Poczucie bezpieczeństwa demoralizuje
pracowników – uważa ks. JacekStryczek. Czy ma to oznaczać, że niestabilność, lęk, obawa stanowią czynniki
rozwijające w nas przymioty moralne?
To
pytanie dobrze wpisuje się w raport Amnesty Internation zatytułowany Dotknięci przez nienawiść, zapomniani przez
prawo: brak spójnego systemu zwalczania przestępstw z nienawiści w Polsce.
Stanowi on efekt dwóch wizyt studyjnych Delegatów AI, którzy odwiedzili Białystok,
Lublin, Łódź, Szczecin, Warszawę, Wrocław i Żywiec. Odbyli szereg rozmów z 25
osobami, które uważają, że padły ofiarą przestępstw z nienawiści (lub ich
reprezentantami prawnymi), z pracownikami instytucji publicznych (w tym
prokuratur, Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi, Ministerstwa Sprawiedliwości czy
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych), a także z przedstawicielami organizacji pozarządowych
i grup wsparcia dla ofiar przestępstw z nienawiści.
Do
badania włączono 14 przestępstw, które bada się pod kątem przestępstwa z
nienawiści. Siedem z nich dotyczyło uchodźców, osób ubiegających się o ochronę
tymczasową i migrantów, cztery – biseksualnych lub homoseksualnych mężczyzn
(lub za takich uznanych), jedno – osoby zajmującej się promocją i badaniem
historii i kultury żydowskiej, dwa dotyczyły bezdomnych.
Raport
nie napawa optymizmem. Z jednej strony pokazuje rozpowszechnione społecznie
fobie, które odpowiednio podsycane przekładają się na jakość życia społecznego.
Z drugiej – diagnozuje poważne luki w polskim prawie, które określone grupy
chroni przed przestępstwami z nienawiści, inne pozostawiając w tej kwestii bez
ochrony.
Zgadzam
się z autorami raportu, że przestępstwa z nienawiści wywierają długotrwały i
wyjątkowo szkodliwy wpływ nie tylko na ofiary, ale także na wspólnoty. Zgadzam
się, że rozwiązania prawne są jednym z kluczowych elementów eliminowania takich
przestępstw, a przez to zmiany społecznej. Zgadzam się także, że poza rasą,
pochodzeniem etnicznym, wyznawaną religią lub bezwyznaniowością, nienawiść może
motywować do przestępstw choćby wobec niepełnosprawnych, bezdomnych,
mniejszości seksualnych, wieku czy statusu ekonomicznego (vide bezdomni). Nie
ma sensu, w czym także zgadzam się z autorami raportu, tworzyć zamkniętego katalogu
przestępstw z nienawiści, a skupić należy się na motywacji.
fragment raportu |
Sprawą
szczególnie ważną wydaje mi się postawa funkcjonariuszy publicznych, którzy
winni otwarcie występować przeciw dyskryminacji, kwestionować stereotypy, mobilizować
opinię publiczną do debaty o dyskryminacji i eliminowania uprzedzeń. Póki co –
gesty funkcjonariuszy publicznych bywają często efektem nacisku opinii
publicznej (przykładem może być sprawa Dominika z Bieżunia i reakcja Joanny
Kluzik-Rostkowskiej). Ewentualnie sami funkcjonariusze publiczni wzywają do
dyskryminacji, a postawy i język nienawiści przedstawiają jako wyraz
obiektywnego ładu aksjologicznego (vide Krystyna Pawłowiczówna, wystąpienia
Dariusza Oko w parlamencie, działanie parlamentarnego zespołu Stop Ideologii Gender!
– mimo ich wyraźnie dyskryminującego charakteru i skandalicznych słów
padających pod adresem obywateli, związana z UKSW Irena Lipowicz, do niedawna
Rzecznik Praw Obywatelskich, nie znalazła powodu, by w jakikolwiek sposób
zareagować, odrzucając wszelkie moje pisma w tej sprawie).
Zastanawiam
się, czy ks. Stryczek – mając stabilną sytuację zawodową, bezpieczną „plebanię”
i uczestnicząc w życiu społecznym jako celebryta, a nawet filantrop – miał szansę
poczuć, jak żyje się dłuższy czas w poczuciu strachu, niestabilności, lęku.
Miałem
i mam taką okazję. Przez – plus minus – połowę swojego życia grałem rolę kogoś,
kim nie jestem. O swojej seksualnej inności wiedziałem bardzo wcześnie – gdy koledzy
z podstawówki zaczynali się interesować koleżankami, ja interesowałem się nimi.
Ale wiedziałem także, że nie należy o tym mówić. Kawały o pedałach naprawdę
zaczyna się opowiadać bardzo wcześnie. Wiedziałem, że jest jakaś część mnie,
która uważana jest za dewiacyjną. Przyznanie się do niej mogło prowadzić w konsekwencji
do wykluczenia i odrzucenia. Z jednej strony uciekałem od ludzi, budowałem swój
świat, starając się, by jak najmniej osób miało do niego dostęp. Z drugiej
strony w relacjach koleżeńskich dbałem o to, by nikt się nie dowiedział, bo
wtedy mógłbym stracić swoje niewielkie grono osób jakoś tam bliskich. Pisząc te
słowa, wciąż czuję ból. Bo takie życie to trauma, od której być może nie
uwolnię się nigdy. Jest jeszcze trzecia strona – budząca się potrzeba
bliskości, naznaczające człowieka poczucie osamotnienia. I rodzące się
pożądanie. Pod koniec podstawówki prowadziłem coś a la dziennik, który kiedyś
wpadł w ręce mamy. I spowodował drastyczne konsekwencje. Przyzwyczajona w
mediach do stereotypu homoseksualizmu jako dewiacji stwierdziła, że jestem
obrzydliwy. Omijała mnie, zmuszała do samotnego jedzenia. Póki – na tamtym
etapie – nie wyparłem się siebie i nie przeprosiłem za to, kim jestem. Szczęśnie,
jej inteligencja i empatia pozwoliły zmienić jej nastawienie. Ale stało się to
zdecydowanie później.
Dyskryminacja
dotknęła mnie też z powodu bycia przy kości. Był to problem w mojej
podstawówce. Żarty, niekiedy jadowite słowa, samotność na klasowych zabawach,
gdzie – nie zawsze szczupłe – koleżanki jednak nie chciały ze mną zatańczyć.
Nakłada się na to dyskryminacja wewnątrz samego środowiska gejowskiego. Nie
pasowałem do szczupłych, chłopięcych gejów, przez co niespecjalnie mogłem
liczyć na zainteresowanie. Moje studia przypadały na okres, gdy pojawiły się
portale dla mniejszości seksualnych. Poprzez ogłoszenia poznawałem ludzi.
Pisało nam się świetnie. Budowała się jakaś więź intelektualna. Często-gęsto
wszystko przekreślało pierwsze spotkanie. Byłem przy kości. I studiowałem
filozofię (tak, wielokrotnie randki kończyły się po tym wyznaniu). Lęk przed
odrzuceniem z powodu wyglądu mam do dziś. Co, przy kulturze „fit” nie jest
trudne.
Wyniosłem
po tym wszystkim poczucie, że na zainteresowanie i akceptację trzeba zasłużyć.
Najlepiej wytężoną pracą. Ale że Polacy nie są skłonni chwalić, a im więcej się
robi, tym więcej oczekują i tym więcej ganią, także to nie przyniosło mi
spokoju.
Nie
piszę tych słów, by się nad sobą użalać. Chcę tylko powiedzieć, że wszędobylska
dyskryminacja, niekiedy kończąca się przestępstwami, generuje określone źródła
zagrożenia, lęki, opóźnia emocjonalne dojrzewanie. Obciąża dodatkowym stresem,
niepewnością. Ta zaś przekłada się na to, kim jesteśmy – nasze charaktery,
emocje, podświadome motywacje. Tworzy osobowości naznaczone traumą, co
powoduje, że trauma staje się także określonym stanem społecznym.
Zakładam,
że moje obciążenia tzw. „stresem mniejszościowym”, lęki, które leczę,
przeżycia, które pamiętam, utrwaliły we mnie pewną pryncypialną niechęć do
narracji o upadku kultury i cywilizacji śmierci. Stoi bowiem za nimi
apolegetyzowanie mechanizmów, które wykluczają, dyskryminują, usprawiedliwiają
nienawiść. Tym samym odbierają ludziom godność, tworzą uwarunkowania, które
wpływają na nasze zachowania społeczne i moralne. Tworzą poczucie więzi nie na
afirmacji, ale na wykluczeniu. Zupełnie nie licząc się z tym, jakie koszty
poniesie osoba wykluczona i samo społeczeństwo.
Noszę
w sobie, w sumie liberalne, przekonanie, że im mniej prawa i im mniej
ingerencji w ludzką wolność, tym lepiej. Nie zgadzam się jednak z tymi, którzy
absolutyzują wolność jednostki kosztem społeczeństwa; nie zgadzam się zatem
choćby z uznaniem, że wolność słowa jest wartością nadrzędną. Byłoby tak dla
mnie w świecie, w którym poszanowanie drugiej osoby i odwoływanie się do racji
(czyli zwykła kultura osobista), a nie emocjonalnego ataku ad personam
stanowiłyby normę. Brak ochrony (czy niedostateczna ochrona) przed
przestępstwami z nienawiści, społeczne przyzwolenie na językowy rasizm czy internetowy
hejt pociąga za sobą akcelerację
czynników wywołujących „stres mniejszościowy”. To przekłada się na ogromne koszty,
jakie płacą konkretni ludzie za to, kim są. Ale – w ostatecznym rozrachunku –
płaci za to także społeczeństwo. Lęk bowiem nie wywołuje nadwyżki energii,
przekłada się za to często na depresje, nerwice, brak poczucia sensu. I tak
dalej. I tym podobne. Brak mechanizmów antydyskryminacyjnych i przyzwolenie na
przemoc stereotypu pozwala też – o czym warto pamiętać – na budowanie kapitału
politycznego.
Prawicowy
atak na uchodźców jest symetryczny wobec ataku na tzw. ideologię gender. Jest równie absurdalny i emocjonalny, ale
także na równi udający naukowość. Mamy więc profesora Oko i profesor
Pawłowiczównę. I mamy dane statystyczne o lawinowym wzroście gwałtów w Szwecji,
rzekomo z powodu napływu emigrantów („winna” jest tu raczej zmiana przepisów,
które poszerzyły to, co uznaje się w Szwecji za gwałt; „winne” jest to, że
statystyka obejmuje zgłoszenia na policję, a także i to, że zmieniając przepisy
wolno uzupełnić zgłoszenia bodaj na pięć lat do tyłu).
Jestem
ciekaw, na ile rzekoma naukowość wpływa na utrwalanie stereotypów i uzasadnianie
dyskryminacji. Tak czy owak, sądzę, że mamy w Polsce do czynienia z
nadużywaniem autorytetu akademickości. Niech przykładem będzie Jan Żaryn,
ideolog prawicowej polityki historycznej i profesor historii. Choćby jego
stosunek do filmu Pokłosie, silnie
ocenny, utrwala w społeczeństwie obraz historyka jako badacza obiektywnej
przeszłości. A czyni to po to, by wygrać animozje i rozegrać kolejna partię
polityki historycznej.
Proszę nie traktować tych słów, jako systematycznego opisu czy analizy. To tylko garść refleksji a propos raportu AI. To podrzucenie tropów, za którym stoi moja konkretna biografia. Tylko tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.