MAMIE
„Bardzo mało gram Couperina, bo
uważam, że ta muzyka nie jest dla mnie. Gdy pewnego razu, komuś to
powiedziałam, był oburzony: co z
pani za klawesynistka?! Odpowiedziałam mu, że w takim razie żadna. Na
początku XX wieku zaszła rewolucja w każdej dziedzinie sztuki. Maszyny
stworzyły nowe tempo życia. Ja jestem wytworem XX, a nie XVII czy XVIII wieku.
Urodziłam się w XX wieku, palę papierosy, jeżdżę samochodem, latam samolotami.
Nie umiem żyć jak w baroku, gdy tempo życia było inne. Podziwiam ludzi, którzy
mogą grać dawną muzykę. Jednak gdy wielu mówiło o autentyzmie wykonawstwa,
pytałam: jaki autentyzm? Ja
jestem autentyczna, bo nikt z nich nie zna kompozytora. Oni nie mogą do niego
zadzwonić, by wytłumaczył jak mają grać – ja mogę”
— mówiła Wojciechowi Sitarzowi
Elżbieta Chojnacka. A ja nie umiem nie zgodzić się z jej słowami. Nie jestem
może aż tak radykalny, ale historyczny nurt wykonawstwa muzyki dawnej uwikłany
jest we mnie w sprzeczność. Z jednej strony mówi się o wykonywaniu muzyki
dawnej w zgodzie z kanonami właściwymi dla czasów, w których powstała. Z
drugiej — otacza się niemal kultem falsecistów, którzy wykonują partie pisane w
baroku dla kastratów, zastępowanych przez kobiety, albo nagminnie używa stroju
równomiernie temperowanego, estetycznego standardu naszych czasów, który w
dobie Bacha postrzegany był inaczej. Przykładowo: „Użycie przez Bacha terminu
Andreasa Werckmeistra «dobrze temperowany» — twierdzi Christoph Wolffe
—wskazuje, że był zwolennikiem nieco zmodyfikowanego sposobu strojenia ze «wszystkimi
tercjami podwyższonymi», pozwalającego na grę we wszystkich dwudziestu czterech
tonacjach bez utraty cech charakterystycznych poszczególnych tonacji — co ma
miejsce, gdy oktawa podzielona jest na absolutnie równe półtony (to, co
współcześnie stało się standardem, było ówcześnie uważane za poważny minus)”.
Osobną kwestią pozostaje poznawczy dostęp do przeszłości. Nie sądzę, by poza przekazem ideologicznym, był jeszcze sens o mówieniu, że dociera się do jakiejś obiektywnej przeszłości „samej w sobie”. Tak różni teoretycy, jak Hans-Georg Gadamer (hermeneutyka), Hayden White (pisarstwo historyczne z jego retorycznością), Frank Ankersmit (dyskurs pamięci i świadectwa) czy Chris Lorenz (realizm bardziej wyrafinowany, resp. „realizm wewnętrzny”) pokazali na różne sposoby, że przeszłość uobecnia się w perspektywie naszych przedsądów, współczesnych wartości, w korelacji z nami jako podmiotami stawiającymi pytania, rozumiejącymi. Nurt wykonawstwa historycznego lepiej lub gorzej przyswaja sobie tę lekcję i nabywa świadomości, że sensy, które znajduje w dawnych traktatach muzycznych, że informacje, które wydobywa z ikonografii etc., uobecniane są zawsze w horyzoncie naszej współczesności. Ale — o paradoksie — wciąż pokutuje przekonanie, że wykonawstwo historycznie poinformowane jest lepsze, bardziej właściwe. W ten sposób wiąże się wskrzeszanie tradycji ze sprzecznym wobec tego gestem modernizacji, w którym choćby tradycję romantyczną czy sposoby gry z lata 40, 50 czy 60 XX wieku traktuje się jako przestarzałe, wymagające zastąpienia pomniki, słuchane co najwyżej w ramach „konwentu seniorów” (termin z Płytowego Trybunału Dwójki).
Osobną kwestią pozostaje poznawczy dostęp do przeszłości. Nie sądzę, by poza przekazem ideologicznym, był jeszcze sens o mówieniu, że dociera się do jakiejś obiektywnej przeszłości „samej w sobie”. Tak różni teoretycy, jak Hans-Georg Gadamer (hermeneutyka), Hayden White (pisarstwo historyczne z jego retorycznością), Frank Ankersmit (dyskurs pamięci i świadectwa) czy Chris Lorenz (realizm bardziej wyrafinowany, resp. „realizm wewnętrzny”) pokazali na różne sposoby, że przeszłość uobecnia się w perspektywie naszych przedsądów, współczesnych wartości, w korelacji z nami jako podmiotami stawiającymi pytania, rozumiejącymi. Nurt wykonawstwa historycznego lepiej lub gorzej przyswaja sobie tę lekcję i nabywa świadomości, że sensy, które znajduje w dawnych traktatach muzycznych, że informacje, które wydobywa z ikonografii etc., uobecniane są zawsze w horyzoncie naszej współczesności. Ale — o paradoksie — wciąż pokutuje przekonanie, że wykonawstwo historycznie poinformowane jest lepsze, bardziej właściwe. W ten sposób wiąże się wskrzeszanie tradycji ze sprzecznym wobec tego gestem modernizacji, w którym choćby tradycję romantyczną czy sposoby gry z lata 40, 50 czy 60 XX wieku traktuje się jako przestarzałe, wymagające zastąpienia pomniki, słuchane co najwyżej w ramach „konwentu seniorów” (termin z Płytowego Trybunału Dwójki).
Sam stawiam na pluralizm. Cieszę
się, że o wykonawstwie muzyki dawnej wiemy więcej, ale akademizm znacznej
części wykonań mnie nudzi. Z Bachowskich Partit
na skrzypce solo najchętniej słucham Sirkki-Liisy Kaakinen-Pilch i Lucy Van
Dael, obok Henryka Szerynga i Arthura Grumiaux. Z klawesynistów cenię Mahana
Esfahaniego, który z niezrozumiałych dla mnie powodów przepadł w Trybunale
Dwójski z Wariacjami Goldbergowskimi.
Ale namiętnie słucham też Wandy Landowskiej, nie stronię od Aimée van de Wiele,
mimo że znajomi fani „baroku historycznego” patrzą na mnie z politowaniem.
Do moich ukochanych artystek
należy także Zuzana Růžičkova. Z okazji jej 90. Urodzin Erato/Warner
opublikował box (20 płyt ) z jej nagraniami Bachowskimi, które ukazały się na
vinylach w latach 70. minionego stulecia. Pisząc o tym wydawnictwie nie uniknę
spraw prywatnych, wręcz intymnych. Box zamówiłem przed planowaną operacją Mamy
i razem cieszyliśmy się, że będziemy słuchać Bacha po Jej powrocie do domu. Stało
się jednak tak, że ze szpitala wróciliśmy do domu i płyty Růžičkovej towarzyszyły
na przez dwa tygodnie dzień w dzień, do momentu kolejnej podróży do szpitala, z
której Mama już nie wróciła. Pierwszym krążkiem, który włożyłem do odtwarzacza,
była płyta dziewiętnasta z sonatami na skrzypce i klawesyn. Růžičkovej
towarzyszy na niej Josef Suk. Oboje daliśmy się uwieść temu wykonaniu — Suk gra
bowiem z niezwykłą wrażliwością emocjonalną i niezwykłym wyczuleniem na kolor.
Gra zresztą na jednym oddechu z Růžičkovą. Później słuchaliśmy sonat na violę
da gamba i klawesyn, tutaj w wersji wiolonczelowej. Mama chciała posłuchać ich
w zestawieniu z gambą i uznała, że Pierre Fournier w niczym nie ustępuje jej
zdaniem wersji wiernej oryginałowi. Zachwyciła nas także reszta płyt. Osoby,
które mnie znają, wiedzą, że widzę muzykę w kolorach. Zapewne dlatego czuję tak
niesamowitą wspólnotę duchową z Růžičkovą, dla której aspekt kolorystyczny
wykonywanej muzyki jest jednym z pierwszoplanowych elementów (doskonale słychać
to w sposobie registracji. Nie ma też w tych wykonaniach cienia akademickiej
sztywności. Jak pisze w zamieszczonym w książeczce do boxu eseju Esfahani
(uczeń Růžičkovej), ona nigdy nie mówiła, że baroku artykulacja czy tempo
zawsze realizowane były w taki to, a taki sposób. Na pytania studentów nigdy
też nie udzielała szybkich odpowiedzi. Esfahani pisze, że rozmawiając o robiła
odniesienia do antycznego dramatu czy poetyki Rilkego. A lekcje z nią skupione
były na muzyce jako czystym dźwięku w
opozycji do muzyki traktowanej jako system semiotyczny czy symboliczny (luźny
przekład). Myśląc o artykulacji i frazowaniu w duchu „neoplatońskim”, dając im
priorytet wobec myślenia o muzyce baroku przez perspektywę słów, Růžičkova
budowała swój niepowtarzalny język, który fascynuje mnie bardziej niż
zdecydowana większość poprawnego grania w duchu „wykonawstwa historycznie
poinformowanego”. Przyznaję też, że dawno nie widziałem Mamy tak zachwyconej,
jak przy słuchaniu tych płyt, choć kochała muzykę i słuchała jej dużo. Ten
zachwyt, cząstka Jej ducha, pozostał dla mnie na zawsze wśród kreacji Růžičkovej
i jej partnerów (na płytach gra także Jean-Pierre Rampal). I ilekroć ich słucham,
obecność Mamy staje się wręcz namacalna.
W moim głębokim poczuciu ten box
warto mieć na półce. Chyba, że jest się dogmatycznym wielbicielem domniemanego
postępu pod sztandarem wskrzeszania tradycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.