W Le Tiers-Instruit Michel Serres opowiada przypowieść o marynarzach, którzy po storpedowaniu ich okrętu i długiej tułaczce po bezkresnych wodach wypatrzyli na horyzoncie wyspę. Zmierzając ku niej spotkali łodzie wyspiarzy, którzy płynęli im na przeciw. Początkowy strach, że autochtoni dążyć będą do konfrontacji, ukoiła gościnność - rozbitkowie czuli się na wyspie jak w raju. Czas minął im na poznawaniu innej kultury i na dzieleniu się swoją, na rozmowach o miłości, religii, polityce, rytuałach. Spotkanie było ciekawe tym bardziej, że każde podobieństwo pociągało za sobą zróżnicowanie - to właśnie drobne różnice były powodem śmiesznych wpadek czy celowych kawałów. W pewnym momencie marynarze nauczyli wyspiarzy gry w piłkę nożną. Staczane rozgrywki, uczenie strategii gry itp. przypomniało rozbitkom, że należą do cywilizacji, której powołaniem jest formowanie innych. Po czasie sielanki nastąpił oczywiście koniec - pojawił się "swojski" okręt i zabrał rozbitków do ich własnych krajów. Wtedy też dowiedzieli się, ilu z ich towarzyszy nie żyje oraz tego, że wydarzenia z Hiroszimy ostatecznie doprowadziły wojnę do końca. Coś jednak nie pasowało im w starym świecie i dwóch z nich postanowiło wrócić na wyspę, której nie było nawet na mapach. Jak pomyśleli, tak zrobili. Jedyna zmiana, jaką odczuli to to, że społeczność wyspiarzy postarzała się tak samo jak oni. Otwartość, uwaga i życzliwość pozostały bez zmian. Na ich cześć wyprawiono święto, którego elementem był mecz. Rozgrywka potoczyła się elegancko i dynamicznie, doprowadzając do wyniku 3-1. Marynarze konstatując jej koniec postanowili pójść spać, ale autochtonów jednak mecz wcale nie dobiegł końca. Głos ludu zagrzewał do dalszej walki. Wielogodzinna gra obfitowała w zwycięskie gole raz jednej, raz drugiej drużyny, jednakże dla człowieka Zachodu sama w sobie była już bezsensowna. Tak samo jak proklamacja końca, gdy wynik osiągnął wartość 8-8. Marynarze nie mogli pojąć, o co chodzi w tym dziwnym meczu. Wtedy odezwał się król mówiąc, że po powrocie gości do ich cywilizacji jego lud dalej grał w nogę. Zmienił jednak jedną małą regułę wprowadzając na jej miejsce tę, która mówi, iż gra kończy się wtedy, kiedy każda z drużyn jednocześnie wygrywa i przegrywa, gdy jest zwycięzcą-i-zwyciężonym. Zerowy bilans gry oznacza bowiem prawdziwy współudział obu stron. Inaczej niż w cywilizacji Zachodu, w której jedna stron oficjalnie wygrywa, ale taka wygrana jest czymś poniżającym, gdyż oparta jest na niesprawiedliwości i barbarzyństwie. I pewnie dlatego, choć są zwycięstwami, goście z Zachodu postanowili uciec ze swej cywilizacji i wrócić na wyspę, która była dla nich ratunkiem w czasie wojny.
Dla Serres'a wojna jest matrycą współczesnej kultury dyktowanej przez Zachód. Przemoc (terror) dostrzega on wszędzie - od dziecięcego podwórka po jawne działania militarne. Domeną przemocy jest dla niego również edukacja, w tym przestrzeń kampusu i akademii. Narzędziem terroru jest w edukacji strach generowany przez fantom absolutnej prawdy - to właśnie on, unosząc się między kartką a piszącym, paraliżuje wszelką szczerą intelektualną pasję. Tym, kto włada narzędziem zastraszenia, są przywódcy lokalnych "gangów intelektualnych", utrzymujących w ryzach podległe sobie kampusy, na których obrzeżach krystalizują się punkty oporu. W tej abstrakcyjnej charakterystyce widać wyraźnie doświadczenia Serres'a wyniesione z powojennych francuskich uniwersytetów, w których rozliczne gwiazdy, uczeni, dyrektorzy swe zaangażowanie ideologiczne przebierali w szaty "czystej teorii" i reprodukowali je nauczając z katedr czy objeżdżając konferencje (te nie są dla Serres'a spotkaniem pasjonatów, ale konfrontacją grup, które eksperci są w stanie jednoznacznie przypisać do któregoś z intelektualnych gangów). W szczególny sposób zaś piętnuje Serres współczesne filozofie, które wytwarza się jako uniwersalne dyskursy - oderwane od historii, wykorzenione i zamknięte na przyszłość, skuteczne na równi z bronią jądrową w służbie kulturowego ludobójstwa.
Mówiąc NIE tak rozumianej edukacji pragnie Serres powrotu do filozofii rozumianej nie jako sposób rozbudzania miłości do intelektu, rozumu czy wiedzy, ale jako sposób miłowania mądrości. Mądrość zaś to tyle, co pokojowa-i-uspokojona wiedza.
By jej służyć, a nie stać się aparatczykiem w służbie wojny Serres sformułował dla siebie samego trzy przykazania filozofa:
Po pierwsze, dokładnie badać idee i pojęcia i przyjmować tylko te, które nie wynikają z chęci zemsty; nienawiść bowiem czasem zajmuje miejsce myślenia, zawsze zaś miejsce myślenia pomniejsza.
Po drugie, nie angażować się w polemiki.
Po trzecie, unikać wszelkich form zrzeszania, uciekać od wszelkich grup, gdyż te zawsze są opresyjne; unikać wszelkich zdefiniowanych dyscyplin wiedzy, unikać kampusów-przyczółków wojny i sektorowych szańców debat naukowych. Nie być ani mistrzem, ani uczniem.
Ostatnie - volens nolens - mu nie wyszło. Został na tyle intrygującym filozofem, że jako mistrza słucha go wielu.
czwartek, 29 września 2011
LEVINAS, KAFKA I PRZEMIANY
Polskiemu humaniście Emmanuela Levinasa przedstawiać nie trzeba. Inaczej jest z Michaelem Levinasem, synem filozofa, którego twórczość muzyczna nie jest chyba w naszym kraju znana w ogóle. Sam zetknąłem się z jego postacią lata temu, bodajże w czasach licealnych. Aż do wczoraj nie znałem jednak żadnej jego kompozycji. A szkoda. Upolowana "Metamorfoza" na podstawie "Przemiany" Franza Kafki jest bowiem ewidentnym wyrazem dużego talentu, umiejętnego korzystania z dorobku przeszłości i szlachetnej indywidualności.
"LA MÉTAMORPHOSE" to opera, której światowa prapremiera odbyła się kilka miesięcy temu w Operze w Lille. Kameralna w formie wykorzystuje duży wachlarz środków muzycznych - od wdzięcznej, tonalnej melodyki, po amplifikowane głosy solistów, ostrą dysonansowość czy pomysłowo stosowane instrumenty perkusyjne. Niczym u Benjamina Brittena, którego duch unosi się nad "Metamorfozą". Jej tematem jest przemiana człowieka, której towarzyszy pytanie o to, czym jest prawdziwe JA, a w tym kontekście również o to, kim jest TY czy ON. Można więc zaryzykować uwagę, że w dziele Levinasa pulsuje podskórnie filozofia jego ojca. Nawet jeśli najczęściej padającym ze sceny słowem nie jest "Ty", ale "Ego" (w końcu ego może wyrażać "bunt przeciw ojcu maniacko lansującemu awantaże Innego", jak napisał do mnie mój interlokutor).
"LA MÉTAMORPHOSE" to opera, której światowa prapremiera odbyła się kilka miesięcy temu w Operze w Lille. Kameralna w formie wykorzystuje duży wachlarz środków muzycznych - od wdzięcznej, tonalnej melodyki, po amplifikowane głosy solistów, ostrą dysonansowość czy pomysłowo stosowane instrumenty perkusyjne. Niczym u Benjamina Brittena, którego duch unosi się nad "Metamorfozą". Jej tematem jest przemiana człowieka, której towarzyszy pytanie o to, czym jest prawdziwe JA, a w tym kontekście również o to, kim jest TY czy ON. Można więc zaryzykować uwagę, że w dziele Levinasa pulsuje podskórnie filozofia jego ojca. Nawet jeśli najczęściej padającym ze sceny słowem nie jest "Ty", ale "Ego" (w końcu ego może wyrażać "bunt przeciw ojcu maniacko lansującemu awantaże Innego", jak napisał do mnie mój interlokutor).
środa, 28 września 2011
O SUCE BIŁGORAJSKIEJ, NIEMATERIALNYM DZIEDZICTWIE I BYCIU PRAWDZIWYM POLAKIEM
"Źródła" uraczyły mnie dzisiaj rozmową z Marią Pomianowską. Uraczyły, aczkolwiek konsekwencją tej rozmowy jest uczuciowa ambiwalencja. Z jednej strony nie sposób nie cieszyć się z faktu, że wskrzeszenie suki biłgorajskiej udało się tak pięknie, iż dziś grają na niej nie tylko pojedyncze osoby, ale i cała orkiestra. Po pysznym tańcu zagranym przez consort suk i fideli czekam z niecierpliwością na zapowiedzianą płytę. Z drugiej strony nie sposób nie smucić się tym, jak Polacy podchodzą do własnego dziedzictwa. Pani Pomianowska przypomniała fakt, że dopiero od kilku miesięcy "działa" u nas konwencja chroniąca materialne i niematerialne dziedzictwo narodu. Choć działa to za dużo powiedziane, bo wciąż nie wiadomo, czym to dziedzictwo ma być i jak należy je chronić. Przerażające zaś jest to, że na spotkaniu u Prezydenta eksperci nie bali się nawet opinii, że dziedzictwo ludowe obroni się samo.
Przerabialiśmy już w Polsce politykę historyczną, ciągle karmi się nas akcjami patriotycznymi, co i rusz przetacza się jakaś kampania czy agitacja, a to Słowacy potrafili doprowadzić do wpisania fujary słowackiej na listę dziedzictwa nie tylko narodowego, ale i światowego (czyli na listę UNESCO).
Jak rozumiem, jedynym dziedzictwem Narodu są (ostatnio wyjątkowo kiepskie) filmy Wajdy, kompozycje (od dawna bardziej niż kiepskie i bardziej niż pretensjonalne) Pendereckiego i nietęgie książki Sienkiewicza. Oraz pomniki i nazwy ulic, wyrastające przy pewnych okazjach jak grzyby po deszczu. Cóż, przyznaję się do innego dziedzictwa i nie mogę zrozumieć, dlaczego krytykując Litwę i jej stosunek do Polaków samych siebie nie traktuje się symetrycznie. Ale pewnie świadczy to tylko o tym, że nie jestem prawdziwym Polakiem.
Przerabialiśmy już w Polsce politykę historyczną, ciągle karmi się nas akcjami patriotycznymi, co i rusz przetacza się jakaś kampania czy agitacja, a to Słowacy potrafili doprowadzić do wpisania fujary słowackiej na listę dziedzictwa nie tylko narodowego, ale i światowego (czyli na listę UNESCO).
Jak rozumiem, jedynym dziedzictwem Narodu są (ostatnio wyjątkowo kiepskie) filmy Wajdy, kompozycje (od dawna bardziej niż kiepskie i bardziej niż pretensjonalne) Pendereckiego i nietęgie książki Sienkiewicza. Oraz pomniki i nazwy ulic, wyrastające przy pewnych okazjach jak grzyby po deszczu. Cóż, przyznaję się do innego dziedzictwa i nie mogę zrozumieć, dlaczego krytykując Litwę i jej stosunek do Polaków samych siebie nie traktuje się symetrycznie. Ale pewnie świadczy to tylko o tym, że nie jestem prawdziwym Polakiem.
czwartek, 22 września 2011
O ZUŻYCIU NIEWINIĄTEK (POLSKICH MŁODZIEŃCÓW)
Nakładem AdPublik ukazała się niedawno Tęczowa rewolucja. To zbiór rozmów LGBT, którego poszczególne części pojawiały się wcześniej na łamach Repliki. W pamięci mam podobną publikację zatytułowaną Gejdar. Na jej łamach Dominika Buczak i Mike Urbaniak przeprowadzili rozmowy z homoseksualnymi mężczyznami. Wbrew notce na tylnej okładce Gejdaru ("Bohaterowie książki są różni. Mają odmienne poglądy społeczne i polityczne, inaczej zapatrują się na kwestie emancypacji, homofobii, formalizacji związków osób homoseksualnych czy adopcji dzieci. Niektórzy traktują kościół katolicki jako źródło homofobicznej opres ji. Inni, głęboko wierzący,...") z wywiadów wyłonił się dość stereotypowy obraz geja - niedojrzałego emocjonalnie faceta zainteresowanego seksem, fajnym ciuchem, perfumami i lansem. Tęczowa rewolucja jest zdecydowanie ciekawsza - wyłaniający się z niej obraz osób LGTB jest mniej banalny, bardziej problematyczny, silniej intelektualny. Nie stroni się tu również od kwestii kompletnie przemilczanych, jak biseksualność, której "pojawienie" się na konceptualnym rynku wydaje się coraz bardziej konieczne. Nie zmienia to faktu, że Tęczowa rewolucja choć ciekawsza, to jednak dalsza od rzeczywistości, niż Gejdar. Chciałbym się mylić. Tak czy owak, warto ją przeczytać; na zachętę zaś trzy krótkie wyimki:
"To się łączy (...) z koniecznością wykreowania siebie na silną osobowość, ponieważ słaby gej właściwie nie ma szans na zrealizowanie swojej tożsamości. Żeby mieć udane, spełnione życie, gej musi włożyć w nie dużo więcej wysiłku niż heteroseksualista. Musi być twardszy, bardziej samodzielny, samowystarczalny i świadomy zarówno swoich celów, jak i swoich interesów: po to, żeby mógł przetrwać jako gej! W przeciwnym razie grozi mu życie połowiczne w różnego rodzaju formach przetrwalnikowych, kokonach - w niespełnieniu, w stanie emocjonalnego niedorozwinięcia" [Tomasz Raczek].
"Tymczasem w klubach ludzi taksuje się niezmiennie według dwóch kryteriów - młodości i atrakcyjności fizycznej. Niestety, my geje ciągle jesteśmy na etapie ciała, nie głowy..." [Tomasz Raczek].
"Na tegorocznym Marszu Równości [2010 - dop. MMB] w Krakowie miałem okazję podsłuchać stojące z boku dwie panie w dość zaawansowanym wieku. Jedna do drugiej:
>Pani patrzy, sama młodzieź!<, a druga: >No, jasne, przecież starsi się tym nie parają< [Mariusz Kurc].
Parają, parają. Ciągle się to w człowieku kitłasi. Mam taką obserwację, że w Polsce jest wielu pięknych młodzieńców, a stosunkowo niewielu pięknych mężczyzn. Jakoś szybko się zużywają" [Michał Głowiński].
"To się łączy (...) z koniecznością wykreowania siebie na silną osobowość, ponieważ słaby gej właściwie nie ma szans na zrealizowanie swojej tożsamości. Żeby mieć udane, spełnione życie, gej musi włożyć w nie dużo więcej wysiłku niż heteroseksualista. Musi być twardszy, bardziej samodzielny, samowystarczalny i świadomy zarówno swoich celów, jak i swoich interesów: po to, żeby mógł przetrwać jako gej! W przeciwnym razie grozi mu życie połowiczne w różnego rodzaju formach przetrwalnikowych, kokonach - w niespełnieniu, w stanie emocjonalnego niedorozwinięcia" [Tomasz Raczek].
"Tymczasem w klubach ludzi taksuje się niezmiennie według dwóch kryteriów - młodości i atrakcyjności fizycznej. Niestety, my geje ciągle jesteśmy na etapie ciała, nie głowy..." [Tomasz Raczek].
"Na tegorocznym Marszu Równości [2010 - dop. MMB] w Krakowie miałem okazję podsłuchać stojące z boku dwie panie w dość zaawansowanym wieku. Jedna do drugiej:
>Pani patrzy, sama młodzieź!<, a druga: >No, jasne, przecież starsi się tym nie parają< [Mariusz Kurc].
Parają, parają. Ciągle się to w człowieku kitłasi. Mam taką obserwację, że w Polsce jest wielu pięknych młodzieńców, a stosunkowo niewielu pięknych mężczyzn. Jakoś szybko się zużywają" [Michał Głowiński].
wtorek, 20 września 2011
KILKA MYŚLI O MARLENIE DIETRICH I ŚWIĘTOŚCI
Zaczęło się od wczorajszego poranka. Radiowa "Dwójka" nadaje rano piosenkę polecaną przez jakąś kulturotwórczą osobistość. Wczoraj emitowano przebój Boba Dylana "Blowin' in the Wind". Piosenka bardzo mi bliska, aczkolwiek w moim przypadku bardziej związana z Marleną Dietrich niż z samym Dylanem. Wieczorem, biorąc już do ręki swobodniejszą lekturę, wyciągnąłem z półki piękny trzypłytowy album Dietrich, który sam w sobie obrosły jest wspomnieniami (Wojtku, dziękuję!). Wrzuciłem CD i jej niewielki, ale ciemny, ochrypły, aksamitny głos, kapitalna interpretacja i niezapomniany "berliner", którego dziś próżno już szukać, przeniosły mnie jakby w inną rzeczywistość.
Mam do Dietrich nadzwyczajny sentyment i wielki podziw. Konfrontując się z takimi postaciami, jak Ona, uświadamiam sobie, jakim spustoszeniem jest charakterystyczne dla Zachodu utożsamienie świętości z moralnością. Bo patrząc "moralnie" (co w gruncie rzeczy znaczy: z punktu widzenia uświęconego konwenansu) Dietrich można zarzucić bardzo wiele. Niejasne (powiedzmy eufemistycznie) relacje z córką. Biseksualizm. Rozwiązłość. Alkoholizm. Tyle że patrząc w ten sposób nie zobaczymy niczego. Dla mnie świętość nie jest stanem moralnym, ale ontologicznym. A grzech nie jest zmazą, z której trzeba się uwolnić za pomocą czarodziejskiej formuły, lecz tajemniczą sferą płynącą ze skończoności człowieka; sferą motywującą ciągłą drogę naprzód. I w tych kategoriach z Dietrich emanuje dla mnie coś wzniosłego i świętego:
- Jej niezłomna wierność szacunkowi dla człowieka, wolności, powołaniu (po naciąganie skóry głowy bateriami szpilek, bo to należy się słuchaczowi i muzyce);
- Jej jednoznaczne opowiedzenie się przeciw Hitlerowi i nazizmowi. (Jednoznaczne, bo za cenę utraty Ojczyzny na dłużej niż okres wojny. Być może na zawsze, bo nawet po śmierci berlińczycy i Niemcy nie przyjęli jej w poczet swoich).
I kiedy dobiega końca film Maximiliana Schella, kiedy głos starej i zgorzkniałej Dietrich rwie się z przepicia, a ona sama stacza w malignę, wiem, że mam do czynienia z wielkim człowiekiem, który nie bał się zapłacić sobą za to, co ważne, być może ogólnoludzko. I żadne słowa nie oddadzą tu tego, co powinno być oddane...
sobota, 17 września 2011
O KUCHENNYCH REWOLUCJACH, CZYLI CO TO JEST WINIGRET?
Ci, co mnie znają, wiedzą, że lubię gotować. I lubię też audycje nt. kuchni. "Kuchenne Rewolucje" oglądam nieregularnie, acz wiernie. I nawet darzę je sympatią, choć jako frankofona ciężko mi przeżyć "winigret" z akcentem na "ni". (Jako Polakowi ciężko mi z "restołracją" i kilkoma innymi rzeczami). Dziś nie wytrzymałem i napisałem p. Gessler post na fb. I post najpierw pojawił się, potem zniknął, a potem jednym udaje się go znaleźć, a innym nie. Cóż, strony i tablice bywają przepastne - niczym rasowy thesaurus ;-)
DLACZEGO LUBIĘ POSTMODERNIZM?
Jako dziwoląg nigdy nie przepadałem za Georgiem Solitm. Zamiast niego wolałem Marka Janowskiego (przy Wagnerze) czy Colina Davisa (przy Verdim). Nigdy nie lubiłem Glenna Goulda. Bacha na fortepianie rezerwując dla Rosalyn Tureck. Od zawsze nie znosiłem Karajana, choć w drodze wyjątku frajdę sprawia mi kilka jego nagrań z lat 50ych i "Madama Buttrefly" z Mirellą Freni i Luciano Pavarottim.
Od dawna lubię też postmodernizm. Dlaczego?
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy tkwić przy zdaniu Iwaszkiewicza, który w książeczce o Bachu wybrzydzał nad powrotem do dawnych instrumentów, dawnych smyczków i metod wykonawczych zalecając grę na tym, co najnowsze. Jego modernistyczne przywiązanie do postępu to co nowe automatycznie wiązało z tym co lepsze.
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy oddawać kult najnowszym nagraniom muzyki dawnej robionym w "dawnym stylu". Przecież początkowo przekonywano nas, że nagrania te są wierną repliką tego, jak muzykę dawną grano w dawnych czasach (i dziś w Polsce wciąż jeszcze się to czyni, choć Zachód wie już doskonale, że "historyczne poinformowanie" nie oznacza replikowania). A tak, nie mam problemu z tym, że lubiąc Pierre'a Hantai, Andreasa Staiera czy Alinę Ratkowską i tak z klawesynistów najbardziej lubię Wandę Landowską!
Gdyby nie postmodernizm trzeba by ugrzęznąć w nieustannym "awangardyzowaniu" awangardy, w lekceważeniu tradycji, zamienianiu muzyki w grę idei i coraz nudniejszą wariację na temat struktury.
Gdyby nie postmodernizm nie byłoby George'a Crumba! Po raz nie wiem który z satysfakcją wracam masowo do jego kompozycji. A wszystko za sprawą książi Marty Szoki Crumbowi poświęconą. Choć nie tak dawno skończyłem jeden z moich "sezonów z C.", Szoka zainspirowała mnie do rozpoczęcia kolejnego. Przeszukałem więc płytotekę, uzupełniłem kolekcję o rzeczy pisane do słów Lorki. I znów nie mogę wyjść z podziwu. Dla duchowej aury tej muzyki. Jej temperatury. Krystalicznie czystej faktury. Fenomenalnego poszerzenia spektrum dźwięku. Przywoływanych tematów, aluzji, cytacji. Świadomości, że powtórzenie różnicuje. Żyje w tej muzyce dorobek przeszłych pokoleń; traktowany jest z szacunkiem, acz bez patosu i namaszczenia, które mogą zabić każdego wrażliwego słuchacza w nadętej robocie Pendereckiego (to mój absolutny anty-typ!). Czuć w tym wszystkim ogień, duende. I myślę sobie, że ten odsądzany od czci i wiary postmodernizm nie tyle zagraża, co ocala - otwiera pole, w którym to, co minione odnajduje swą wartość, w którym z tradycji czerpać można żywe soki zamiast biec na oślep do przodu bądź pozostawać w miejscu. Postmodernizm jest jak ewangeliczna postawa przypisana roztropnemu: postawa wyciągania ze skarbca tego, co stare i tego, co nowe. A że przy tym zabiegu stare nigdy nie jest takie jak było? Że można patrzeć na nie z przymrużeniem oka? I że nigdy nie wybiera się wszystkiego, część tradycji - jako nieaktualną, nieciekawą czy szkodliwą, po prostu się porzuca? To też wyraz szacunku - dla historii, która, jak człowiek, karmi się skończonością. Mnie w każdym razie to nie przerażą. I celowo pisząc o muzyce piszę o postmodernizmie-w-ogóle. Bo jeśli on jest (był?) - a wcale nie jestem tego pewien - to jest/był szansą we wszystkich swych przejawach. O ile człowiek za bardzo się nim nie przejmie!
Od dawna lubię też postmodernizm. Dlaczego?
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy tkwić przy zdaniu Iwaszkiewicza, który w książeczce o Bachu wybrzydzał nad powrotem do dawnych instrumentów, dawnych smyczków i metod wykonawczych zalecając grę na tym, co najnowsze. Jego modernistyczne przywiązanie do postępu to co nowe automatycznie wiązało z tym co lepsze.
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy oddawać kult najnowszym nagraniom muzyki dawnej robionym w "dawnym stylu". Przecież początkowo przekonywano nas, że nagrania te są wierną repliką tego, jak muzykę dawną grano w dawnych czasach (i dziś w Polsce wciąż jeszcze się to czyni, choć Zachód wie już doskonale, że "historyczne poinformowanie" nie oznacza replikowania). A tak, nie mam problemu z tym, że lubiąc Pierre'a Hantai, Andreasa Staiera czy Alinę Ratkowską i tak z klawesynistów najbardziej lubię Wandę Landowską!
Gdyby nie postmodernizm trzeba by ugrzęznąć w nieustannym "awangardyzowaniu" awangardy, w lekceważeniu tradycji, zamienianiu muzyki w grę idei i coraz nudniejszą wariację na temat struktury.
Gdyby nie postmodernizm nie byłoby George'a Crumba! Po raz nie wiem który z satysfakcją wracam masowo do jego kompozycji. A wszystko za sprawą książi Marty Szoki Crumbowi poświęconą. Choć nie tak dawno skończyłem jeden z moich "sezonów z C.", Szoka zainspirowała mnie do rozpoczęcia kolejnego. Przeszukałem więc płytotekę, uzupełniłem kolekcję o rzeczy pisane do słów Lorki. I znów nie mogę wyjść z podziwu. Dla duchowej aury tej muzyki. Jej temperatury. Krystalicznie czystej faktury. Fenomenalnego poszerzenia spektrum dźwięku. Przywoływanych tematów, aluzji, cytacji. Świadomości, że powtórzenie różnicuje. Żyje w tej muzyce dorobek przeszłych pokoleń; traktowany jest z szacunkiem, acz bez patosu i namaszczenia, które mogą zabić każdego wrażliwego słuchacza w nadętej robocie Pendereckiego (to mój absolutny anty-typ!). Czuć w tym wszystkim ogień, duende. I myślę sobie, że ten odsądzany od czci i wiary postmodernizm nie tyle zagraża, co ocala - otwiera pole, w którym to, co minione odnajduje swą wartość, w którym z tradycji czerpać można żywe soki zamiast biec na oślep do przodu bądź pozostawać w miejscu. Postmodernizm jest jak ewangeliczna postawa przypisana roztropnemu: postawa wyciągania ze skarbca tego, co stare i tego, co nowe. A że przy tym zabiegu stare nigdy nie jest takie jak było? Że można patrzeć na nie z przymrużeniem oka? I że nigdy nie wybiera się wszystkiego, część tradycji - jako nieaktualną, nieciekawą czy szkodliwą, po prostu się porzuca? To też wyraz szacunku - dla historii, która, jak człowiek, karmi się skończonością. Mnie w każdym razie to nie przerażą. I celowo pisząc o muzyce piszę o postmodernizmie-w-ogóle. Bo jeśli on jest (był?) - a wcale nie jestem tego pewien - to jest/był szansą we wszystkich swych przejawach. O ile człowiek za bardzo się nim nie przejmie!
sobota, 10 września 2011
"TEOLOGUMENA" 1
Ilekroć przeżywam (to złe słowo, aczkolwiek lepsze od słowa "słucham") AKATYST do Ducha Św., moje myśli biegną w stronę o. Yves'a Congara OP. O dziwo nie poświęciłem mu żadnego tekstu, jego nazwisko nie pojawia się bodaj w jakimkolwiek przypisie, a to on spośród XX-wiecznych teologów katolickich, a nie Hans Urs von Balthasar czy Pierre Teilhard de Chardin, wpłynął najbardziej na moją postawę religijną i doświadczenie wiary. W mocno minionych już czasach Jego trylogia pneumatologiczna wprowadzała mnie w mysterium Ducha Świętego, a jego prace o Kościele uczyły mnie eklezjologii zupełnie innej niż ta znana z rodzimego podwórka. Congar ujmował (i ujmuje) mnie prostotą języka, pochyleniem nad Biblią, szacunkiem dla Tradycji. Brak u niego pretensjonalności, zachłyśnięcia językiem określonej szkoły filozoficznej. Brak również wizji, która by narzucała określony porządek wszystkim cząstkowym analizom, jakie przedstawiał w swoich tekstach. Pewnie dzięki temu, znów w opozycji do nieznośnego językowo i "systemowo" Balthasara, dawała mi w czasie lektury poczucie wolności. Nie wiedziałem wtedy, że Congar otwiera mi okno na przestrzeń teologii prawosławnej, w której znalazłem nie tylko potwierdzenie intuicji Congara, ale także ich rozwinięcie i pogłębienie.
Myślę, że jednym z najważniejszych elementów tej prawosławno-congarowskiej tradycji jest przypomnienie, że wszyscy pomazani chrztem są kapłanami. I że to oni - jako wspólnota - celebrują najświętsze tajemnice chrześcijaństwa. Kapłaństwo sakramentalne jest tylko i aż charyzmatem, posługą dla wspólnoty, a nie przejściem w ontologicznie wyższy stan, który uprawnia do pouczeń i przewodzenia - najczęściej politycznego, a nie duchowego. W dobie, gdy przed kościołami stawia się pomniki hommage a Smoleńsk, gdy abp Głódź wygłasza kazania pod określone daty należy przypominać, że powołaniem duchownych nie jest celebrowanie spraw ziemskich, a posługa przy mysterium. Posługa nie wobec naiwnych laików, których trzeba pouczać, ale wobec równych w godności kapłańskiej wiernych. To trudna prawda, ale może czas, by zacząć się z nią oswajać?
Myślę, że jednym z najważniejszych elementów tej prawosławno-congarowskiej tradycji jest przypomnienie, że wszyscy pomazani chrztem są kapłanami. I że to oni - jako wspólnota - celebrują najświętsze tajemnice chrześcijaństwa. Kapłaństwo sakramentalne jest tylko i aż charyzmatem, posługą dla wspólnoty, a nie przejściem w ontologicznie wyższy stan, który uprawnia do pouczeń i przewodzenia - najczęściej politycznego, a nie duchowego. W dobie, gdy przed kościołami stawia się pomniki hommage a Smoleńsk, gdy abp Głódź wygłasza kazania pod określone daty należy przypominać, że powołaniem duchownych nie jest celebrowanie spraw ziemskich, a posługa przy mysterium. Posługa nie wobec naiwnych laików, których trzeba pouczać, ale wobec równych w godności kapłańskiej wiernych. To trudna prawda, ale może czas, by zacząć się z nią oswajać?
Subskrybuj:
Posty (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...