologiem, którego celem jest ocena — niepodlegająca zakwestionowaniu ocena wszystkich wokół.

Doświadczając życia w takim środowisku, żyjąc <jak nikt, jak śmieć, jak odpad>, odczułem książkę Rienta jak książkę o sobie, przy wszystkich bardzo dużych różnicach w naszej biografii. Zastanawiam się, co odkrycie tego podobieństwa ma mi powiedzieć? I co takie podobieństwa powinny powiedzieć światu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...