BEATA
STRÓŻYŃSKA
SYMFONIA
W XVIII-WIECZNEJ POLSCE. TEORIA, REPERTUAR I CECHY STYLISTYCZNE
Akademia
Muzyczna w Łodzi
Łódź
2015.
Książka
Beaty Stróżyńskiej liczy 587 stron, składa się z sześciu rozdziałów
poprzedzonych Wstępem i zamkniętych Zakończeniem.
Najmniej
przekonujący wydaje mi się pierwszy podrozdział pracy zatytułowany Przemiany estetyczne i filozoficzne w
kulturze europejskiej XVIII wieku a znaczenie muzyki instrumentalnej. W
moim odczuciu Autorka zbyt mocno stara się znaleźć wspólny mianownik dla
rozwijanych wtedy koncepcji. Jej zdaniem w filozofii XVIII wieku panuje
empiryzm, przez który rozumie stanowisko mówiące, iż „najpierw postrzegamy
świat zewnętrzny, a następnie zaobserwowane rzeczy i zjawiska poddajemy wewnętrznej
refleksji”. Wiązać ma się z tym odwrót od tworzenia „a priori tworów idealnych, wzorców”. Zauważa, co prawda, że
działalność Christiana Wolffa, twórcy racjonalistycznej filozofii szkolnej, ale
dodaje zaraz, że „Dążono do zgodności świadectwa zmysłów z rozumem, który miał
za zadanie nie odkrywanie wielkich prawd, ale znacznie bardziej wyjaśnianie,
racjonalizowanie zaobserwowanych zjawisk”. Pisze ona także, że wiek XVIII to
czas powszechnego odwrotu, a nawet negacji matematyki.
Wszystkie
te twierdzenia są problematyczne, a charakterystyka szkoły Wolffa jest nawet
błędna merytorycznie. Nie jest prawdą, że w filozofii XVIII wieku panuje
empiryzm. Można mówić raczej o jednoczesnym rozwijaniu stanowisk
empirystycznych i racjonalistycznych. Przy czym należy pamiętać o różnicach w
samym podejściu do uprawiania filozofii i estetyki, które widać choćby w
Szkocji, Francji czy Niemczech (a w związku z tym pamiętać także należy, że nie
ma jednego oświecenia, epoka ta jest bowiem silnie zróżnicowana). Trudno mi
uznać, że tradycja filozoficzna wywodząca się od Leibniza czy Wolffa jest tylko
próbą racjonalizacji zaobserwowanych zjawisk, bez aspiracji do odkrywania
wielkich prawd. Wolff, który podjął się próby matematyzacji filozofii pierwszej
i rozwijał ontologię jako naukę o czystych możliwościach, na pewno miał i
większe ambicje, i w badaniach ontologicznych nie dokonywał racjonalizacji
danych doświadczenia zmysłowego. Nie jest również prawdą, że w filozofii XVIII
wieku dokonuje się odwrót od matematyki. Przeczy temu choćby wspomniany Wolff,
ale także Johann Heinrich Lambert, który rozwijał teorię nauki inspirowaną ideą
mathesis universalis. Jasne, XVIII
wiek przyniósł ważne argumenty stawiające pod znakiem zapytania ideę „uniwersalnej
matematyki”, ale sytuacja, o której pisze Stróżyńska jest zdecydowanie bardziej
złożona. Podrozdział ten sprawia zresztą wrażenie chaotycznego, bo mimo jasnych
deklaracji co do panującego empiryzmu, Autorka pisze i o tym, że w XVIII wieku
mamy do czynienia z idealizmem, i z racjonalizmem. Wspominając, że francuscy
Encyklopedyści przeciwstawili się Kartezjuszowi (mieli zrezygnować z tworzenia
prawd ogólnych na rzecz opisu zjawisk) przywołuje cytat z… Georga Berkeleya. Formułuje
także niezrozumiałą dla mnie tezę, że „Ideał jedności wiedzy funkcjonował teraz
w sensie indukcyjno-historycznym, a nie dedukcyjno-matematycznym”. Zastanawiam
się, jak miałbym odnieść ją choćby do tryumfującej w tamtej dobie fizyki
Newtonowskiej, czy do historiozofii Giambattisty Vico, z jego teorią dziejów
jako cyklicznego procesu, z czym wiąże się koncepcja ricorso. (Swoją drogą, akurat współcześni Vica zlekceważyli jego Naukę nową, czas historiozofii nadejdzie
dopiero w wieku XIX).
W
dalszych częściach pracy trochę przeszkadzają mi liczne powtórzenia tego, co
Autorka pisała wcześniej. Nie zawsze też korektorom udało się wyłapać
niejasności. Dla przykładu o Jacku Szczurowskim Autorka pisze, że urodził się
15 sierpnia 1716 roku. A po chwili dodaje: „Nie ma pewności, czy urodził się 19
sierpnia 1718, czy też 19 sierpnia 1721 roku”. Mam też wątpliwości co do
stwierdzenia, że udało się „odnaleźć” zupełnie zapomniany gatunek symfonii
kościelnej. Takie sformułowanie sugeruje, że kwerendy w archiwach i badania nad
tekstami teoretycznymi z epoki pozwoliły wydobyć na światło dzienne grupę
utworów zupełnie wcześniej nieznanych. Faktycznie chodzi między innymi o to, że dzięki badaniom Stróżyńskiej
udało się dokonać właściwej atrybucji jasnogórskich utworów pro proccesione, wcześniej znanych (praca Orłowskiej o Żebrowskim, badania Podejki...).
Tyle
marudzenia. Sformułowane powyżej uwagi krytyczne nie powinny bowiem zniechęcać
do lektury tej bardzo ważnej książki. Waga tej rozprawy bierze się z jej
pionierskiego charakteru – to pierwsza syntetyczna monografia symfonii na
ziemiach polskich w XVIII wieku. Autorka wykonała gigantyczną pracę badawczą,
dzięki której mogła odejść do zadomowionych w rodzimym piśmiennictwie przekonań
dotyczących życia muzycznego w Rzeczpospolitej tamtej doby. Udało jej się także
uchwycić zjawisko symfonii niejako w trakcie „jej stawania się”, a nie przez
pryzmat rozstrzygnięć genologicznych późniejszej teorii muzyki. W przekonujący
sposób uzasadnia pogląd, że źródła symfonii tkwią we włoskiej sinfonii operowej. Z tą tradycją wiąże
się także wprowadzenie do muzyki crescenda
orkiestrowego, co podważa wcześniejszy pogląd przypisujący crescendo „szkole mannheimskiej” (crescendo stosował już w 1727 r. Leonardo
Vinci, używał go także przed rokiem 1750 Jomelli). Stróżyńska obala także
pogląd, że dominujący wpływ na polską twórczość symfoniczną mieli Haydn i
Mozart, a wszelkie inne elementy winny być uznane za „dewiację” (tak pisze Alina
Nowak-Romanowicz). Wyjątkowo ważne wydają mi się uwago dotyczące „narodowego”
charakteru muzyki polskiej XVIII wieku. Stróżyńska zwraca przy tej okazji uwagę
na dwie rzeczy.
Po
pierwsze, nie ma powodów merytorycznych, by elementy folklorystyczne obecne w
polskiej symfonice XVIII wieku uznawać za elementy „narodowe”. „Doszukiwanie
się intencji tworzenia dzieł, które można nazwać narodowymi, w wielu
przypadkach nie wydaje się uzasadnione, ponieważ rodzime utwory tego typu
powstawały w dużej mierze w środowisku muzyków kościelnych, którzy często
pochodzili z niższych warstw społecznych. Kształceni przez starszych kolegów z
tego samego środowiska spontanicznie wplatali oni elementy folkloru do
popularnego w kręgach kościelnych gatunku symfonii, traktując je jako naturalny
dla nich język muzyczny, bez zastanawiania się nad tym i bez zamiaru ‘podnoszenia
ducha w narodzie’. Nic nie wskazuje na to, aby myśleli o polskości. Dopiero pod
koniec wieku tendencja do tworzenia dzieł w nurcie narodowym objęła także
symfonię”.
Po
drugie, ważną rolę w rozwoju polskiej symfoniki miał Kościół. Autorka pisze
wprost o tym, że polska arystokracja niespecjalnie ceniła wykształcenie
muzyczne, a także o tym, że na dworach grano w większości muzykę spoza Polski. Kapele
przykościelne, ze względów finansowych, zatrudniały zazwyczaj muzyków z Polski,
także pochodzenia „plebejskiego”, co przekładało się na rozwój polskiej muzyki
w ramach kapeli przykościelnych. (Napływ muzyki świeckiej do kościołów był tak
duży, że papież Benedykt XV wydał encyklikę Annus
qui, w której przypominał, że „Muzyka kościelna winna być tak kształtowana,
żeby nie brzmiała świecko, teatralnie względnie operowo”. Nie oddziałało to
jednak na faktyczne życie muzyczno-kościelne).
W
książce pojawiają się także wątki wolnomularskie. Stróżyńska wspomina, że
masonem był Jan Dawid Holland, autor m.in. Symfonii
narodowej oraz Symfonii masońskiej
D-dur. Sporo miejsca poświęca Józefowi Elsnerowi, dyskutując jego
pochodzenie (dziś uważa się go raczej za Ślązaka niż Niemca), zwracając uwagę
na troskę, którą badanie muzyki polskiej, w tym ludowej. Pisze także, że ów „zaangażowany
w krzewienie polskości w dobie zaborów” i należący „do najbardziej cenionych
postaci życia muzycznego Warszawy” człowiek pracował w loży Świątynia Stałości,
był także tercjarzem paulinów, kawalerem Orderu Św. Stanisława i członkiem
Arcybractwa Literackiego przy warszawskiej archikatedrze św. Jana Chrzciciela.
Sumariusz Elsnera pozwala także Autorce na pokazanie, że jeszcze
w połowie XIX wieku nie miało jednego i precyzyjnego znaczenia. Elsner objął
tym mianem m. in. swoje koncerty na skrzypce czy polonezy, orkiestrowy i
skrzypcowy. Naturalne dla nas gatunkowe rozumienie symfonii nie może być zbyt
łatwo rzutowane w przeszłość. Jak pisze Autorka „Termin symfonia dotyczy w tej pracy dwóch rodzajów utworów, które są
wyraźnie rozgraniczone – symfonii kameralnej i symfonii kościelnej. [..] termin
symfonia kameralna jest tożsamy z
dzisiejszym rozumieniem znaczenia słowa symfonia
i w związku z tym może budzić pewne wątpliwości, dlatego też wymaga komentarza.
Symfonia kameralna to teoretycznie utwór wpisujący się w tradycje dzieł da camera, a więc przeznaczonych do
wykonania komnatowego. Jak jednak wynika z licznie zachowanych źródeł, jest to
bardzo mylące pojęcie. W tej pracy określenie to jest stosowane dokładnie w tym
znaczeniu, w jakim używali go XVIII-wieczni teoretycy, oznacza więc utwór
charakteryzujący się budową kilkuczęściową (głównie trzy- lub czteroczęściową),
przeznaczony na większą lub mniejszą obsadę, w której elementem niezbędnym jest
zespół smyczkowy (który może być rozszerzany o instrumenty dęte i kotły; w
przypadku starszych utworów trzeba też pamiętać o możliwości stosowania b.c., a
więc także udziale instrument klawiszowego). Symfonia kameralna to pojęcie, które obejmuje szerokie spektrum
utworów, od niewielkich składów aż po rozbudowaną orkiestrę […]”. Symfonia
kościelna z kolei to utwór archaizujący i jednoczęściowy. Książkę kończą dwa
teoretyczno-muzyczne rozdziały, w których Stróżyńska analizuje polskie symfonie
kameralne i kościelne.