"Obywatelu, marsz do opery. - pisze Ewa Łętowska* - Uczyć się asertywności od najlepszych, co to potrafią wybuczeć największych i oklaskiwać tych, których inni nie docenili".
Bywalcem opery jestem stałym. I od dawna. Pozwalam sobie zatem na gest asertywności, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że dla wielu może on być obrazoburczy. Chcę bowiem powiedzieć, że modne wśród intelektualistów "liberalnych", związanych dla przykładu ze środowiskiem Gazety Wyborczej, kreowanie Leszka Kołakowskiego na sumienie i mędrca tzw. "wolnej Polski" jest dla mnie zabiegiem coraz bardziej krótkowzrocznym i szkodliwym. Nie idzie mi nawet o dystans wobec tego, co pisał sam Kołakowski, choć - mówiąc uczciwie, zdecydowanie wyżej stawiam Barbarę Skargę czy Stefana Amsterdamskiego. Idzie mi o to, że Kołakowski traktowany jest niczym papież - jego poglądy prezentuje się jako godne uznania, polecenia, zaakceptowania. Bez krzytyny polemiki, bez postawy kwestionowania. A przecież najbardziej zdystansowanym i najbardziej krytycznym warto być wobec własnych mistrzów.
Dlaczego poglądy Kołakowskiego mogą - gdy bezkrytycznie ustawia się je na świeczniku - szkodzić? Ano dlatego że Kołakowski był - w moim odczuciu - umysłem mocno dogmatycznym. Szalenie cenię jego prace z lat sześćdziesiątych, naznaczone krytycznym zmaganiem się z dogmatyzmem. Mam jednak poczucie, że okres wątpienia dość szybko się u niego skończył. Akt wiary w dogmatyczną i niedobrą przeróbkę tradycji marksistowskiej zastąpił aktem wiary w metafizyczny fundamentalizm. W myśl którego człowiek musi być świadom naznaczenia grzechem pierworodnym (za tę myśl dziękował mu Christoph kard. Schonborn OP, współautor Katechizmu Kościoła Katolickiego) i swojego odniesienia do Absolutu. Inaczej wpadnie w aksjologiczną pustkę, która wiedzie do piekła nihilizmu.
Zdaje się, że Kołakowski podzielał także przekonanie, że (post)modernistyczna kultura dokonuje zamachu na świętości i absoluty, kompletnie gubiąc z pola widzenia rzecz wagi fundamentalnej: że tym, co zagraża religii w ogóle, a katolicyzmowi w szczególe (bo właśnie intuicje katolickie stoją za Kołakowskim najsilniej, jak sądzę) jest nie tyle świat zewnętrzny, co problemy wewnątrz-religijne. W jego pismach znać lęk przed światem współczesnym, z którego w sposób najgorszy z możliwych ma wyprowadzać metafizyka. Jasne, zawsze można powiedzieć, że Kołakowski odgraniczał starannie moralność od religii czy polityki, że pokazywał, iż zajmuje ona w człowieku jakieś miejsce "najgłębsze", żródłowe. Brzmi to miło. Tylko co z tego wynika?
Jeśli etyka jest formą jednostkowej intuicji - jak oprzeć na niej porządek społeczny? Jak oszacować, czyja intuicja jest bardziej zasadna czy bardziej prawdziwa? Jeśli do sfery norm i wartości jedni mają lepszy dostęp niż inni to jak to ocenić? I czy nie wpada się wtedy w dogmatyczne przyznanie pewnej grupie społecznej roli kapłanów moralności? W końcu, jeśli intuicja ma wieść nas wszystkich ku temu samemu, jak wyjaśnić zmianę naszej etycznej wrażliwości? Jak zakwestionować normy, które w perspektywie dzisiejszego człowieka są szkodliwe?
Na te pytanie Kołakowski, moim zdaniem, nie byłby w stanie odpowiedzieć.
Pretekstem do tej refleksji jest opublikowany niedawno esej Kołakowskiego Jezus ośmieszony. A także recenzja (choć, jak większość recenzji publikowanych w Polsce jest to raczej parafraza, referat, a nie dyskusja, zmaganie, wyrażanie wątpliwości) Tadeusza Sobolewskiego zamieszczona w Gazecie Wyborczej. Przytoczę z niej kilka wyimków:
"Kołakowski pomaga przemóc wstyd bycia chrześcijaninem, bo przecież - jak pisze - w oczach ogółu jest to "moralnie śmieszne". I nawet "na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o jakiej [dziś] się słyszy, jest Bóg".
Chłodny, brzmiący nieco ironicznie tytuł tej krótkiej książki kryje wypowiedź żarliwą - swobodny bieg myśli, która nie daje się zamknąć w żadnej z pułapek ponowoczesności.
Gdyby chcieć komuś pokazać ukryty pod całą tą magią religii jasny sens chrześcijaństwa, trudno byłoby znaleźć lepszy tekst. Pisze w nim o Jezusie: "zdumiewająca postać", która istnieje poza historią i w obliczu której "rodzi się w nas poczucie ciemności, w jakiej żyjemy, i zarazem przeczucie drogi, co z ciemności wyprowadza".
Nie tracąc z oczu niebezpieczeństw fundamentalizmu i teokracji, bardziej boi się tego świata, który "traci swoje religijne dziedzictwo". Pół biedy, gdyby w miejsce religii wchodziła w nasze życie "oświeceniowa racjonalność". Ale nasz świat nie rządzi się racjonalnością. Utracone mity zastępowane są przez "świeckie karykatury". A przecież "ludzkość nie może żyć bez mitu".
Kluczem do nauki Chrystusowej jest uznanie własnej winy. To warunek zbawienia, tylko wtedy wina może zostać odpuszczona. Jesteś odpowiedzialny - mówi Jezus i sam poczuwa się do odpowiedzialności za świat, za człowieka, za wszystkich.
Ostrzega: chrześcijaństwo nie przetrwa ani jako historyczna wiedza, ani też jako prywatna religia jednostek. Jezus działa między ludźmi i musi skupiać wokół siebie wspólnotę, która jednak nie może być "politycznym lobby". "Jeżeli nie Boga i Jezusa szukają ludzie w Kościele, nie ma on do wypełnienia żadnego specjalnego zadania". Więc nie przetrwa? Ale musi przetrwać, jeśli przetrwać ma europejska cywilizacja, z jej "energią miłości, którą Jezus przelał w świat, i której odbiciem jest ta odrobina, jaką ludzie noszą w sobie".
Czy faktycznie ludzkość nie może żyć bez mitu? Czy jedynym życiodajnym mitem jest mit chrześcijański? I który - bo różne wspólnoty posługują się tym mitem w innych wariantach? Czy świeckość czy laickość mitu musi świadczyć o jego karykaturalnym charakterze? Jak intuicje metafizyczno-etyczne przełożyć na intersubiektywne normy i język? I dlaczego cywilizacja ma nie przetrwać bez chrześcijaństwa? Istnieją przecież cywilizacje inne niż europejska, które nie są związane z chrześcijaństwem, a rozkwitają bardziej niż nasz świat? Jak odnieść się do systemów etycznych - starszych często od chrześcijaństwa - które nie wyrastały ze źródeł religijnych, a wciąż mają swoich zwolenników (i dobrze)? W końcu, na ile taki ogląd świata rzeczywiście różni się od światopoglądu Pani poseł Marzeny Wróbel, Pana Dariusza Oko czy mediów o. Tadeusza?
Promując Kołakowskiego nie pyta się o takie sprawy. A szkoda.
Szkoda także, że nie pamięta się dziś o znakomitych tekście Amsterdamskiego, który jasno pokazał, że Kołakowski się myli (czy może się mylić, jeśli chce się być wyjątkowo ostrożnym) - bo nawet jeśli Boga nie ma, to wcale nie jest tak, że wolno wszystko.
Czy Kołakowski jest szkodliwy?
Nie - o ile czytamy go po to, by dyskutować.
Tak - o ile stawiamy go na piedestale. Która opcja wygrała, nie mam wątpliwości. W końcu sam Adam Michnik orzekł, że bez katolicyzmu Polacy będą moralnymi dzikusami.
Czy Kołakowski jest szkodliwy?
Nie - o ile czytamy go po to, by dyskutować.
Tak - o ile stawiamy go na piedestale. Która opcja wygrała, nie mam wątpliwości. W końcu sam Adam Michnik orzekł, że bez katolicyzmu Polacy będą moralnymi dzikusami.
*Tak kończy się jeden z rozdziałów książki O operze i o prawie.