„…muszę
wyrazić ubolewanie z racji rezultatu w działalności paryskiej pana Tansmana
oraz oburzenie z powodu widocznego w owych melodiach, jakie wytworzył w
orkiestrowym sezonie ubiegłym, zaniku wszelkich aspiracji wyższych. I uczucie
szczerego zdumienia, iż kierunek, którego wyznawcą stał się pan Tansman,
jeszcze budzi zainteresowanie w Paryżu. Młody kompozytor zbliża się ideowo do
grupy futurystów francuskich, których przedstawiciele: panowie Darius Milhaud i
Francis Poulenc bawili w Warszawie. Panowie ci złożyli w gruncie rzeczy dowód
zupełnej niemal degeneracji smaku i polotu charakteryzujących geniusz narodu
francuskiego. Właściwie, na serio brać takich rzeczy nie można. Muzyka tego
rodzaju, pozbawiona wartościowych pierwiastków duchowych, już z chwilą wyjrzenia
na świat skazana jest na pogrzebanie. Jak dzieci martwo urodzone”.
Piotr
Rytel
I
Zazwyczaj nie czytam wcześniej materiałów prasowych dotyczących spektakli, na których premierę się wybieram.
Tym razem postąpiłem inaczej i przed pójściem na drugi spektakl Złotego runa Aleksandra Tansmana przeczytałem
tekst Łódź. Światowa premiera opery
„Złote runo”…, który znalazłem na portalu e-teatr. W tekście przytoczono
deklarację reżyserki opery, Marii Sartovej,
że przedstawienie będzie miało formę surkonwencjonalną. Słowo „surkonwencjonalizm” budzi moje skojarzenia z Pawłem
Szymańskim i Stanisławem Krupowiczem, którzy puścili je w obieg. Miało
ono budzić skojarzenia z surrealizmem (głównie malarskim), z którego
kompozytorzy przejęli „irracjonalność, dziwaczność, podświadomość, oniryzm,
niezwykłość, zestawienie elementów należących do diametralnie różnych
rzeczywistości” (Violetta Przech).
Można by zatem
zaryzykować stwierdzenie, że surkonwencjonalizm to „surrealizm w muzyce”. Tyle
tylko, że stwierdzenie to byłoby anachroniczne, jako że surkonwencjonalizm to
składowa tzw. „postmodernizmu w muzyce”. Trzeba także zapytać czym miałaby być
„surkonwencjonalna forma” inscenizacji, skoro samo słowo nierozerwalnie wiąże
się z muzyką? Jako zjawisko muzyczne surkonwencjonalizm oznacza grę
konwencjami. „Substytutem elementów realnej rzeczywistości — wyjaśnia Paweł
Szymański — są tu zastane konwencje stylistyczne, które rządzą się swoimi
prawami. Kiedy jednak umieścimy je w nowym kontekście, powstaje nowa jakość. W
obrazach Magritte'a czy w snach wszystkie elementy wzięte są z rzeczywistości.
Relacje, w jakie elementy te wchodzą między sobą, z punktu widzenia owej
rzeczywistości są nienormalne, choć z innego punktu widzenia nie musza być
pozbawione sensu. Tak może się stać i z muzyka, jeśli np. ricercar w stylu Frescobaldiego potniemy na kawałki, a następnie
skleimy je niezgodnie z ich pierwotnym znaczeniem, lecz - dajmy na to - wg ich
długości, od najdłuższego do najkrótszego. Nie jestem pewien, czy będzie to
dobra kompozycja, choć reprezentowałaby typowy «surkonwencjonalizm». Ale
wymyślenie nazwy dla jakiegoś zjawiska jest jeszcze odległe od poznania jego
istoty”.
Czy wystawienie Złotego runa w „formie
surkonwencjonalnej” ma oznaczać „grę konwencjami”? Posługiwanie się elementami
rzeczywistości w taki sposób, by relacje łączące te elementy były nienormalne,
choć niekoniecznie pozbawione sensu (i jak to zrobić w ramach działań „półscenicznych”)?
Czy będzie wtedy chodzić o wyeksponowanie absurdu, parodii, groteski, których
nośnikiem będą elementy tragiczne? Ale wtedy zbliżymy się do „teatru absurdu”,
powiązanego z surrealizmem, który mówi o świecie pozbawionym metafizycznej
podstawy. Czemu zatem nie powiedzieć tego wprost?
II
Nie bez kozery
przytoczyłem na początku słowa Pawła Rytla. W swych ocenach — szalenie ostrych
— wyjątkowo często się mylił. Tak jest z oceną muzyki Milhauda, Poulenka i
Tansmana. Wypowiedź ta uwiarygodnia mi jednak moje przeświadczenie, że być może
najtrafniej będzie powiedzieć, że Złote runo jest „operą surrealistyczną”. Zwłaszcza, że na gruncie francuskim wskazać tu
można doskonały przykład takiej opery. Myślę o Cyckach
Tyrezjasza, dziele stworzonych przez Francisa Poulenca, który
zaadaptował tekst Guillaume’a Apollinaire’a. Jak pisze Piotr Kamiński, „Blade
wspomnienie antycznego mitu służy społecznemu plakatowi, który w tonie
prześmiewczo-absurdalnym gromi emancypację kobiet, porzucających macierzyńskie
obowiązki, a więc podstawę kobiecości, co zagraża przyszłości narodu!”.
Twierdzi on też, że Poulenc daje przykład idealnej „harmonii celów i środków”,
łącząc ze sobą rozmaite języki muzyczne (polka, walc, jak chce Kamiński, godny
Broadwayu, sparodiowane „sentencjonalne chorały, dialogi buffo”, dźwięki
„groteskowe i liryczne”, słowo mówione)*. U Tansmana i Salvadora de Madariagi także
mamy do czynienia z „bladym wspomnieniem antycznego mitu”, który bezsprzecznie
„służy społecznemu plakatowi”. Zabawna opowieść zaś z całą pewnością, znów jak
u Poulenka, służy „poważnym intencjom”. W samej warstwie muzycznej również mamy
do czynienia z „kolażem” środków: francuskie „hiszpańszczyzna” czy „orientalizm” (niektóre frazy przywodziły mi na myśl Camille'a Saint-Saëns'a) sąsiadują tu z inspiracjami jazzowymi czy techniką kontrapunktyczną. Wszystko to jednak naznaczone piętnem Tansmanowskiego geniuszu, jednorodne w swym zróżnicowaniu. Surrealizm
ciąży też nad librettem. Madariaga wyczarowuje Krainę Szczęścia, której
obywatele żyją stosując freudowską zasadę wyparcia — żyją bez emocji, pamięci,
a więc i bez historii. Ich władca o imieniu Strzałwgłówkę wyznaje zasadę, że król nie może myśleć, bo jeszcze pochyli
głowę i spadnie mu korona. W jego krainie pielęgnowana jest dwulicowość i
kultywowany egoizm. Symbolizują to imiona bohaterów: premier to Ostrożny
Małymózg, Minister Sprawiedliwości — Pokrętny Lis, Minister Skarbu — Wincenty
Długarączka czy Minister Publicznego Porządku — Barbarzyńska Pałka. Kraina ma
także przywódcę Kościoła — Ojca Rubasznego. Arcyważnym bohaterem jest w końcu
Narodowy Tygrys. Perypetie rozgrywające się na scenie wydobywają na jaw ukryte
żądze i popędy (w tym także seksualne, bo i ten freudowsko-surrealistyczny
klucz znajduje tu swoje zastosowanie). Opera zaś kończy się przesłaniem, że ludzie
w maskach umrą, a przeżyje prawda.
III
Prapremiery teatralnych
dzieł muzycznych w postaci „półscenicznej”, a taką deklarację (moim zdaniem bez pełnego pokrycia w faktach, złożyła Sartova) zawsze są ryzykowne. Można bowiem
pytać, czy w takiej postaci da się zrealizować ich potencjał dramaturgiczny.
Przez dramaturgię rozumiem za Łukaszem Grabusiem** „system strategii, mających
na celu zorganizowanie procesu percepcyjnego odbiorcy”. W przypadku opery
„dramaturgia obejmuje wyjątkowo szeroki wachlarz mediów, języków i dyskursów,
porządku symultanicznie współtworzących rzeczywistość utworu”. Te porządki
łączą rozmaite relacje — mogą się uzupełniać, mogą ze sobą konkurować czy
pozostawać w sprzeczności. W teatrze muzycznym wyodrębnić można dwa „wymiary
percepcji” : akustyczny (i czasowy) oraz wizualny (i przestrzenny). W obu posługiwać się można rozmaitymi
strategiami i językami. Przyjmuję za Grabusiem i Isabelle Moindrot, „że
podstawową cechą skutecznego działania dramaturgicznego jest oszczędność
użytych środków i czytelność ich relacji”. A zatem, że pożądany efekt
dramaturgiczny powinien być osiągnięty jak najmniejszym kosztem, a więc przy
maksymalnym wykorzystaniu środków: barw instrumentów, gestów scenicznych,
wartości zapisanych nut, świateł, wizualizacji etc. Owa minimalizacja kosztów —
dodam już od siebie — nie może jednak oznaczać okrawania dramaturgicznego
potencjału dzieła, zwłaszcza w przypadku prapremier, gdy utwór (i tkwiące w nim
możliwości) zna bardzo wąskie grono osób.
IV
Spektakl broni się sam — zarówno od strony wizualnej,
jak i akustycznej. Reżyserka opowiada go za pomocą środków oszczędnych i
wystarczających. Duże znaczenie ma reżyseria świateł, znakomicie zrealizowana
przez Yves’a Colleta. Mniej przekonujące były dla mnie wizualizacje, które
zrozumiałej akcji potrafiły dodać przyciężkiej dosłowności (rozgwieżdżone
niebo, natłok oczu czy parlament małp). Scenografia była iście symboliczna,
z pięknie rozrzeźbionym złotym runem (przywodzącym mi na myśl rzeźby
kinetyczne). Soliści-śpiewacy częściowo występowali przy pulpitach z nutami, częściowo
zaś realizowali określone zadania sceniczne. Ważną rolę w spektaklu odegrał
balet. Zgodnie z librettem opera rozpoczyna się w parku — „drzewami” są postaci
we frakach, siedzące tyłem do widowni, w białymi maskami założonymi na tył
głowy. To obywatele Krainy Szczęśliwości, nieuleczanie chowający swoją
tożsamość za nieprawdziwą twarzą. Tancerze znakomicie zrealizowali swoją rolę,
tworząc sugestywną postać zbiorową. Tanecznie zdublowano też niektóre partie śpiewaków. Nie zawsze wydawało mi się to słuszne — choćby w akcie pierwszym
śpiewacy grający partie Księżniczki Białej
i Błazna Sokoła tak skutecznie realizowali zadania aktorskie, że
odciągali wzrok od tańczących. W innym momencie, gdy śpiewacy stanęli przy
pulpitach ich alter ego zabrakło.
Kapitalnie natomiast wypadły sceny prezentacji Królów Karcianych i późniejsza licytacja na to, jak wskrzesić Jana Wełnę, odegrana
właśnie przez balet. Spośród nich wyróżnię Króla Złota tańczonego przez Nazara
Botsiy, który znów pokazał na scenie pełnokrwistą postać. Spośród śpiewaków
aktorsko usatysfakcjonowali mnie Patrycja Krzeszowska jako Księżniczka Biała,
Agnieszka Makówka jako Lekkipiszczel (znakomity kostium!), Janusz Ratajczak
jako Król Strzałwgłówkę i Patryk Rymanowski jako Ojciec Rubaszny, Pokrętny Lis
i Król Pucharów. Rymanowski przy tym nie poszedł na łatwiznę i każdą z trzech
postaci zagrał inaczej. Śpiewacy Ci sprawili mi też najwięcej satysfakcji
muzycznej. Głos Krzeszowskiej nie musi podobać się każdemu, dla mnie jego barwa
jest nieco zbyt ostra, subretkowa. Ale to kwestia preferencji. Artystka śpiewa
bowiem bardzo kulturalnie, bez przewężeń, mądrze prowadząc frazę. Głos ma przy
tym dźwięczny i wyrównany w barwie w całej skali. Co do Makówki, barwa jej
głosu w kapitalny wręcz sposób korespondowała z barwami orkiestry. Żałuję przy
tym trochę, że zabrakło dźwięczności i nośności niskich dźwięków przy jej pierwszym
wejściu na scenę. Ratajczak narysował postać Króla grubymi liniami. Podawał
tekst tak manieryczną „francuszczyzną”, że przy każdym „très bien” parskałem śmiechem.
Modulacja głosu, jego barwa, szeroki gest sceniczny pokazały go jako
znakomitego tenora charakterystycznego. Głos Rymanowskiego brzmiał dźwięcznie.
Największym moim rozczarowaniem okazał się Stanisław Kierner. Od dawna mam
problem z nadmierną wibracją, w którą popada. Jego głos brzmiał dzisiaj matowo,
momentami bekliwie i był jakby schowany.
Znakomicie brzmiała
orkiestra przygotowana przez Rafała Kłoczko (asystent) i dopieszczona przez
Łukasza Borowicza. Ciepłe słowa kieruję także do chóru. Szkoda tylko, że nie
wiem do kogo zaadresować podziękowanie za stworzenie sugestywnej postaci
Narodowego Tygrysa. Nazwisko odtwórcy tej roli nie pojawia się bowiem ani w programie,
ani na wkładce.
V
Tansman ukończył Złote runo w czerwcu 1939 r. W 1939 r. Poulenc
zabrał się do adaptacji Cycków Tyrezjasza.
Można tę zbieżność potraktować symbolicznie. I można pomarzyć, że oba tytuły,
każde na swój sposób szalenie aktualne w naszej rzeczywistości, pojawia się na
scenie obok siebie. Tak — chciałbym, żeby Złote
runo weszło to repertuaru Teatru Wielkiego. I chciałbym, żeby obok pojawił
się Poulenc. A zatem — runa i cycków!
Aleksander Tansman
Złote runo
Maria Sartova, reżyseria i kostiumy.
Yves Collet, dekoracja/reżyseria świateł.
Jarosław Staniek, choreografia.
Matthieu Mullot, wizualizacje/multimedia.
Łukasz Borowicz, kierownictwo muzyczne.
Tansman Festival i Teatr Wielki w Łodzi
3 grudnia 2016 r.
*Taki kolaż stylistyk i
groteskowość to, obok łączenia
automatyzmu z improwizacją, cechy łączone z surrealizmem w muzyce.
** Ł. Grabuś, Formy śmiercionośne. Kilka strategii
dramaturgicznych we współczesnej operze, Kraków 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.