Z
pewnością nie należę do melomanów spod znaku „głównego nurtu” oraz „pudru i
garderoby”. Nie ekscytują mnie więc zdjęcia Aleksandry Kurzak i Roberta Alagna
znad patelni. Kariera Kurzak mnie cieszy, ale pamiętam, że Lucia Aliberti
pojawiła się na scenie MET bodaj tylko w jednej produkcji – Łucji z Lamermoor. A Patricia Ciofi,
jeśli wierzyć internetowym archiwom MET — ani razu. A wiedzą one doskonale, na
czym polega belcanto. (Podobnie jak Podleś, która według internetowego
archiwum MET wystąpiła tam tylko w dwóch operach: Rinaldzie (w 1984 r.) oraz Giocondzie
(2008 r.)). Kariera Alagna z kolei niezmiennie mnie zadziwia — kiepski
warsztat i wyjątkowo źle dobierany repertuar (niech za koronny argument posłuży
Verdiowski Otello) dawno zniszczyły
mu głos, a nadmierna wibracja idzie u niego w zawody z niedostatkami intonacji.
Co
prawda śledzę, co dzieje się w operowym mainstreamie, ale z pasją oddaję się
operowemu „drugiemu obiegowi”, w którym, w jakiejś mierze, funkcjonuje Nelly
Mircioiu-Kirk. Artystka ta jutro obchodzi urodziny. Jej rodzinna Rumunia
rocznicę tę świętuje dość hucznie. W prasie znalazłem nawet nagłówek
podkreślający, że to już 35 lata od jej „wygnania”, czyli emigracji z
komunistycznej Rumunii. To doskonały
pretekst, by napisać o niej kilka słów.
W
2011 r. Miricioiu przyjechała do Warszawy wykonać (a wykonanie — zarejestrować)
Marię Padillę Gaetana Donizettiego.
Adam Czopek pisał w związku z tym: „Z prawdziwą przyjemnością i dużą
satysfakcją słucha się głosu obu pań Nelly Miricioiu i Heleny Zubanowicz, które
z pełną swobodą prowadzą frazę i pokonują niemałe trudności techniczne swoich
partii. Najpełniej dowodzą tego w duetach Diletta
suora z I aktu oraz Ah si suora z
II aktu”. Artystki nie przypadły za to do gustu Dorocie Szwarcman, która
napisała: „Natomiast dwie główne żeńskie role dano bardziej „zasłużonym”
artystkom i było to przykre. Rolę tytułową śpiewała pani Nelly Miricioiu, koło
sześćdziesiątki, która kiedyś tam wykonywała tę rolę i pewnie była nawet dobra,
ale dziś słuchało się jej z trudem; w roli siostry Marii, Ines, wystąpiła
Helena Zubanovich, Polka od lat mieszkająca za granicą, też już chyba mająca
najlepszy czas za sobą, a może po prostu z emploi innym niż belcanto. Przeżyłam
do końca, ale wróciłam, jak widzieliście, w stanie nieprzytomności, tym
bardziej, że przecież tego dnia wróciłam z Krakowa”. Szczęśnie, pod tekstem
odezwał się Piotr Kamiński, który napisał: „Właśnie obśmiałem się jak norka,
czytając w wywiadzie dyrektora Weissa, że w Polsce jest dziesięć Traviat.
Ciekawe, bo na całym świecie nie ma ich trzech. Nelly Miricioiu to jedna z
ostatnich śpiewaczek, która mówi tym językiem (muzyczno-dramatycznym). Słuchając
jej, myślę o Leyli Gencer i Magdzie Olivero. Stary spór między „pięknem” i
„prawdą””. Szczęśnie, bo — moim zdaniem — racja jest po stronie Kamińskiego.
Miricioiu to jedna z niewielu artystek, która wie, czym jest język belcanta i
swobodnie włada tym językiem. Mimo że po latach śpiewania czuć, że jej głos
nadgryziony został zębem czasu. W sporze, w którym po jednej stronie postawimy
perfekcję techniczną i ładnie brzmiący głos, a po drugiej prawdę artystyczną,
opowiadam się za tą drugą. Jasne, braki warsztatu to poważny problem, ale
starzenie się głosu czy „wpadka” w ramach konsekwentnie budowanej roli nie mogą
same z siebie dyskwalifikować artysty, a na pewno nie pozwalają na jakieś
definitywnie brzmiące uogólnienia.
Miricioiu
usłyszałem po raz pierwszy na płycie NAXOSu, dla którego utrwaliła Toscę. Nie jest to płyta idealna i można
temu nagraniu sporo zarzucić. Ale interpretacja Miricioiu wbiła mnie w fotel.
Wystarczył jej sam głos, by zbudować wielowymiarową postać. Już tu dało się
dostrzec dbałość o słowo, wielość i zmienność intensywności barw, dźwięczne
„piersi”, śpiew podporządkowany sensowi frazy a nie kresce taktowej (miał rację
Monteverdi, że muzykę należy tworzyć i odtwarzać w rytmie serca), jednym słowem
— retoryczność. Dołóżmy do tego świetny warsztat koloraturowy — wszystko to
pozwoliło stworzyć Miricioiu niezapomniane role w wielkim włoskim belcancie.
Przy czym rolą koronną jest dla mnie Armida Rossiniego. Koncert z 1988 r.,
który można zobaczyć na Youtube, to po kreacji Callas jedyna znana mi kreacja
na miarę tego dzieła. Podobnie cenię Rossiniowską Ermione. Ale z Miricioiu uczyłem się też Boleny, Stuardy czy
odkrywałem na nowo Nabucco.
Głos
Miricioiu nie posiada dużego wolumenu i raczej nie kojarzy się z rolami takimi,
jak Abigaille. Przyzwyczailiśmy się, że rolę tę śpiewają soprany
spinto/dramatisch, jak Leonie Rysanek, Irena Głowaty, Gena Dimitrowa czy Maria
Guleghina choć w fachach przypisana jest dramatycznym koloraturom. Mnie najbliższa jest tradycja wykonywania tej
roli związana z takimi nazwiskami, jak Leyla Gencer, Christina Deutekom, Krystyna
Rorbach czy Adelaide Negri. Miricioiu z całą pewnością
wpisuje się w tę tradycję, choć i tak Abigaille nie jest dla niej rolą
„bezpieczną”. Sama mówiła o tym w wywiadzie poprzedzającym koncertowe wykonanie
Nabucca:
„Zaczynałam jako koloratura, debiutowałam jako Królowa Nocy. Mój głos stopniowo rozwijał się, stawał się coraz bardziej dźwięczny, odnajdywałam w nim większe bogactwo, różnorodność. Dzień po moim debiucie w La Scali w 1983 w roli Łucji dostałam propozycję zaśpiewania Abigaille, ale odmówiłam. Mój repertuar był bardziej liryczny i belcantowy, a więc ani żaden teatr, ani ja sama, nie mogliśmy wyobrazić sobie, że zaśpiewam tę rolę. I nadal sądzę, że jest to bardzo niebezpieczne, […]Wolałam nie podchodzić do tej partii, dopóki mój głos nie poszerzył się i nie zyskał na wolumenie. Na pewno nigdy nie zaśpiwam Nabucco w MET”.
Fakt
faktem, całość tego przedsięwzięcia, ma liczne wady, o czym przekonuje dostępna
na Youtube rejestracja. Inna sprawa, że jest ona kiepskiej jakości i trudno na
jej podstawie cokolwiek przesądzać. Tak czy owak, interpretacja samej Miricioiu
nie pozostawiła mnie, jako słuchacza, obojętnym. Jej Abigaille, zgodnie z
kontekstem epoki, oddycha belcantem, koloratury i kontrastowa gra barwami i ich
nasyceniem są nośnikiem operowej ekspresji. Tak pomyślanej cabaletty nie
słyszałem nigdy wcześniej.
Jako
komentarz niech posłuży dalsza część wywiadu, który cytowałem wyżej:
„— Śpiewa Pani zarówno Rossiniego, jak i werystów; czy odczuwa Pani związki „belcantystów” z werystami?Śpiewacy z przeszłości nie myśleli w kategoriach belcanto czy weryzm; dbali wyłącznie o muzykę, podczas gdy teatr i orkiestra miały znaczenie znacznie mniejsze. Faktem jest, że nieco zagubiono wtedy prawdziwą szkołę belcanto, w której uczucia wyrażało się poprzez finezyjność legato, barwienie samogłosek oraz natężenie spółgłosek. Gdy zaczyna się uczyć opery, tym, co prowadzi głos, musi być tessitura. Technika pozostaje taka sama, ale jeśli za każdym razem chcesz używać oddechu i mięśni w taki sam sposób, to będziesz mógł mieć problemy. Trzeba mieć odwagę, by być otwartym na potrzeby, jakie rodzi dzieło, w pierwszej kolejności, by przystosować do dzieła swoją technikę i zachować elastyczność „bazy” w kształtowaniu głosu na scenie, stosownie do orkiestry i partnerów.— Jak wytłumaczyć upadek szkoły belcanto?
Moje związki z belcanto istniały od zawsze. Ale na początku moje podejście było instynktowne, bez wątpienia tak jak w przypadku Marii Callas czy Montserrat Caballe. Także dzisiaj są osoby posiadające ten instynkt, ale nowoczesna szkoła śpiewu obsesyjnie skupia się na wolumenie głosu i umiejętności przebijania się ponad orkiestrę, co prowadzi do nieustannej walki. Co więcej, nie pomagają nam również krytycy, którzy będąc po to, aby nas sądzić, nie pozwalają nam eksperymentować, ranią nas. W wyniku tego głos zamyka się. Czy trzeba dużo odwagi by śpiewać prawdziwe legato? To jak skok do głębokiej wody. Jesteśmy w trudnej sytuacji i potrzebujemy wsparcia, miłości, zrozumienia, bo światek operowy jest bezlitosny, panuje w nim ogromna konkurencja, zwłaszcza pośród sopranów”.
Twierdzi także, że współcześnie źle ocenia się jej głos: „współczesna szkoła ocenia moją osobowość i mój rodzaj głosu jako źle kontrolowany (insuffisamment calibrés), mimo że jestem bardzo zdyscyplinowana.— W związku z tym, czy uważa Pani swoje możliwości za oczywiste, czy też każdego dnia pyta Pani o nie od nowa?Bezustannie pracuję. Nie należy zapominać, że wraz z wiekiem mięśnie, oddech, zmieniają się. Każdego dnia słucham swojego ciała. Często płaczę nie rozumiejąc nic ze swojego głosu, zwłaszcza, że otwarcie, potrzebne w tego typu poszukiwaniach, podatne jest na ryzyko tego, że nic się nie znajdzie, a czasami zgubi to, co się osiągnęło. Ćwiczę mięśnie i oddech aż do momentu, gdy osiągnę przekonanie, że mój głos podąży drogą, o której marzę. Na scenie nie jestem po to, żeby się pokazać. Chcę dotknąć duszy publiczności, chcę, żebyśmy razem odkrywali muzykę i w niej żyli”.
Miricioiu
ma rzadki dziś dar oddania się nie własnej karierze a sztuce i artystycznej
prawdzie. Potwierdzeniem tych słów może być fakt, że udostępniła do
niekomercyjnego pobrania nagrania swoich występów, które można znaleźć na
stornie justopera.co.uk Dokumentują one rozwój jej głosu, osobowości, sukcesy,
ale także wpadki. Wcale bowiem nie jest tak, że wszystkie te nagrania trzymają
ten sam poziom i że wszystko zawsze się jej udaje. Tylko co z tego, skoro nawet
to, co nie wyszło, pozwala słuchaczowi uczyć się prawdziwego belcanta. To lekcja
cenna, bo po ludzku prawdziwa. Zresztą, pokora jest cechą autentycznych
artystów, którzy wiedzą, że problemy, niedomagania i trudy są nieodłączną cechą
rozwoju. Także dlatego nie ma sensu porównywanie. Samą Miricioiu porównuje się
często do Callas. Pytanie o to podobieństwo „jest częścią mojego życia, mówi
Miricioiu, ale przyznaję, że nigdy nie rozumiałam, dlaczego mój głos jest
porównywany do Marii Callas. […] nigdy nie chciałam być taka, jak ona.
Odwrotnie – chciałam być sobą, na dobre i na złe*. […] Dużo czasu zajęło mi
szukanie harmonii między moim głosem a moim ciałem, dlatego że na początku mój
głos nie chciał robić tego, czego chciała dusza. Czy rani mnie to, że prasa
szuka ideału, do którego mogłaby porównać mój głos? Także Callas porównywano z
Rosą Ponselle. Zamiast pozwolić artyście rozwijać się, zamiast czasu na to, by
przywyknąć do jego głosu i jego tożsamości, natychmiast szuka się śpiewaka z
przeszłości, do którego można by go porównać”. Wyznaje także: „nasza epoka kocha
stereotypy, a prawdziwe osobowości budzą strach”.
* O tym, jak problematyczne mogą być porównania z Callas
dowodzi przykład Aliberti. Pisze o tym Maciej Deuar w szkicu poświęconym
artystce. Jedni posądzają Aliberti o imitowanie Callas, inni widzą w niej „drugą
Callas”, jeszcze inni „(w tym nasz Piotr Kamiński) twierdzą, że Aliberti nie
spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei, a z Callas łączy ją maniera, a
nie sztuka”. Sama Aliberti ma na to odpowiedź podobną do odpowiedzi Miricioiu –
należąć do wokalnej tradycji belcanta pewne podobieństwa są nieuniknione.