Ze smutkiem przychodzi mi żegnać
Andrzeja Malinowskiego, wieloletniego artystę łódzkiej opery i serdecznie
bliskiego mi człowieka.
Andrzej Malinowski był
wychowankiem Tatiany Mazurkiewicz, którą niezmiennie wspominał bardzo
serdecznie. Artystą Teatru Wielkiego w Łodzi został na V roku studiów, a do
pracy przyjął go Bogusław Madej. „W Teatrze zacząłem od roli Bonzy w Madame
Butterfly — wspominał. — Dla mnie była to bardzo trudna rola, choć niewielka,
ale bardzo stresująca. Później rola Kecala w Sprzedanej narzeczonej Smetany.
Postać ta tradycyjnie przedstawiana jako gruby hodowca świń, a ja miałem warunki
«odchudzonego spaghetti», więc stworzyłem jeszcze chudszego Kecala o
doprawionym dużym nosie. Po przedstawieniu dyrektor Bogusław Madej gratulował
mi mówiąc, iż takich debiutów życzyłby sobie jak najwięcej”.
Piękną cechą Andrzeja był
entuzjazm w stosunku do koleżeństwa po fachu. Pięknie wypowiedział się o
Rajmundzie Ambroziaku, który jako akompaniator jawił mu się wręcz jako drugi
pedagog śpiewu. Gdy pracowałem nad tekstem do programu przygotowywanej w Łodzi
na jubileusz Halki podzielił się ze mną wspomnieniami o Halce z 1969 r. Napisał
do mnie między innymi te słowa:
„Pierwszy raz „do czynienia” z
operą „Halka” St. Moniuszki miałem w 1969r.,tuż przed tourne Teatru Wielkiego W
Łodzi na gościnne występy do Tibilisi w Gruzji. Byłem w tym okresie 19sto
latkiem zatrudnionym na etacie śpiewaka artysty chóru w T.W. Ponieważ miałem
również brać udział w tym tourne musiałem douczyć się swojej partii i brać
udział w próbach. Siedząc na widowni próby śpiewały Panie Halina Romanowska, wspaniały
sopran oraz Teresa Wojtaszek Kubiak. Wrażenie jakie wywarł na mnie śpiew P. Teresy
było olbrzymie. Ciarki chodziły mi po całym
ciele. Coś fantastycznego.”
Pamiętam też, jak wspominał swoją
podróż do Warszawy na Toskę z Birgit Nilsson. Artystka zrobiła wtedy na nim
mniejsze wrażenie, niż się spodziewał, ale od razu dodał, że w jednym z
niemieckich teatrów wszedł w trakcie próby, na którym Wagnera śpiewał głos
wręcz zesłany z niebios. Okazało się, że była to właśnie Nilsson.
Wśród wielu rzeczy, którymi
ujmował mnie Andrzej, wspomnieć chcę o jednej — niechęci do etykietowania. Wszędzie,
czy były to kwestie społeczne, polityczne czy kulturalne, starał się szukać
bycia człowiekiem, bez określania się na dzień dobry jako reprezentant takiej
czy innej frakcji. Cenił wolność, w tym wolność światopoglądową, cenił państwo
prawa, cenił dobre spektakle, zarówno te bardziej reżysersko odważne, jak i
zachowawcze. Cenił również pamięć — bolało go, jak krótka jest pamięć polskich
instytucji kultury. Takiego będę go
pamiętał, bo przecież był nie tylko artystą obdarzonym potężnym, smoliście
ciemnym basem i znakomitymi warunkami scenicznymi.