wtorek, 28 października 2014

KOŁAKOWSKI - POTRZEBNY CZY SZKODLIWY?

"Obywatelu, marsz do opery. - pisze Ewa Łętowska* - Uczyć się asertywności od najlepszych, co to potrafią wybuczeć największych i oklaskiwać tych, których inni nie docenili".
Bywalcem opery jestem stałym. I od dawna. Pozwalam sobie zatem na gest asertywności, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że dla wielu może on być obrazoburczy. Chcę bowiem powiedzieć, że modne wśród intelektualistów "liberalnych", związanych dla przykładu ze środowiskiem Gazety Wyborczej, kreowanie Leszka Kołakowskiego na sumienie i mędrca tzw. "wolnej Polski" jest dla mnie zabiegiem coraz bardziej krótkowzrocznym i szkodliwym. Nie idzie mi nawet o dystans wobec tego, co pisał sam Kołakowski, choć - mówiąc uczciwie, zdecydowanie wyżej stawiam Barbarę Skargę czy Stefana Amsterdamskiego. Idzie mi o to, że Kołakowski traktowany jest niczym papież - jego poglądy prezentuje się jako godne uznania, polecenia, zaakceptowania. Bez krzytyny polemiki, bez postawy kwestionowania. A przecież najbardziej zdystansowanym i najbardziej krytycznym warto być wobec własnych mistrzów. 

Dlaczego poglądy Kołakowskiego mogą - gdy bezkrytycznie ustawia się je na świeczniku - szkodzić? Ano dlatego że Kołakowski był - w moim odczuciu - umysłem mocno dogmatycznym. Szalenie cenię jego prace z lat sześćdziesiątych, naznaczone krytycznym zmaganiem się z dogmatyzmem. Mam jednak poczucie, że okres wątpienia dość szybko się u niego skończył. Akt wiary w dogmatyczną i niedobrą przeróbkę tradycji marksistowskiej zastąpił aktem wiary w metafizyczny fundamentalizm. W myśl którego człowiek musi być świadom naznaczenia grzechem pierworodnym (za tę myśl dziękował mu Christoph kard. Schonborn OP, współautor Katechizmu Kościoła Katolickiego) i swojego odniesienia do Absolutu. Inaczej wpadnie w aksjologiczną pustkę, która wiedzie do piekła nihilizmu. 
Zdaje się, że Kołakowski podzielał także przekonanie, że (post)modernistyczna kultura dokonuje zamachu na świętości i absoluty, kompletnie gubiąc z pola widzenia rzecz wagi fundamentalnej: że tym, co zagraża religii w ogóle, a katolicyzmowi w szczególe (bo właśnie intuicje katolickie stoją za Kołakowskim najsilniej, jak sądzę) jest nie tyle świat zewnętrzny, co problemy wewnątrz-religijne. W jego pismach znać lęk przed światem współczesnym, z którego w sposób najgorszy z możliwych ma wyprowadzać metafizyka. Jasne, zawsze można powiedzieć, że Kołakowski odgraniczał starannie moralność od religii czy polityki, że pokazywał, iż zajmuje ona w człowieku jakieś miejsce "najgłębsze", żródłowe. Brzmi to miło. Tylko co z tego wynika?
Jeśli etyka jest formą jednostkowej intuicji - jak oprzeć na niej porządek społeczny? Jak oszacować, czyja intuicja jest bardziej zasadna czy bardziej prawdziwa? Jeśli do sfery norm i wartości jedni mają lepszy dostęp niż inni to jak to ocenić? I czy nie wpada się wtedy w dogmatyczne przyznanie pewnej grupie społecznej roli kapłanów moralności? W końcu, jeśli intuicja ma wieść nas wszystkich ku temu samemu, jak wyjaśnić zmianę naszej etycznej wrażliwości? Jak zakwestionować normy, które w perspektywie dzisiejszego człowieka są szkodliwe? 
Na te pytanie Kołakowski, moim zdaniem, nie byłby w stanie odpowiedzieć.

Pretekstem do tej refleksji jest opublikowany niedawno esej Kołakowskiego Jezus ośmieszony. A także recenzja (choć, jak większość recenzji publikowanych w Polsce jest to raczej parafraza, referat, a nie dyskusja, zmaganie, wyrażanie wątpliwości) Tadeusza Sobolewskiego zamieszczona w Gazecie Wyborczej. Przytoczę z niej kilka wyimków:

"Kołakowski pomaga przemóc wstyd bycia chrześcijaninem, bo przecież - jak pisze - w oczach ogółu jest to "moralnie śmieszne". I nawet "na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o jakiej [dziś] się słyszy, jest Bóg".


Chłodny, brzmiący nieco ironicznie tytuł tej krótkiej książki kryje wypowiedź żarliwą - swobodny bieg myśli, która nie daje się zamknąć w żadnej z pułapek ponowoczesności. 


Gdyby chcieć komuś pokazać ukryty pod całą tą magią religii jasny sens chrześcijaństwa, trudno byłoby znaleźć lepszy tekst. Pisze w nim o Jezusie: "zdumiewająca postać", która istnieje poza historią i w obliczu której "rodzi się w nas poczucie ciemności, w jakiej żyjemy, i zarazem przeczucie drogi, co z ciemności wyprowadza".


Nie tracąc z oczu niebezpieczeństw fundamentalizmu i teokracji, bardziej boi się tego świata, który "traci swoje religijne dziedzictwo". Pół biedy, gdyby w miejsce religii wchodziła w nasze życie "oświeceniowa racjonalność". Ale nasz świat nie rządzi się racjonalnością. Utracone mity zastępowane są przez "świeckie karykatury". A przecież "ludzkość nie może żyć bez mitu".


Kluczem do nauki Chrystusowej jest uznanie własnej winy. To warunek zbawienia, tylko wtedy wina może zostać odpuszczona. Jesteś odpowiedzialny - mówi Jezus i sam poczuwa się do odpowiedzialności za świat, za człowieka, za wszystkich.


Ostrzega: chrześcijaństwo nie przetrwa ani jako historyczna wiedza, ani też jako prywatna religia jednostek. Jezus działa między ludźmi i musi skupiać wokół siebie wspólnotę, która jednak nie może być "politycznym lobby". "Jeżeli nie Boga i Jezusa szukają ludzie w Kościele, nie ma on do wypełnienia żadnego specjalnego zadania". Więc nie przetrwa? Ale musi przetrwać, jeśli przetrwać ma europejska cywilizacja, z jej "energią miłości, którą Jezus przelał w świat, i której odbiciem jest ta odrobina, jaką ludzie noszą w sobie". 
Czy faktycznie ludzkość nie może żyć bez mitu? Czy jedynym życiodajnym mitem jest mit chrześcijański? I który - bo różne wspólnoty posługują się tym mitem w innych wariantach? Czy świeckość czy laickość mitu musi świadczyć o jego karykaturalnym charakterze? Jak intuicje metafizyczno-etyczne przełożyć na intersubiektywne normy i język? I dlaczego cywilizacja ma nie przetrwać bez chrześcijaństwa? Istnieją przecież cywilizacje inne niż europejska, które nie są związane z chrześcijaństwem, a rozkwitają bardziej niż nasz świat? Jak odnieść się do systemów etycznych - starszych często od chrześcijaństwa - które nie wyrastały ze źródeł religijnych, a wciąż mają swoich zwolenników (i dobrze)? W końcu, na ile taki ogląd świata rzeczywiście różni się od światopoglądu Pani poseł Marzeny Wróbel, Pana Dariusza Oko czy mediów o. Tadeusza?

Promując Kołakowskiego nie pyta się o takie sprawy. A szkoda. 
Szkoda także, że nie pamięta się dziś o znakomitych tekście Amsterdamskiego, który jasno pokazał, że Kołakowski się myli (czy może się mylić, jeśli chce się być wyjątkowo ostrożnym) - bo nawet jeśli Boga nie ma, to wcale nie jest tak, że wolno wszystko.
Czy Kołakowski jest szkodliwy?
Nie - o ile czytamy go po to, by dyskutować.
Tak - o ile stawiamy go na piedestale. Która opcja wygrała, nie mam wątpliwości. W końcu sam Adam Michnik orzekł, że bez katolicyzmu Polacy będą moralnymi dzikusami.


*Tak kończy się jeden z rozdziałów książki O operze i o prawie

środa, 22 października 2014

GEJE, KOŚCIÓŁ I SEKS

Przygotowuję się właśnie do sympozjum poświęconego myśli Michela Foucaulta. Jedną z milszych okoliczności tych "preparacji" jest ta, że musiałem wygospodarować czas na Foucaultowskie lektury, w tym na obznajomienie się z polskimi przekładami rzeczy, które znałem wcześniej po francusku. Z niekłamaną dozą przyjemności pochylam się właśnie nad Rządzeniem żywymi. Lektura ta zbiegła się dla mnie w czasie z audcyją, w której obok Magdaleny Środy występował o. Stanisław Tasiemski. Dominikanin. Rozmawiano o zakończonym niedawno synodzie i o osobach homoseksualnych.

Wypowiedzi Tasiemskiego - zideologizowanych w unaukawianiu tez zgodnych na nauczaniem Krk - nie mam zamiaru referować w całości. Wspomnę tyko o dwóch kwestiach, szalenie stereotypowych, które mocno mnie rozsierdziły.
Po pierwsze, Tasiemski przemoc w rodzinach związał z trzeba czynnikami: alkoholem, narkotykami (to w rodzinach hetero) i z kondycją lesbijki, zwłaszcza szwedzkie.
Po drugie, Tasiemski postawił uniwersalną tezę, w myśl której starzy geje są najbardziej nieszczęśliwi na świecie. A to dlatego że mają nikłą szansę na sensowną i stałą relację. Geje nie dość, że ranią się przez swój seksoholizm, to na dokładkę się... okradają. W efekcie produkując geriatryczne wraki ludzi.

Na pierwszy rzut oka z takimi absurdami dyskutować nie warto. Część tez jest "zbyt duża" (za ogólna), część zjawiska wieloprzyczynowe sprowadza do jednego źródła. Inna część jest zwyczajnie niepoważna. Do jednej tezy chcę się odnieść - mianowicie, do kwestii rozwiązłości gejowskiej i tego, że wśród homo osoby godne zaufania i zbudowania trwałej relacji to margines.

Odniosę się do tego w kontekście Foucaulta. Pokazał on fundamentalną dla naszej kultury kwestię reżymów prawdy, a więc technik i procedur, które wymuszają na ludziach konkretne zachowania, w tym do ujawniania prawdy na temat własnej kondycji. Chrześcijaństwo przekuło to w konkretne pytanie: kim jesteś? A odpowiedź na nie wprowadziło jako kanoniczny element aktu spowiedzi i kierownictwa duchowego. Dały one początek innym, analogicznym procedurom, których elementem jest przekonanie o tym, że istnieje jakiś autentyczny wymiar naszej osobowości możliwy do zatajenia.

Swoich preferencji seksualnych świadomy byłem niemal "od zawsze". Od zawsze oznacza tu czasy "głębokiej" podstawówki. Oczywiście, była to wiedza specyficzna. Nie miałem pojęcia, że mam jakąś orientację seksualną, że z tego powodu jestem kimś statystycznie innym, że to, kim jestem, definiuje się przez seks. Wiedziałem, że frajdę sprawia mi widok kolegów, że szukam z nimi  relacji innego typu niż z koleżankami, że bywam przez to bardziej nieśmiały. Podkochując się miałem potrzebę, by kolega często ze mną przebywał, miałem ochotę pomagać mu itd.

O tym, że jestem homoseksualistą dowiedziałem się na katechezie. Ze specjalnej, niemalże samizdatowej broszurki. Wyczytałem w niej, że zboczeńcy-geje będą czyhać na moją dziecięcą niewinność, bo homoseksualistom chodzi tylko o seks. Lub masturbację. Wszystko, co brałem za oznaki więzi zredukowano także do kwestii seksualnych pokazując, że w przypadku homoseksualistów inaczej się nie da. Jako osoba w tamtej dobie silnie związana z instytucjonalnie pojmowaną religią doznałem wstrząsu. Zaczałem się sobie bacznie przyglądać, wszystkie oznaki zakochania czy potrzeb związanych z relacją interpretując w kategoriach pożądania i erotyki. Z jednej strony chciałem się od nich uwolić, z drugiej - wracały coraz silniejsze. Łącząc homoseksualizm z seksem poszukałem więc stosownej prasy, żeby w najmniej dotkliwy sposób rozwiązać problemy. Potem działo się różnie, tak czy owak, spowiadałem się z tego, że kocham kogoś nienaturalną miłością. Spowiednik zawsze pytał wtedy o kwestie seksualne tak, jakby inne nie istniały. Nerwica, w jaką wpadłem, jest dla mnie wspomnieniem traumatycznym. Chcąc być religijnie po porządku, próbowałem wyrzec się siebie. Potrzebując miłości, szukałem wymówek i usprawiedliwień, które - jak wiem od dawna - zamiast miłości przynosiły osobom, które kochałem,, krzywdę. No i dochodził do tego seks - Kościół nauczył mnie, że bez niego nie mogę spełnić się jako gej, w momentach, w których próbowałem poczuć się sobą, aspekt erotyki czy seksu był konieczny.

Tasiemski łatwo ocenia gejowski seksoholizm czy promiskuityzm. Zapomina jednak, że taki obraz geja, taki reżym homoseksualnej prawdy, wytworzony został w instytucji, którą reprezentuje. I że instytucja ta walczy z każdą próbą naruszenia tego reżymu, choćby poprzez usankcjonowanie i uczynienie widocznym związków - opartych na zaufaniu, współdziałaniu, nie na seksie. Jest jakiś paradoks w tym, że Kościół wytyka gejom to, co sam na ich temat wymyślił i co zadał im jako prawdę o sobie. Skutecznie odpytując w konfesjonałach, nauczając - od pism, przez ambony, po sale wykładowe. Skoro nie robi tego on, trzeba twardo domagać się, by robiło to państwo. Przez regulacje prawne, lekcje etyki czy wychowania seksualnego. Przez odmowę głoszenia w publicznych mediach jawnych absurdów i fałszów. 

Jeżeli coś mnie poraniło - to Krk i sposób, w jaki patrzy na seksualność człowieka.
Jeżeli coś mnie wyzwoliło - to ludzie, którzy nie traktowali mnie jak geja, tylko konkretną osobę o bogatej osobowości i różnorodnych preferencjach.
Odtąd staram się nie dzielić świata na homo, hetero czy bi. Wszyscy jesteśmy ludźmi. I wszyscy powinniśmy mieć prawo godnie żyć.
A seks? Cóż, może być fajny, ale nie jest najważniejszy.

czwartek, 16 października 2014

(PO)SYNODALNA HISTERIA

Niezwykle cenię Ewę Łętowska za to, że w spokojny i boleśnie precyzyjny sposób pokazuje, że państwo polskie skapitulowało przez Kościołem rzymsko-katolickim. Jako społeczeństwo na co dzień funkcjonujemy w przestrzeni publicznej, w której podział "rozdział władz obu potencji" nie został przeprowadzony w sposób wyraźny, a powoływanie się na wolność sumienia służyć może zasadniczo zakazowi swobody ekspresji aksjologicznej znacznej ilości Polaków nie będących katolikami. 
Sytuacja pokazuje wyraźnie, że RP i Krk nie są równorzędnymi partnerami w jakiejkolwiek debacie, a skorelowane z zapisami a aktach normatywnych "Negocjacje i współpraca są wartościami służącymi wspólnemu dobru" tylko wtedy, gdy "są prowadzone rzetelnie i odpowiedzialnie przez partnerów o równej sile i determinacji".

O tym, że Krk rozdaje karty w sferze publicznej przekonują reakcje na synodalne relatio post-disceptationem. Ekscytują się nim aktorzy wszelkich opcji - od ultrakonserwatywnych i prawicowych katolików po media skupione wokół środowisk LGBT. Można odnieść wrażenie, że w Krk dokonał się jakiś fundamentalny przełom, że jest to ważne jednakowo dla wszystkich - katolików i nie-katolików. I że tylko polski purpurat pozostał rzecznikiem ciemnogrodu. 
Za mało mówi się przy tym, że relatio jest dokumentem nie posiadającym znaczenia doktrynalnego. 
To zwykły protokół, streszczający tematy dyskutowane w pierwszym tygodniu synodu. Jak rzeczowo informuje Luis A. kard Tagle - dokument syntetyzuje wypowiedzi poszczególnych purpuratów, którzy mogli przemawiać w sposób swobodny, diagnozując współczesne problemy i wskazując drogi ich rozwiązania. Jest to dokument roboczy i będzie wykorzystywany pragmatycznie jako podstawa dyskusji toczonych w "podgrupach". Dokumenty końcowe synodu mogą bardzo róznić się od tego, co zaproponowano w relatio. A o zmianach mówić będzie można dopiero wtedy, gdy cokolwiek zmieni się w dyscyplinie i oficjalnym nauczaniu Krk.

Wszystko to ma znaczenie zasadniczo dla osób LGBT, którzy chcą pozostać częścią Krk. I to częścią maksymalnie ortodoksyjną. Działają one jednak w sytuacji mocno dwuznacznej - pamiętać bowiem trzeba, że Katechizm KK nie potępia homoseksualizmu i osób homoseksualnych, pochyla się nawet nad ich tragedią, jednoznacznie jednak odmawia osobom LGBT realizacji swych potrzeb. Jakoś w tematach pokazanych w relatio nie dostrzegam przekroczenia tego horyzontu.

Zastanawia mne natomiast ekscytacja środowisk nie-kościelnych związanych z tym dokumentem. Czy najdrobniejsza zmiana języka zachodząca w Watykanie zasługuje na taki aplauz? Czy warto przeceniać dokumenty bez doktrynalnego znaczenia? I dlaczego doktryna kościelna ma być ważna dla osób, które nie uznają jej mocy wiążącej? 
Myślę, że zdecydowanie poważniejszym problemem jesy funkcjonowanie w Polsce takich ośrodków, jak lubelska Odwaga, w której - w imię terapii Duchem Św. - łamie się ludziom psychikę, niż protokół zdań opracowany w trakcie synodu. Problemem jest także pomieszanie, jakie wprowadza Krk "walcząc z pedofilią". Zakładam, że jeśli nie wszyscy, to zapewne większość z nas odnosi się pozytywnie do zdecydowanych działań mających na celu karanie ludzi nadużywających zaufania dziecka. Tyle że w narracji Krk pedofilia idzie zawsze pod rękę z homoseksualizmem i to, co słuszne, jednocześnie utrwala krzywdzące i najgorsze stereotypy. 
Zamiast ekscytować się najdrobiejszym aktem łaski trzeba z Krk twardo dyskutować. 
Łaskie purpuratów nie potrzebuję. Za to dobrostan ludzi - nie tylko LGBT - leży mi na sercu i na wątrobie. 

poniedziałek, 13 października 2014

WYSIĄŚĆ Z POCIĄGU ZWANEGO POLSKĄ. O MATEUSZU MADZE


Coraz częściej zdarzają się chwile, w których mam ochotę definitywnie wysiąść z pociągu zwanego Polską. Pewnie tak byłoby najsensowniej - dla swojego dobra i dobra bliskich, których miałbym ochotę ze sobą zabrać. Niestety, działa we mnie mechanizm "gdyby..." - gdyby ktoś zatrudnił mnie jako kucharza, gdyby ktoś zaprosił do współpracy itd. Wiem, że to wymówki, w przedziwnie perwersyjny sposób czuję się bowiem z Polską związany i łudzę się, że pewien heroizm ducha pozwoli tutaj zdziałać cokolwiek sensownego. 



Nie kryję, że ciągotki do pożegnania się z Polską gwałtownie we mnie wzrosły na skutek kampanii nienawiści rozpętanej przeciw Mateuszowi Madze. Odporne na krytykę, "supermęskie" i niesprzątające po sobie środowiska prawicowych chłopców i usłużnych im prawicowych dziewczynek znalazły smakowity cel, by pytać, "po co tacy się rodzą" i wzywać, aby "powinni go zutylizować i zabić na śmierć". FB i Internet roi się od takich - jakże pełnych miłości bliźniego i obznajomionych z tym, co znaczy z natury być mężczyzną - stwierdzeń. Sporo także pytań, dlaczego FB na nie nie reaguje. Ciekawi mnie to tak samo mocno - na akt Picassa czy Mapplethorpe'a reakcja była natychmiastowa. W skandaliczny sposób do obrzucania Magi błotem włączyła się Rafalala, deklarując, że może pomóc mu wyhodować jaja i nazywając psychiczną ciotą (jakbym słyszał Pannę Pawłowiczównę!). 
Emocjonalnie piszę tu o prawicowości, mam bowiem wrażenie, że spiralę niechęci wobec Magi wydatnie wspomaga kampania antygenderowa, zbierając swoje żniwo. 


Top Model nie jest programem, który oglądam. Zdarza mi się na niego trafić, na chwilę wciągnąć. I tyle. Jeden jedyny raz nie mogłem się od niego oderwać - sesja poświęcona była wtedy aktom. Wydarzyło się wtedy kilka ciekawych rzeczy, ale sesja z Magą przebija je wszystkie. Od tych zdjęć wciąż nie mogę się oderwać. W poczuciu estetycznej satysfakcji!
A naszym uczonym w chrześcijaństwie polecam dogłębne studia nad tradycją. Motywu androgynii jako stanu rajskiego i kondycji eschatologicznej nie da się nie zauważyć!

______________
Zdjęcia za wp.pl

piątek, 10 października 2014

OPEROWE JUBILEUSZE. O RÓŻNICY MIĘDZY KRAKOWEM A ŁODZIĄ

Zespołowość i duch solidarności stanowią, zdaniem dyrektora Bogusława Nowaka, o sile Opery Krakowskiej. Nowak mówił o tym dziś rano w Programie Drugim Polskiego Radia zwracając uwagę, że duch solidarności pozwala we właściwy sposób postrzegać działalność związków zawodowych i spory o godne płace. A także mierzyć się z repertuarem mało obecnym na polskich scenach, jak Miłość do trzech pomarańczy

Pretekstem do rozmowy jest jubileusz Opery Krakowskiej, która "kończy" w tym roku sześćdziesiąt lat. Dokładnie tak samo, jak łódzki Teatr Wielki. Obie sceny diametralnie różni jednak sposób świętowania tej rocznicy.

Nowak ujął mnie stwierdzeniem, że unika słowa jubileusz. Podkreślił także, że sześćdziesiąt lat to zarazem dużo i niewiele. Jego zdaniem zamiast o jubileuszu lepiej mówić o spotkaniu przyjaciół z różnych stron sceny, bo na to, czym jest teatr muzyczny składa się wiele różnorakich osób. 
W trakcie rozmowy padły nazwiska kilkorga artystów związanych z Krakowem. Nowak zaprosił na specjalne spotkanie z Kazimierzem Kordem (12 października, g. 15.oo), którego uznał za najwybitniejszego dyrektora krakowskiej sceny. W spotkaniu udział weźmie także Anna Woźniakowska, której książkę Kraków zasługuje na operę właśnie wznowiono, poszerzając o wydarzenia z ostatnich 15 lat, w tym także o kompletny spis obsad premierowych spektakli. 
Dyrektor opowiadał z radością, że na jubileuszowym spektaklu Rigoletta pojawią się Jadwiga Romańska i Teresa Wesely, a więc Gilda i Hrabina Ceprano w spektaklu z 1954 r. O ile zdrowie pozwoli obecny będzie także Jerzy Katlewicz.

Odbędą się również dwa spotkania. Pierwsze, z osobami tworzącymi zespół opery, by wspominać i budować więzi przy winie i kremówkach. Drugie, z krytykami muzycznymi, menedżerami itp., by rozmawiać o operze. 
W końcu jubileusz znajdzie swe odbicie i w koncercie (na nim fragmenty spektakli szczególnie dla Krakowa ważnych), i w wystawie w Muzeum Narodowym zatytułowanej Przestrzeń opery. Scenografowie polscy XX i XXI wieku. Eksponowane będą m. in. projekty robione do spektakli, nawet tych, które się nie odbyły (jak Turandot Andrzeja Majewskiego). 

A wszystko to w instytucji, której - w odróżnieniu od Łodzi - nie wspiera finansowo Ministerstwo Kultury i Sztuki (nie idzie mi o finansowanie spektakli, poza tym - jak podpowiada mi Pani Aleksandra Kwiatkowska, jubileusz obsłuchuje Kraków dzięki Funduszom Norweskim - może to jakaś podpowiedź dla Łodzi?).
Nie kryję, słuchałem wywiadu z Nowakiem jak zahipnotyzowany. Nie łudzę się wcale, że na co dzień wszystko jest tak samo serdeczne, solidarne i radosne. Zwyczajnie się nie da. Tym silniejsze wrażenie zrobiło na mnie to, co jest dla Nowaka teatralnym pryncypium. A także szacunek do tych wszystkich, których dziedzictwo kontynuuje. 

poniedziałek, 6 października 2014

NIŻYŃSKI I BALET

Niezbyt często trafiam na książki, które są dla mnie wyzwaniem, prowadzącym do przemiany myślenia (czyli nawrócenia, metanoi). Nie sposób zatem się dziwić, że doskonale je pamiętam, a pamięć o zmianie jest dla mnie czymś nienazywalnym, intymnym i czułym. 
Nie zawsze dowiaduję się z nich czegoś faktograficznie nowego, novum stanowi język, obrana perspektywa, odmienność od tego, co dominuje tu i teraz. Tak mam właśnie z biografią Wacława Niżyńskiego spisaną przez Lucy Moore. To książka dla mnie niezwykła. I - biorąc pod uwagę popularność Niżyńskiego w polskim teatrze dramatycznym - zaskakująca. Dziś bowiem zajmujemy się na scenie pokiereszowaną psychiką Niżyńskiego, symulujemy jego obłęd, do granic możliwości eskalujemy napięcie, niekonsekwencje, dramatyczne przeskoki. Niżyński w perspektywie Moore jest na pewno postacią tragiczną, ale jej wywód nie popada w psychologiczną przesadę. Bo i nie psychologia jest tu ważna. Ważna jest sztuka -  niedopasowanie i rozstrojenie Niżyńskiego to kwestia "nadczłowieczeństwa", egzystencjalnie odczutego piękna, braku kompromisu wobec przejmującej balet rozrywki. Moore nie tropi schizofrenii, ale stara się zrozumieć człowieka. Może dlatego to właśnie jej - a nie np. Kamilowi Maćkowiakowi - udaje się pokazać głęboki, arcyludzki, czyli także bogoczłowieczy, sens Dzienników Niżyńskiego.

Ta biografia jest nie tylko świetnie napisana, ale bardzo dobrze skomponowana. Jej zasadniczą część stanowi - rzecz jasna - opowieść o dziejach Niżyńskiego. Autorka wyśmienicie oddaje ducha czasu, jej język jest plastyczny i bardzo "sensualny". Unika przy tym przesady, przeładowania szczegółami. Doskonale wyważyła także proporcje między swoim tekstem, a przywoływanymi dokumentami. Szczęśliwie dla czytelnika, wywód biograficzny uzupełniony jest narracją "osobistą". Książkę kończą bowiem dwa szkice całkowicie autorskie. Pierwszym jest Divertimento, czyli zarys-scenariusz baletu o Niżyńskim. Drugim jest komentarz do biografii, w którym Moore opisuje to, jak widzi Niżyńskiego, jak ocenia Diagilewa, jak pojmuje balet i miejsce Niżyńskiego w historii tańca i choreografii. 
"Niżyńskiego z jego pracą - pisze - wiązała namiętność, całkowicie identyfikował się ze swoją sztuką. Był inny w każdej roli, w każdej pogrążał się całkowicie i bez żadnej modnej po wojnie ironii czy dystansu [...]. Być może dzisiaj najbardziej możmy zbliżyć się do Niżyńskiego, patrząc na różne fotografie reklamowe, na których intensywność jego spojrzenia i namacalność obecności są tak potężne, że niemal zapomina się, iż patrzy się na zdjęcie. [...] Krytyk tańca Edwin Denby napisał, że na tych zdjęciach pozy Niżyńskiego nigdy nie są ekshibicjonistyczne". A mimo to - to już cytat z Denby'ego - "Nieruchome zdjęcia Niżyńskiego mają w sobie więcej życia niż tańce widziane obecnie na scenie". Może życie i ruch, wybuchające w statycznej fotografii biorą się z tego, że Niżyńskiego nie interesowała przeszłość, ale chwila obecna. Sam pisał, że nie interesuje go to, co było, dlatego że żyje. Taniec, ruch, ale także muzyka (zapomina się, że Niżyński głęboko rozumiał i kochał muzyczną awangardę swoich czasów) powinny odsłaniać prawdę o człowieku zanurzonym w historii. Powinny być szczere szczerością na miarę czasów, w których się żyje. Przeszłość jest zbyt często estetyczną ucieczką, która daje emocjonalne zadowolenie, ale odgradza od teraźniejszości.


Mało piszę o balecie. Bo - przyznaję to bez bicia - niezbyt często wychodzę ze spektakli szczerze poruszony. Książka Moore uświadomiła mi dlaczego - dlatego że mój odbiór tańca jest odbiorem "poNiżyńskim". W balecie szukam wymiarów, które Niżyński otworzył swoją sztuką i w tym sensie sądzę, że choć balet jest sztuką szczególnie ulotną, a dowody na wielkość Niżyńskiego mamy nikłe (nie ma już ludzi pamiętających go na scenie), Niżyński wciąż żyje w balecie i poprzez balet. Jako punkt odniesienia, a dla mnie - narastającej tęsknoty.

"Eksperyment w dziedzinie kompozycji jest koniecznością oczywistą dla każdego artysty tworzącego - pisał Witold Lutosławski. - Zmusza go do tego uczucie znużenia środkami wyrazu. Potrzeba stałego ich odświeżania. Tylko narcyzm, rozlubowanie we własnej sztuce może tę naturalną skłonność powstrzymać, co oczywiście odbija się fatalnie na rezultatach". Pogląd ten rozciągam na całą sztukę. I poprzez jego pryzmat widzę Niżyńskiego, który być może był egotykiem, ale nie był narcyzem. Szukał, eksperymentował, by poprzez sztukę odsłonić tkwiącą u korzeni życia prawdę egzystencjalną. Gdy patrzę dziś na rekonstrukcje choreografii do Święta wiosny myślę sobie, że udało mu się niemożliwe. To znaczy pokazywał to, co aktualne i teraźniejsze, ale bez popadania i ideologię, agitację, propagandę. Jego sztuka opowiada o realnym świecie, a nie jest politykierska, dosłowna, doraźna. 

zdjęcie za lodz.gazeta.pl
Nie wiem, czy Państwo też tak mają, ale moment, w którym dostrzegam na scenie artystę, budzi we mnie zaufanie, radość, ekscytację. Z jakąś niecierpliwością przyglądam się rozwojowi takiej osoby, zakładając, że na naszej drodze rzeczą ludzką jest także się mylić. Bo nie pomyłki są problemem, tylko brak szczerości. Tak podekscytowany wyszedłem z łódzkiego baletu Eugeniusz Oniegin. "Dominik Senator zachwycił mnie jako Leński, nie tyle tańcząc, ile tworząc tańcem kreację osoby bogatej charakterologicznie. Jego mimika, gest, spojrzenie i oczywiście taniec pełne były wyrazu, znaczeń. Scena - nazwijmy ją umownie - pojedynku z Onieginem, szalenie tragiczna, zapadła mi głęboko w pamięć. Była to kreacja stricto sensu. (Szkoda, że nie zawsze miał korzystny kostium, choćby w pierwszej scenie brak pasa nadawał jego ciału niewiarygodne, zdeformowane proporcje)" - napisałem po tamtym spektaklu na blogu. Jednoznacznie obdarzając tego artystę zaufaniem. Nawet gdyby miał błądzić. 
Poprzez książkę Moore lepiej rozumiem tamten moment. Moment, w którym odrodziła się we mnie nadzieja na to, że w Łodzi balet znów stanie się żywy. Jest tak dlatego że na scenie nie zobaczyłem tylko tańca, ale szczerą aktorską kreację, która - w pudrze XIX wieku pokazała zupełnie aktualną prawdę o człowieku. Senator dokonał czegoś wielkiego - nie użył baletu, by uwolnić duszę z ciała, ale użył ciała, by nasycić je duszą. A to znaczy, że testament Niżyńskiego jest ciągle żywy. I niezmiennie aktualny.


_____
Z recenzenckiego obowiązku muszę odnotować niekonsekwencję w edycji indeksów przypisów - raz umieszczane są przed kropką, raz po kropce. Zdecydowanie bardziej rozpowszechnionym tytułem baletu Manuela de Falli jest także Trójgraniasty kapelusz, można więc było ją zachować.



PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...