Jeśli wierzyć
Bernhardowi Waldenfelsowi, fenomenologowi (filozofowi) badającemu zjawisko obcości,
„dopiero w wieku XVIII i XIX, a na dobre w XX, obce jawnie i nieodwołalnie
przenika do samego jądra rozumu i samego jądra tego, co własne. Wyzwanie, jakim
jest dla nas to, co radykalnie obce, oznacza, że nie istnieje świat, w którym
bylibyśmy w pełni u siebie, i że nie istnieje podmiot, który byłby panem we własnym
domu”. W operze obcość zjawia się pod maską przedstawicieli innych kultur,
bajecznych stworów czy obłędu. Popularna staje się figura Cyganki/Cygana, w
której ogniskuje się tęsknota Europejczyków za wolnością, w tym za wolną
miłością z jej nieskrępowaną zmysłową ekspresją. W najlepsze rozwija się
również orientalizm, który za Edwardem W. Saidem rozumiem jako sposób
konstruowania obrazu Wschodu, w tym również opozycji między Wschodem a
Zachodem, przez pryzmat instytucji społecznych, wartości, uprzedzeń czy
fantazmatów charakterystycznych dla kultury zachodniej. W skład „orientalistycznych
stereotypów” wchodziło przedstawianie kobiet jako przedmiotów pożądania: powolnych,
zmysłowych, wrażliwych, dostępnych seksualnie dla mężczyzn sprawujących nad
nimi kuratelę. Mężczyzn z kolei wiązano ze skłonnościami do despotyzmu,
przemocą, fanatyzmem, nietolerancją, barbarzyńską dzikością (zob. R. P. Locke, Constructing
the Oriental ‘Other’: Saint-Saëns’s Samson et Dalila).
Od Orientu odróżniano
Okcydens, widziany przez pryzmat jego chrześcijańskich korzeni, nawet jeśli
przedstawiano go pod maską narodu żydowskiego. Z takim przebraniem mamy do
czynienia choćby w Verdiowskim Nabuchodonozorze,
ale także w Samsonie i Dalili. Jak
zauważa Locke, Samson stanowi prefigurację Chrystusa, jest tym samym proto-Europejczykiem,
faworytem Boga, mężem walecznym i oddanym sprawom swojego narodu. W gruncie
rzeczy jest on bohaterem niesamodzielnym i to co najmniej dwojako. Po pierwsze,
jest — wraz z Hebrajczykami — podmiotem zbiorowym opery. Po drugie, podobnie do
Mozartowskiego Don Giovanniego (zob.
K. Kopelson, Saint-Saëns’s Samson), chłonie
muzyczny idiom swojej partnerki. Los Samsona nie jest losem jednostki, ale
losem narodu. Tym, co indywidualizuje Samsona, jest jego zatracenie się w
uczuciu do Dalili.
Los Samsona oraz
Hebrajczyków był/jest przy tym — podobnie jak w Nabucco —kulturowo bliższy europejskim odbiorcom dzieła Saint-Saënsa.
Inny, a raczej obcy, jest świat Filistynów: Abimeleka i Arcykapłana, kapłanek
Dagona, a wśród nich — Dalili.
Tę opozycyjność światów
Saint-Saëns znakomicie oddał w muzyce. (Pozwolę tu sobie na dygresję:
kompozytora często zbywa się na poły ironicznym epitetem eklektyk, dodając zgryźliwie, że słychać u niego Bacha i Offenbacha.
Jego nadzwyczajna erudycja, w tym znajomość muzyki wcześniejszej — był m.in.
odpowiedzialny za edycję dzieł Rameau, muzyki innych kultur czy zainteresowanie
dawnymi instrumentami, nie przeszkadzała mu jednak w budowaniu spójnych i
naznaczonych jego piętnem kompozycji. W Samsonie
i Dalili wiedza ta okazała się bezcenna).
Majestatyczne chóry
Żydów w akcie I obficie czerpią z dorobku i wzorców zachodniej muzyki sakralnej.
Saint-Saëns sięga po fugę, przywołującej
choćby widma oratoriów. A Hymne de joie to
reminiscencje śpiewów chorałowych (zob. R. P. Locke, Constructing
the Oriental ‘Other’: Saint-Saëns’s Samson et Dalila).
Muzyka związana z
Filistynami już to nawiązuje do arabskiej skali Hijaz, już to wnosi element
improwizacji (obojowe solo na początku Bachanaliów
ma być wykonywane ad libitum), już to
grana jest przez specjalnie dobrane instrumenty (w arii Abimeleka wprowadza Saint-Saëns
dwie ofiklejdy). Fanatyzm
i brutalność Filistynów wyraża, jak ujął to Locke, deklamacyjna i stentorowa
muzyka. A pasywność i zmysłowość Filistynek kompozytor wygrywa poprzez stereotypowe
powiązanie kobiecości z kwiatami, pisząc muzykę słodką, imitującą podmuchy
wiatru (zob. R. P. Locke, Constructing the Oriental ‘Other’: Saint-Saëns’s
Samson et Dalila).
Na takim tle tworzy Saint-Saëns
postać Dalili, która wyłamuje się z kulturowych klisz. Jest to postać o bardzo złożonym charakterze, która,
w odróżnieniu od Samsona, jak pokazuje Kopelson, dzieli się z widzami swoimi
przemyśleniami i uczuciami (Kopelson mówi wprost o tym, że ma ona na scenie
swoje soliloquia). Te zaś
rozpięte są między miłością a nienawiścią. Jedno i drugie uczucie, czy może
dwie strony tego samego uczucia, zdają się być u niej równie szczere. Nienawiść
motywowana jest patriotycznie —pamiętajmy, że pogardza ona zapłatą, o której
wspomina Arcykapłan, a mówi o trawiącym ją pragnieniu zemsty. Pamiętajmy również,
że jednocześnie zależy jej na tym, by spętać Samsona więzami miłości i rzucić
go sobie do stóp. Przedstawienie Dalili wyłącznie jako zdrajczyni, podstępnej i
pełnej nienawiści, jest mocnym uproszczeniem. Tym, co czyni tę bohaterkę
naprawdę niebezpieczną i fascynującą, jest jej zmienność, niestałość, niejednoznaczność
(w pełni zgadzam się tu z Locke’iem). Owo rozdwojenie winno być widoczne już w
samym głosie Dalili. Saint-Saëns pisał tę partię myśląc o Pauline Viardot,
której głos określił jako „nieco przykry (harsh),
jak smak gorzkiej pomarańczy” (cytuję za Kopelsonem). (Artystka nie wystąpiła w
tej roli na scenie, ale śpiewała w trakcie prywatnych spotkań). Sądzę również,
że znajduje ono swój wyraz w wykorzystywanych przez kompozytora tonacjach jej
arii czy duetów. Printemps qui commence jest napisane w E-dur, według Schubarta
tonacji wyrażającej roześmianie, jeszcze nie w pełni osiągniętą przyjemność. Mon coeur to tonacja pożądania
tak silnego, że prowadzi bądź do ekstazy, bądź do rozpaczy (Des). Początek duetu
Dalili i Samsona w akcie II to B-dur, które wyraża pogodną, a nie nieszczęśliwą
miłość, ale także jasną świadomość (zdrady? zakochania? sprzeczność nie do
pogodzenia?). W arii Amour! Viens aider ma faiblesse – wykorzystuje tonację żałobnego lamentu (f). Dalila
prosi w tej arii, by miłość okazała się jej sprzymierzeńcem i wlała w pierś Samsona
swoją truciznę, prowadząc do tego, by następny dzień zastał już go związanego
łańcuchami. Nie jest przy tym jasne (Dalila nie mówi wszystkiego, co myśli, jak
trafnie zauważa Locke), czy chodzi o fizyczne pojmanie, czy o łańcuchy, którymi
jej miłość skuje jego serce! Jedno i drugie niesie jednak Samsonowi śmierć.
Inscenizacja Marka
Weissa eksploruje stereotyp Orientu, z którym reżyser podejmuje także subtelną
grę. Atmosfera spektaklu jest mroczna. Jego zasadnicza część toczy się w
sześciennym pomieszczeniu, do którego prowadzą raz otwierane, raz zamykane
bramy. Podobny gest wykorzystał Weiss w łódzkiej Aidzie i myślę, że służy on podobnym celom. Z jednej strony bierze
rozgrywającą się opowieść w nawias, stwarza przestrzeń dystansu. Z drugiej
strony, pokazuje jak wypchnięte w zapomnianą przeszłość mity, opowieści powracają.
Żydzi zawodzą swój lament siedząc na schodach, ich rozkołysane ruchy są
psychotyczne, budząc lęk, a przynajmniej wywołują w odbiorcy napięcie. Ta sama sześcienna
przestrzeń stanie się i komnatą Dalili, z łożem i baldachimem przypominającym zwisające
kłącza, i świątynią Dagona. Światło, kostiumy, czytelna gra niewielką gamą
kolorów (szarości, czerwień, fiolet), przemyślane prowadzenie aktorów powodują,
że jest to spektakl bardzo klarowny. Mamy w nim namiętne Filistynki —tancerki-kapłanki
w pierwszym akcie w trykocie z czerwonymi lampasami i w czerwonych szpilkach przywołują
skojarzenia z prostytutkami. Dalila, otoczona przez półnagich mężczyzn na
początku aktu 2 czerpie z nich swą zmysłowość. Weiss sugeruje również erotyczne
relacje łączące ją z Arcykapłanem. Mamy też skromnych Żydów, kontrastujących
tak z seksualną energią Filistynek, jak stentorowością Abimeleka i Arcykapłana.
Przy tym wszystkim Weiss pozwala jednak Dalili epatować erotyzmem, który nie
jest jawnie seksualny — kontrast między nią a tańczącymi kapłankami Dagona jest
bardzo wyraźny. Nie pozostawia również wątpliwości, że Dalilę łączy z Samsonem
miłość-nienawiść. Fantastycznie wypada scena, w której bohaterka z pełną żaru
pasją poddaje Samsona sadystycznym pieszczotom, finalnie sięgając do jego
włosów, by je ściąć. To właśnie ten moment, bo szalenie namiętnym Mon coeur nie pozwala sprowadzić Dalili
do postaci jednowymiarowej — zdrajczyni wyłącznie udającej uczucie. Niezapomniane
wrażenie wywarła na mnie scena z Hymne de
joie. Weiss wprowadził na scenę procesję pokutujących Żydów z zakrwawionymi
rękoma.
Za choreografię odpowiedzialna
jest Izadora Weiss — zarówno taniec kapłanek, jak pojawienie się mężczyzn wokół
Dalili na początku aktu 2, czy bachanalia są w jej ujęciu kameralne i dziwnie
asynchorniczne, co pozwala podejrzewać, że taki był zamysł artystki. Nie
wszędzie ten pomysł sprawdza się, według mnie, jednakowo dobrze, ale bachanalia
z pewnością są ciekawe.
Nie przekonało mnie
natomiast zakończenie opery. Filistyni zostają zamknięci za „szklaną” taflą, a
z góry padają na nich czarne pióra. Czy ma to symbolizować definitywne zamknięcie tamtego świata i przysypanie niepamięcią? Jak wtedy czytać jego otwieranie i powracanie, o którym, w moim odczuciu, opowiada spektakl?
W mroczną koncepcję
Weissa znakomicie wpisał się Vladimir Kiradijev. Od pierwszych taktów chwycił
mnie za gardło pozwalając, by lęk narastał ze sceny na scenę. Orkiestra pod
jego batutą brzmiała barwnie, choć pilnował jej ciemnego brzmienia. Nie stronił
również od wolnych temp, czego najlepszym przykładem będzie Mon coeur, zagrana bardzo namiętnie, ale
i bardzo wolno, na granicy możliwości prowadzenia przez śpiewaczkę frazy. Pięknie
brzmiał chór, któremu znakomicie wyszła fuga w akcie 1. Może tylko trochę
bardziej należałoby popracować nad stopliwością tenorów. Jeśli mogę mieć o coś
pretensje, to o zrezygnowanie z brzmienia ofiklejdy. W arii Abimeleka pełnią
one ważną rolę, a nie powinno się z nich
rezygnować tym bardziej, że opera Saint-Saëns’a grana jest w łódzkiej operze po
raz pierwszy.
Zdecydowanie gorzej
było z męską częścią obsady, z której wybronić umiem tylko Rafała Pikałę, który
pokazał nośne i piękne doły w niskiej partii Starego Hebrajczyka. Poza tym
rozpiętość problemów rozciągała się od nieczystości, przez epatowanie wolumenem
głosu, po schowane brzmienie głosów czy bardzo szeroką wibrację. Wkład
francuskiej szkoły śpiewu do wokalistyki światowej polegał, między innymi, na zwróceniu
bacznej uwagi na klarowność intonacji. Tutaj można było o tym zapomnieć.
Kiepsko było także z grą aktorską rozpiętą między brakiem gry, a
przerysowaniem, rodem z queerowej
boyleski. O grze barw, wymaganej przez kompozytora słodyczy, wyrazistym
artykułowaniu drobnych nut można było pomarzyć. Dużym problemem była także
dykcja. Francuski nie jest łatwym językiem do śpiewu, do tego w muzyce
francuskiej więź między słowem, intonacją języka, a muzyką i rozłożeniem
akcentów we frazie są szczególnie bliskie (podkreśla to Richard Miller,
znakomity znawca różnych historycznych szkół wokalnych). Nie da się śpiewać
francuskiego repertuaru stawiając znak równości między je oraz że czy między peuple a peple. Tekst podawany ze sceny był zupełnie niezrozumiały, niekiedy
podawany wbrew naturalnej akcentuacji języka i frazy. Do znudzenia będę powtarzał,
że w teatrach operowych konieczni są korepetytorzy znakomicie władający śpiewaną
odmianą języka, w którym wystawiane jest dzieło!
Mając w pamięci te
wszystkie zastrzeżenia jestem pełen uznania dla Agnieszki Makówki jako Dalili. Jej
dykcja z pewnością była najlepsza spośród solistów. Artystka stworzyła
przekonującą aktorsko postać, cały czas także pamiętała, że gra z innymi i
starała się wchodzić w interakcję z pozostałymi bohaterami. Potrafiła być
zmysłowa i pociągająca, zagniewana, majestatyczna (w akcie 3, gdy trzymała nóż
przy szyi Żydówki, którą złożono Dagonowi w ofierze), jak i szaleńczo namiętna,
gdy z pasją jak domina rzuciła się na swoją zdobycz. Jej głos ma w sobie „smak
gorzkiej pomarańczy”, tak potrzebny do tej roli, tu i ówdzie odzywając się
metalicznym tembrem. Makówka pięknie zaśpiewała Mon coeur, imponując mi długością oddechu i potoczystością frazy. W
Amour! Viens aider ma faiblesse mrocznie
zabrzmiało końcowe niskie As. Bardzo
świadomie operowała szeroką paletą barw głosu. Nie mogę natomiast oprzeć się
wrażeniu, że artystka ma jakiś podświadomy lęk przed „śpiewaniem piersiami”. Bywa,
że stara się jak najdłużej nie zmieniać rezonansu, a gdy już to robi, schyla
głowę zamykając sobie krtań. W tych momentach bywa, że dźwięki stają się mniej
nośne. Wszystko za to układa się znakomicie, gdy śpiewa z ciała, instynktownie.
Francuska szkoła śpiewu
wśród cech charakterystycznych miała (ma?) niekoncentrowanie się na oddechu,
który ma być tak naturalny, że się o nim nie pamięta. Inną jej cechą jest
śpiewanie „na uśmiechu” — taki układ ust był zalecany po to, by dźwięk osiadał
we właściwym miejscu. Do namiętnej, podstępnej, kochającej, pełnej nienawiści Dalili
dorzućmy jeszcze „francuski uśmiech”.
Camille Saint-Saëns
Samson i Dalila
Teatr Wielki w Łodzi
Premiera z Expressem, 5 IV 2019
Pisząc korzystałem z:
K. Kopelson, Saint-Saëns's Samson, [w:] Masculinity in Opera: Gender, History, and New Musicology, P. Purvis (ed.), Routledge-New York 2013.
R. P. Locke, Constructing the Oriental 'Other': Saint-Saëns's Samson et Dalila, Cambridge Opera Journak, 3, 3, 261-302.
R. Miller, On Art of Singing, Oxford 2011 (e-book).
Partytura za serwisem IMSLP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.