Za dużo polityki, za mało artystów
Przywykłem już do faktu, że żadna większa uroczystość nie może odbyć się bez witania polityków i łaszenia do nich. Początek gali przyjąłem więc jako oczywistość, acz prezentowane z nazwiska osoby ze świata polityki witane były rachitycznymi brawami, regularnym gwizdem, a mój sąsiad zza pleców stwierdził, że przyszedł na koncert, a nie na kampanię do wyborów samorządowych. Śmiesznie wypadły "prezenty w postaci obietnic", choć pomysł na kulturalne ożywienie Placu Dąbrowskiego uważam za dobry (w wizualizacji nie było szpetnej fontanny, co daje nadzieję!). Sam bym nie narzekał, gdyby politycy byli dodatkiem do powitania artystów sceny, tych, którzy choćby z racji wieku czy z innych powodód już na niej nie śpiewają. Tak się jednak nie stało - nie było honorowych miejsc dla ludzi tworzących to miejsce, nie było powitań, nie było słowa dziękuję. Zakładam, że i samych artystów w związku z podejściem Dyrekcji było niewielu. Wyjątek w całym tym zapomnieniu zrobiono dla Tadeusza Kopackiego. Za mało..!
Za mało reżyserii, za dużo przypadku
Reżyserii było dla mnie w tej gali zdecydowanie za mało. A i ta, która była, rodziła znaki zapytania. Wciąż nie rozumiem choćby tego, po co w intradzie Strasznego dworu pojawiły się na scenie chórzystki, gnąc się w chichotliwej wrzawie. Brakowało mi pomysłu na to, by słowem spiąć w gali historię teatru. Opowiadane przez Prowadzących anegdoty były dość przypadkowe, nazwiska artystów, którzy występowali wcześniej w danych tytułach wybrane były bez widocznego klucza (przy Traviacie nie wymieniono ani Romy Owisńskiej, ani Krystyny Rorbach, jak by nie było nazywanej "łódzką Callas"). Nie wykorzystano także telebimu, na którym można by spokojnie pokazać fragmenty dawnych spektakli czy sylwety twórców i artystów.
Summa summarum nie czułem się jak na gali jubileuszowej. Ot, koncert złożony z mniej bądź bardziej znanych "operowych kawałków". I bez zachwycającego nagłośnienia - wszystko, co "niskie" buczało w głośniku, a dźwięk nie był wyreżyserowany jak należy (orkiestra kryjąca głosy, Traviatowy Alfred śpiewający na tym samym planie, co Violetta). I bez padnięcia na kolana z zachwytu.
Wybór końcówki września na galę na dworze to pomysł kuriozalny. Było przeokrutnie zimno, sporo osób z tego powodu wychodziło wcześniej, nie mogąc się rozgrzać. Temperatura nie służyła instrumentom. Nie służyła także solistom. Wprawdzie przy scenie postawiono dla nich nieduży namiot, ale trasę z teatru pokonywali bez odpowiedniego rękawa, który zabezpieczyłby ich przed szokiem związanym ze zmianą temperatur. A jak czułe jest ludzkie gardło, wszyscy wiemy. Nie kryję, że generalnie nie byłem zachwycony całością, w kilku przypadkach pozostałem nieprzekonany, w innych - nieprzekonany jestem do pomysłów repertuarowych. Osobną kwestią pozostaje rozwibrowanie głosów - nadmierne w wielu przypadkach, choć może wczoraj była to kwestia okoliczności. W tym także faktu, że spiew trzeba było nagłośnić, a mikrofon jednak przekłamuje (choćby Stanisława Kufluka chciałbym posłuchać w przestrzeni bardziej kameralnej i naturalnej, gdzie zabawa kolorem, ciepło i intymność pokazałyby jego głos w pełnej krasie) - podziękuję tylko za kilka rzeczy.
Najpierw Tadeuszowi Kozłowskiemu za prowadzenie całości. Odkładając na bok wszystko inne, to mistrz batuty rzadkiej wody, doskonale czujący, o co chodzi na scenie i jak współdziałać z artystami. Ukłony także dla orkiestry - drodzy Państwo, chcę Państwa częściej na scenie!
Później, za piękny popis teatru tańce - Ekaterina Kitaeva-Muśko i Dominik Senator w ciągu tych kilku chwil stworzyli wdzięczne, pełne życia postacie. Cieszę się, że TW ma w swoim zespole taką perłę, jak Senator, który doskonale umie pokazać to, co w tańcu sceniczne.
Monice Cichockiej za przejmującą scenę z Dialogów karmelitanek. Bernadetcie Grabias za zawadiacką Cześnikową (acz, zważywszy wiek artystki, zdecydowanie wolałbym usłyszeć ją w innym repertuarze). Dorota Wójcik przepowiedziała wczoraj znakomitą Leonorę. A Helena Zubanovich uobecniła księżniczkę de Bouillon. Patryk Rymanowski - mimo choroby, jeśli się nie mylę - wypadł przekonująco jako Zbigniew ze Strasznego dworu, wiele atrakcyjnych momentów dało się także wyslyszeć w arii Stefana, śpiewanej przez Rafała Bartmińskiego. Szkoda za to, że Zenonowi Kowalskiemu przypadł tylko Maciej, jakoś o gali z okazji jego minionego już jubileuszu zapomniano w TW. Cieszę się też, że wieczór konczył chór, Tańcami połowieckimi, acz brakowało mi bogactwa alikwotów w głosach, dzięki którym tak gęste partytury nabierają życia i barw.