Sezon 2019/2020 to w TWŁ czas
pożegnań i powrotów. Symbolicznie poprzedni okres — wyznaczany nazwiskami
kierujących Teatrem osób — pożegnał Donizetti i jego farsa Viva la mamma! Jako że estetyka Roberta Skolmowskiego jest mi
od dłuższego czasu obca, a Viva...! przy szwankującym spektaklu nie uratuje muzyka, nie wybrałem się na ten spektakl. Dla mnie pożegnaniem są
tedy Łódzkie Spotkania Baletowe, z Ciszą, kufrem z okolicznościowymi torbami czy
wachlarzykami, które — jeśli idzie o jakość — zbliżały Łódź bardziej do Monachium
niż Ciechocinka. Nowe zaczęło się piknikiem rodzinnym, z nieodzownym dzisiaj
elementem kulinarnym na foyer. Później zaś pojawiły się powroty. Wrócił
tedy Cyrulik sewilski, z czego zrobiono wydarzenie niemal premierowe. Teraz
zaś wrócą tytuły, które Dyrekcji kojarzyć się mogą z własnymi początkami w
zespole (oby tylko sentymenty do skojarzeń związanych z własną pracą
artystyczną nie okazały się zbyt silnie, bo w Wielkim pojawią się wtedy
koncerty tenorów i inne imprezy tego typu): baletowy Grek Zorba i
operowy Don Carlos.
O jakość Don Carlosa jako
dzieła się nie martwię, fascynuje mnie ono od dawna, także swoją otwartością
(choć, po prawdzie, chciałbym, żeby na scenie pojawiła się pięcioaktowa wersja
francuska, z dobrze nakreśloną akcją i czytelną retoryką muzyczną). Czy jest
jednak sens wskrzeszania Zorby? Mam wątpliwości. Jako że w trakcie
premiery jestem poza Łodzią wybrałem się dziś na otwartą próbę baletu. Dzięki
temu miałem okazję obejrzeć cały drugi akt i uczestniczyć następnie w tzw. „korektach”.
Po Ciszy Ivana Cavallariego kontakt
z Grekiem Zorbą (dla wygody nie będę podkreślał, że chodzi o drugi akt) był
jak wylanie na głowę kubła zimnej wody. Oba spektakle to doskonałe
przeciwieństwa — do pierwszego muzyka jest grana na żywo, przy Zorbie wrócono
do tzw. „muzyki z taśmy”. Przyznaję, że nie spodziewałem się, że ta muzyka tak
zestarzeje się w moim uszach. Jest boleśnie ilustracyjna, nie pozostawiając
niczego domysłowi odbiorcy. Theodorakis operuje w zasadzie grubą kreską — maluje
stany i emocje intensywne, ale pozbawione głębi, przez co niebłaha przecież
treść powieści Kazantzakisa sprowadza się w zasadzie do tryumfu „dionizyjskości”
(cudzysłów nie bez kozery) nad sentymentem. W gruncie rzeczy gros tej
muzyki spokojnie można by wykorzystać „na weselu”, choć — jak sądzę — mogło by
jej pomóc wykonanie chociaż części na żywo, przez Teatralny chór. Dodałoby to jej
przestrzeni, koloru, afektów przeżywanych tu i teraz, przełamując przestrzenną
monotonię emitowanego nagrania.
Koncepcja Massine’a idzie bardziej
za Theodorakisem niż Kazantzakisem — korzysta z szablonowych scenicznych gestów
(padanie na kolana, uściski, przykładanie dłoni do serca, wznoszenie rąk…), jest
momentami efektowna i wymagająca, ale eksponuje ludyczny wymiar Zorby. Przy ażurowej
fakturze Ciszy, gdzie wymowne bywają półgesty, drobne skinienia głowy,
gdzie tańczyć trzeba do przedziwnej, preserialistycznej Wielkiej fugi
miałem poczucie cofnięcia się, skierowania repertuaru i zespołu baletowego
wstecz. Być może Teatr potrzebuje w tej chwili tak dużego zróżnicowania repertuaru
licząc, że tak wyrazisty w przekazie, nietrudny do odczytania spektakl, jak Zorba,
znajdzie szerokie grono odbiorców.
Duże nadzieje pokładam w tych
tancerkach i tancerzach, którzy posiadają nieprzeciętne zdolności aktorskie —
wierzę, że pomoże to złagodzić szerokość i szablonowość gestów scenicznych,
przydać im subtelności, dołożyć ludycznym bohaterom duszy. Podobała mi się
także praca zespołu z Lorką Massine’em, twórcą baletowego Zorby. Z
wypiekami na twarzy obserwowałem w trakcie próby różnice w pracy z tancerkami i
tancerzami Massine’a i Anny Krzyśków. To dwa żywioły — u Massine’a jest
zdecydowanie mniej duszy „trenera”, był spokojniejszy, zdecydowanie mniej
autorytatywny w przekazywaniu uwag, co — mam nadzieję — poza wspólnym dążeniem
do perfekcji technicznej zespołu pozostawi furtkę i pozwoli pokazać na scenie
nie tylko słoneczny żywioł, melodramatyczny sentymentalizm, ale także to, co indywidualne
i duszoszczypatielne.
Marzec stwarza szansę na poznanie
obu tytułów — Zorby i Ciszy. Jestem ciekaw, jak odnajdzie się w
tym zespół. Mam także nadzieję, że w Roku Beethovena Cisza znajdzie należyte
miejsce w repertuarze i odpowiednią promocję. Boję się bowiem, że wznowienie
ludycznego Zorby może zapowiadać, że Cisza zapadnie się w ciszę.