poniedziałek, 1 października 2018

TRAMWAJ 2.0 CZYLI INNE POŻĄDANIE


„Aktorzy, śpiewacy i tancerze nie stwarzają trwałych, autonomicznie istniejących «dzieł» […]. To co powstaje w trakcie przedstawień, jest ulotne i przemijające, bowiem uczestnicy mają do dyspozycji jedyne w swoim rodzaju tworzywo — własne ciała albo, jak sformułował to filozof Helmuth Plessner, «materię własnej egzystencji»”.  
Erika Fischer-Lichte

Wczorajszy (majową drugą premierę recenzowałem tutaj) spektakl Tramwaju zwanego pożądaniem w moim odczuciu znakomicie potwierdza zasadność odróżniania od siebie pojęcia inscenizacji i przedstawienia. „Inscenizacja — pisze Fischer-Lichte — obejmuje wszystkie strategie służące wyznaczeniu początku, czasu trwania i sposobu pojawiania się ludzi, rzeczy i dźwięków w danej przestrzeni. Pod pojęciem «przedstawienie» kryje się natomiast wszystko to, co dzieje się w jego trakcie — a więc całość oddziałujących na siebie wydarzeń na scenie i reakcji widzów”.
Maciej Prus przygotował inscenizację otwartą na różnorodność potencjalnych przedstawień. Symbolicznym wyrazem tego otwarcia może być fakt, że od momentu otwarcia widowni scena nie jest zasłonięta kurtyną. Słuchacz-i-widz wkracza zatem do przestrzeni, której naturalnym przedłużeniem jest skryta w mroku fasada domu z Nowego Orleanu. Rozmowy, przeciskanie się między rzędami foteli, napływający ludzie nie są biernymi obserwatorami scenicznego świata „jak gdyby”, ale współuczestnikami historii, która de facto już się dzieje, a która — być może — jest wyłącznie opowieścią egzystencjalną, widmem nawiedzającym psychikę, o czym dalej.

Od czasu prapremiery operę Previna ujmuje się jako studium „postępującego obłędu głównej bohaterki”. Tak też odczytałem spektakl majowy. Anna Wierzbicka pokazała, że nie jest to ani jedyna, ani najbardziej słuszna interpretacja tak postaci Blanche DuBois, jak i operowej wersji dramatu Tennessee Williamsa. W jej interpretacji Blanche nie musiała ześlizgnąć się w szaleństwo, a katalizatorem jej postępującej psychicznej degradacji wcale nie był prymitywny mucho — Stanley Kowalski. Blanche Wierzbickiej jest bardzo wielowymiarowa. Potrafi „matkować”, co bardzo poruszyło mnie w scenie przywitania się ze Stellą. Potrafi być bardzo kobieca, uwodzicielska i liryczna. Potrafi być gorzko ironiczna. Tego, czego szuka, jest stabilizacja, widać to doskonale w relacji, którą buduje z Mitchem. Doskonale wie, że dzielą ich fundamentalne różnice klasowe, ale wie też, że samotność, związana z rozpamiętywaniem przeszłości i próbą oczyszczenia się z iście religijnego poczucia winy (notoryczne kąpiele Blanche były jak ciągle ponawiane próby skutecznego chrztu, który mógłby zmyć poczucie winy, a przez to przywrócić bohaterce egzystencjalny pion). Dlatego wkłada w ich relację odrobinę magii, ucząc Mitcha manier, romantycznych gestów, uciekając od realności. Tyle tylko, że magia jest ułudą — tak, jak ułudą są chwile psychicznego spokoju, pewności siebie, irytującego Stanleya odgrywania zadowolonej kobiety z lepszych sfer. Wierzbicka w wielu momentach drobnymi gestami pokazywała, jak Blanche „odkleja się” od sytuacji, jak czuje się nieswojo, plastikowo nie wiedząc, w jaką stronę skierować sytuację sceniczną. Znakomicie pokazała również, jak silnie Blanche potrzebuje bliskości innych bohaterów. Gdybym miał wskazać na dramaturgiczną oś wczorajszego spektaklu wskazałbym na dwie długie rozmowy: Blanche i Stelli (Patrycja Krzeszowska-Kubit) w pierwszym akcie oraz Blanche i Mitcha (Tomasz Piluchowski) w akcie drugim.

Rozmowa ze Stellą zaczyna się, jak napisałem, niemalże od matkowania, gdzie starsza siostra w pełnym ciepła uścisku zamyka bliską sobie osobę, później strofuje ją jak niesforne dziecko czy wyładowuje swoją frustrację niczym rodzic wkurzony, że dziecko nie postępowało tak, jakby on chciał. Miłość, rozczarowanie (świat Stelli mocno odbiega od standardów Blanche), zazdrość, troska, chęć rywalizacji: postawa Blanche względem Stelli skomponowana jest z bardzo sprzecznych uczuć. Uczucia Stelli wydają się prostsze: jest młoda, wręcz dziewczęca, pozytywnie nastawiona do świata, zakochana. Przeżywa emocje tu i teraz: cieszy się, denerwuje, pożąda, martwi, ale żadnej z tych emocji nie pozwala się zapiec, trwać, gdy wywołująca ją sytuacja przeminęła. Tyle tylko, że w jej zachowaniu, zwłaszcza wobec Stanleya, dostrzec można podobieństwo do Blanche: ona także szuka stabilizacji, płacąc za to: nie ubarwia miłości magią, ale godzi się na to, by przemoc domową i niedopasowanie intelektualne (świat jej i świat Kowalskiego są bardzo odmienne) nieustannie „puszczać mimo uszu”. Nie jestem pewien, czy nie zapłaci za to ceny podobnej jak ta, którą zapłaciła Blanche. (Bardzo symboliczne wydaje mi się w tym przypadku zakończenie: Blanche w białej ślubnej sukni leży przed fasadą domu, a w uliczce czeka na nią doktor, niezmiennie kojarzący mi się z Freudem — czy wydarzenia, które oglądaliśmy, wydarzyły się naprawdę? czy Blanche weszła kiedykolwiek do domu Stelli? A może przedstawienie opowiada od tym, co dzieje się w naszym wnętrzu?).

Z kolei w rozmowie z Mitchem Blanche najbardziej duchowo się obnaża. Na jego proste zaloty i rosnące pożądanie Blanche odpowiada „nauką romantyzmu” i opowieścią o swoim małżeństwie: w młodości związała się z ukrytym homoseksualistą, który wkrótce po tym, jak odkryła rodzaj relacji wiążący go ze starszym przyjacielem, popełnił samobójstwo. W scenie tej odsłania przez Mitchem swoje poczucie winy, samotność, potrzebę bliskości i odrealnione czy nawet przeczące realiom otwarcie na „romantyczność”. Ta scena buduje silną, intymną, metafizyczną więź między bohaterami, wiążąc ich nadzieją wspólnej przyszłości, uciszającej wewnętrzne lęki, ale również odpowiadającej na potrzeby społeczne (np. matka Mitcha chce dożyć jego ślubu). I to właśnie w kontekście tego porozumienia takie wrażenie robi kolejne spotkanie Mitcha i Blanche. Po tym, jak Stanley zdemaskował kłamstwa Blanche i opowiedział Mitchowi o jej nieobyczajnym zachowaniu ten przychodzi powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli. Ale na tym ni poprzestaje — czyni wyrzutu z powodu niemoralności bohaterki, a sam staje się niemoralny: nie chce jej już za żonę, ale nie przeszkadza mu to w chęci zmuszenia ją do seksu, na który czekał długi czas. To w tym momencie wyzwala się obłęd Blanche, z którego nie ma już powrotu do świata „normalnych”. Próba gwałtu ze strony Stanleya co najwyżej utrwala rozpoczęty proces degradacji, ale z całą pewnością nie jest jego motorem. Blanche może bać się Kowalskiego, ale jest on zbyt prymitywny, nazbyt jednowymiarowy, by jego agresja mogła zachwiać światem głównej bohaterki. Do tego potrzeba subtelniejszego agresora, którym okazuje się rzekomo prostoduszny, lepszy niż reszta (tak ocenia go Blanche) Mitch. W kontekście tego przedstawienia ta jednowymiarowość i prymitywizm Stanleya szczególnie rzucały się w oczy.

O Stanleyu Szymona Komasy mogę tylko powtórzyć superlatywy z wcześniejszej recenzji. O ile jednak w maju spektakl „należał” do niego i Blanche, o tyle wczoraj jego postać „wróciła do szeregu”. Główny dramat toczył się właśnie między Blanche, Stellą i Mitchem. Wierzbicka jest głosem idealnie pasującym do tej roli — do duże lirico czy nawet lirico-spinto, o bardzo skoncentrowanej ciemnej, jednolitej w całej skali barwie i gęstym brzmieniu. Artystka znakomicie wykorzystuje wyrazowo rezonans piersiowy, świetnie też porusza się między śpiewem, mową i Sprechgesang. Kontrastowały z nią jasne głosy Patrycji Krzeszowskiej-Kubit (sopran) i Tomasza Piluchowskiego (tenor). Krzeszowska wchodząc w kolejna partię na scenie TWŁ po raz kolejny udowodniła, że jest obecnie jednym z filarów tej sceny: nienagannie przygotowana wokalnie, w przemyślany sposób zbudowała też przekonującą sceniczną postać. Podobnie było z Piluchowskim, którego Mitch był zabawny w swej prostodusznej naiwności, szczery w wyrażaniu niewyszukanych życiowych aspiracji, ale też groźny, gdy siłą próbował wziąć od Blanche to, co rzekomo mu się należało.

Nie byłoby tego Tramwaju, gdyby nie orkiestra i Marta Kosielska.  Zadanie dyrygentki było nawet trudniejsze, niż zwykle: poza trudnościami partytury i debiutem Anny Wierzbickiej, stała przed orkiestrą, którą dzień wcześniej w tej samej muzyce przewodził Tadeusz Kozłowski. Zapewne bardziej komfortowe byłoby dla niej, gdyby mogła muzycznie odpowiadać za oba wieczory. Na początku czuć było nieco nerwowości, a niesprzyjająca akustyka w lewym skrzydle amfiteatru dodała brzmieniu orkiestry suchości (drugą część oglądałem z parteru). Ale stres szybko odpuścił, narracja potoczyła się bardzo przejrzyście, była czytelna dramaturgicznie. Kosielska powyciągała też wszystkie smaczki tej partytury, z jej idiomami bluesowymi, jazzowymi, filmowymi, powidokami Richarda Straussa etc.  

Andre Previn
Tramwaj zwany pożądaniem
Teatr Wielki w Łodzi
30 września 2018 r.

Spektakl grany po raz 5.

Blanche Dubois: Anna Wierzbicka
Stanley Kowalski: Szymon Komasa
Stella Kowalski: Patrycja Krzeszowska
Harold Mitchell (Mitch): Tomasz Piluchowski
Steve Hubbel: Andrzej Kostrzewski
Kobieta: Agnieszka Białek
Lekarz: Adam Grabarczyk
Pablo: Waldemar Stańczuk
Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi
pod dyrekcją Marty Kosielskiej
inspicjenci: Zbigniew Pawełczyk, Andrzej Kowalik


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...