Semele
należy
do grona moich ulubionych partytur Händlowskich. W pełni zgadzam się z Piotrem
Kamińskim, że kompozytor zbudował w niej teatr „jedyny w swoim rodzaju”, w
którym, jak w soczewce, skupia się przeszłość i przyszłość teatru muzycznego.
Mamy tu wszystko: kunsztowną polifonię w uwerturze, malowane dźwiękiem emocje
(choćby oddany muzyką sen w akcie III), szaleństwo ozdobników czy pyszny humor.
Dlatego nie tylko z zadowoleniem,
ale wręcz z entuzjazmem wybrałem się wczoraj do Teatru Wielkiego w Łodzi na
spektakl Semele przygotowany przez
Akademie: Muzyczną i Sztuk Pięknych w Łodzi oraz rodzimej Szkoły Baletowej. To dobrze,
że młodzi ludzie starają się zdobywać szlify sceniczne „na głębokiej wodzie”.
Ich odwaga pozwala nadrobić drastyczne braki repertuarowe Teatru Wielkiego w
Łodzi, choć żal, że spektakl przemknie przez scenę przy Pl. Dąbrowskiego niczym
meteor.
Reżyserię spektaklu powierzono
Evie Buchmann przy współpracy Agnieszki Białek i Bartosza Jakóbczaka. Przy
wciąż modnym „teatrze reżyserskim” ucieszyło mnie, że na scenie opowiadano
historię skrytą w libretcie, a nie oderwane od partytury pomysły realizatorów.
W ten sposób Buchmann dała dowód dla starej prawdy, że w teatrze od reżysera
ważniejsze jest dzieło. Uszanowała także fakt, że Händel określił Semele nazwą oratorium. Rozegrała akcję
w ramach tej samej scenografii i udatnie połączyła „koncertową statyczność”
oratorium z akcją dramatyczną rodem z opery. Nad dekoracjami i kostiumami
czuwała Izabela Stronias. Tu efekt był — moim zdaniem — w większości satysfakcjonujący.
Można by pomarudzić nad niekiedy zbytnim stylistycznym zróżnicowaniem kostiumów,
nad suknią Ino, która moim towarzyszom kojarzyła się z amerykańską studniówką,
czy nad nieczytelnymi znaczeniowo kostiumami kapłanów — ci przypominali nam
mumie. Ale marudzenie skontruje kostium Semele z aktu I czy zabawa kiczem.
Myślę tu o postaci Iris, której sceniczne emploi
„kupiłem” w pełni.
Co do spraw muzycznych,
komplementy należą się orkiestrze i dyrygentowi spektaklu Marcinowi
Wolniewskiemu. Zespół brzmiał selektywnie, dobrze wyważono proporcje brzmienia
między instrumentami. Choć — purystom (do których nie należę) — mógł
przeszkadzać fakt, że nie grano na instrumentach dawnych. Pochwały należą się
również chórowi, przygotowanemu przez Dawida Bera. Najmniej satysfakcji
sprawili mi soliści. Przeszkadzały mi różne rzeczy: brak dźwięczności głosu w
całej skali, „groch”, nie dość precyzyjna artykulacyjnie koloratura, pływająca
intonacja. Pamiętać jednak trzeba, że słyszeliśmy studentów i wiele z tych
kwestii pewnie ulegnie jeszcze zmianie. Mnie najbardziej podobała się Karolina
Benke jako Iris, tworząc wokalnie i scenicznie bardzo wiarygodną postać.
Wyróżnię także Małgorzatę Pietrzykowską jako Juno, która zbudowała dobry
portret boginki łączącej w sobie cechy patetyczne z rajfurstwem (jak to
określił Kamiński: pół-Oktawia z Koronacji
Poppei oraz pół-Quickly z Falstaffa). Z wielkim aplauzem publiczności spotkał się występ Aleksandry Hanus jako Semele. To głos w gatunku i barwie bardzo dobrze dobrany do tej roli, a młoda artystka włożyła dużo serca w wykreowanie postaci. Przeszkadzało mi tylko pojawiający się - zwłaszcza w recytatywach - "groch" w głosie. Jak wnoszę po całym występie, nie jest to naturalna cecha jej sopranu i rzecz da się wyeliminować.
Opera barokowa, grana na żywo, to
w Łodzi święto. Dzięki młodym ludziom i ich opiekunom wczoraj w mieliśmy w
Łodzi święto. Trwa ono jeszcze dziś. W innej obsadzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.