sobota, 30 listopada 2013

ŁÓDŹ W WARSZAWIE, CZYLI MUZYKA TKANA

Łódź ma ostatnio szczęście do sztuki.
Z nieukrywaną radością śledzę wszystkie doniesienia o reakcjach wywoływanych przez rodzime murale. 
Wciąż żywo pamiętam projekcje na Festiwalu Światła, żałując tylko, że nie wyszły poza fazę okazjonalności.
Do tej kolekcji pozytywów warto dorzucić także Muzykę tkaną Marcina Stańczyka, której prawykonanie dała wczoraj Sinfonia Varsovia.

***
Jak wyznaje sam kompozytor, pomysł na utwór zrodził się podczas odwiedzin w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Stańczyk rejestrował tam "pracę maszyn tkackich. Ich główną cechą jest miarowa pulsacja, indywidualna dla każdego urządzenia. Spostrzegłem, że gdy słuchamy jednej tylko maszyny, jej rytm jest bardzo wyraźny, jednak w miarę uruchamiania kolejnych i nakładania się pulsacji, jednostkowe rytmy zaczynają się jakby rozmywać. W miarę upływu czasu zaobserwowałem też zjawisko samosynchronizacji, niektóre pulsy zaczynały przemieszczać się w czasie i łączyć się z innymi tworząc jednolity, powoli zmieniający się w śpiew maszyn".

***
Ten autokomentarz wydaje mi się niezwykle cenny. Kapitalnie przybliża bowiem ramy, organizujące dziejącą się w orkiestrze treść. 
Kilkunasto-minutowa rapsodia (jak podkreśla Stańczyk rapsodia to rapto i ode, czyli tkana muzyka) rozpoczyna się onomatopeicznie - słuchać rozkręcająca się do pracy maszynę parową. Po tym następuję fenomenalne crescendo - nieco brutalnie, dysonansowo włączają się kolejne pracujące maszyny tkackie. Stańczyk korzysta tu obficie z ostrego konturu, różnicowania barwy, precyzyjnie zaplanowanej intensywności brzmienia. Jak dla mnie, korzysta tu także z polifoniczności, rozumianej tak, jak zaproponował to Lutosławski, czyli jako heterofonicznego wiązania ze sobą zindywidualizowanych pomysłów dźwiękowych (por. A. Chłopecki, PostSłowie).

Ta swoista kontrapunktyczność zlewa się coraz bardziej w obsesyjnie pulsujący, unisonowy śpiew, trochę jak u Philipa Glassa, rozegrany w planach przypominających pyszne chorały z symfonii XIX-wiecznych. Stańczyk bawi się tu kolorami, wytłumieniami, pokazując, jak ważnym elementem w tym perpetuum mobile jest cisza (Anna Chęćka-Gotkowicz w Umyśle i uchu przypomina, że naszej żargonowej pauzie we francuskim odpowiada zwyczajnie "cisza", a pauzom ćwierćnutowym i drobniejszym przypisano nazwę westchnienie). 
Ciszy, która pozwoliłaby zrodzić ten utwór i wysłuchać z pełnym zaangażowaniem niestety zabrakło. Grupa uczniów, okupująca tył sali, zachowywała się najzwyczajniej w świecie skandalicznie. Głośne rozmowy, przepychanki, brak reakcji na zwracane uwagi spowodowały, że kompozycja Stańczyka stała się rapsodią na orkiestrę i nieplanowany chór.
Brakowało mi też trochę kolorystycznej wrażliwości w samej orkiestrze. Zawodziło też niekiedy (zabolało mnie to zwłaszcza w kończącym wieczór Szostakowiczu) budowanie intensywności dźwięków. Ale składam to na karb akustyki sali i niskiego ciśnienia atmosferycznego. Wszak SV to zespół kapitalny.
Szkoda, bo utwór zasługiwał na wysłuchanie skupione i uważne. Mam nadzieję, że szybko będzie na to szansa. Może w Łodzi?

piątek, 15 listopada 2013

TĘCZOWE SPOŁECZEŃSTWO DEMONÓW

Nauczono nas, że w 1989 r. wygraliśmy walkę o wolność i demokrację. Mimo większych czy mniejszych kontrowersji pogląd ten jest ciągle przypominany i wpajany jak mantra - w mediach, w szkole, przy okazji różnej maści świąt i celebracyj. Coraz bardziej mam jednak wrażenie, że tamta walka była zwycięstwem pozornym i że dziś jest potrzebna i ważna bardziej niż kiedykolwiek. Być może jest nawet tak, że stawką zmian ustrojowych wcale nie była demokracja, ale większy zakres swobody. O ile przez demokrację rozumieć jej nowożytną postać, którą - za Heglem - dobitnie przypominał Marek Siemek. 
Ucieleśnieniem tej nowożytnej demokracji jest społeczeństwo obywatelskie, czyli takie, które składa się z jednostek wolnych, równych i racjonalnych. Istota tego społeczeństwa widoczna jest w autonimiczności każdej jednostki, a także w tym, że wszelkie normy - a więc ponadjednostkowy, intersubiektywny porządek - kształtuje się w grze dialogu, wykuwa w starciach i negocjacjach prowadzących nie do rezultatów o sankcji absolutnej, ale do konsensu, znajdującego ujęcie w kształcnie normy prawnej. Obowiązującej, ale podlegającej renegocjacjom i zmianom. W tak demokratycznym państwie patriotyzm staje się patriotyzmem konstytucyjnym, aktem zaufania wobec reguł praxis, które zapisane są w Konstytucji, stanowiąc punkt wyjścia dla ekspresji wolności indywidualnej poszczególnych jednostek. 

***
Tak rozumianej demokracji - i skorelowanej z nią antropologii - nie mieliśmy jednak szansy się nauczyć. Idzie bowiem w poprzek interesów jednego z głównych aktorów na rodzimej scenie politycznej - Kościoła rzymsko-katolickiego. Równość, wolność, wspólne kształtowanie społecznych wartości i norm, negocjowanie reguł działania i współżycia nie może bowiem stać się elementem doktryny zakładającej feudalne zhierarchizowanie, dogamtyczny przekaz życiowej teorii (istnieje tylko jedna prawda, do której poza Kościołem nie ma dostępu) i reguł postępowania (istnieje tylko jedno dobro, którego, poza Kościołem, nie da się zrealizować). 

Zastanawiając się nad źródłami agresji, zalewającej nasz kraj nie tylko 11 listopada, nad rosnącą falą nacjonalizmu, nad niszczeniem wszystkiego, co symbolicznie obce, warto pomyśleć także i o tym, jaką wizję świata przekazują u nas media i ludzie związani z Kościołem. Warto pomyśleć, nad kreśloną przez konserwatywne środowiska alternatywą: albo społeczeństwo polskie i katolickie, albo społeczeństwo demonów, szatanizm, sterowany przez żydowskie lobby skupione w lożach masońskich. 

***
Alternatywa to ciekawa, tak jak ciekawa jest charakterystyka społeczeństwa demonów. 
Co o nim wiemy?
Po pierwsze, jest ono społeczeństwem opartym na kłamstwie. Przy czym kłamstwo rozumiane jest jako wykroczenie poza prawo naturalne, jak bowiem (za Cyceronem) przypomina Piotr Jaroszyński, do prawa natury należy także prawo do poznania prawdy.
Po drugie, podstawowym wyrazem kłamstwa jest odejście od naśladowania natury. Wiadomo przecież - a nie ma co do tego wątpliwości ani Jaroszyński, ani Stanisław Krajski - człowiek nie jest w stanie stworzyć nic, co byłoby od natury doskonalsze. Jego sztuka, jego nauka, jego życie powinno wtedy wpisywać się w to, co naturalne, powinno służyć rozwojowi. 
Po trzecie, odejście od naśladowania natury jest także odejściem od natury człowieka, na którą składają się uniwersalne i niezmienne wartości i jakości, jak heterosekualność, potrzeba przedłużania życia gatunku, czy poznawanie tego, co służy najważniejszemu celowi człowieka: zbawieniu (Krajski mówi wprost: ciekawość odciąga człowieka od poznania siebie samego, od zabiegania o zbawienie, od rzeczy ważnych...). 

Społeczeństwo demonów, opierając się na takiej potrójnej negacji, jest społeczeństwem ludzi otwartych, ciekawych, zaangażowanych w rozwój nauki i sztuk, usposobionych pokojowo i tolerancyjne. 

Otwartość, tolerancja i irenizm są wyrazem zanegowania uniwersalnego porządku prawd i dóbr, tym samym stanowią zgodę na to, by nie pokazywać człowiekowi powinności (teoretycznych i praktycznych), pozwalających mu osiągnąć zbawienie.

Zaangażowanie w rozwój nauki czyni człowieka równym Bogu. Jak roił kiedyś mason-satanista Aldous Huxley można już dziś przeprowadzać korekty płci, można dokonać zapłodnienia in vitro, dynamiczny rozwój nauk społecznych daje narzędzia do zakwestionowania naturalnych ról społecznych. 

Zaangażowanie w sztukę zaś sprzyja pojawianiu się dzieł abstrakcyjnych, ezoterycznych i okultystycznych. A pierwszym wyrazem jest tu przewrót w architekturze - pojawienie się linii prostych, których w przyrodzie nikt nigdy nie widział.

***
Społeczeństwo demonów ma - rzecz jasna - swój kult. Zasadniczo jest nim kult matematyki, wyrastający wprost z miejszającej w uczciwym głowach żydowskiej kabały.

Społeczeństwo demonów ma także - rzecz jasna - skuteczne mechanizmy rozwoju. Zapewnia go w pierwszym rzędzie edukacja, której reforma trwa nieustannie od czasów PRL coraz lepiej produkując agentów ideologii. Zapewnia go także symbolika przestrzeni publicznej - świątynie wyznań innych niż katolickie, odnawianie przestrzeni związanych z żydami, czy ustawianie tęcz są tutaj dowodem wystarczającym.

Społeczeństwo demonów ma w końcu - rzecz jasna - swoje autorytety. Pierwszym z nich jest Kartezjusz, który nie dość, że rozmawiał z szatanem twarzą w twarz (w słynną noc na św. Marcina), ale pod jego dyktando stworzył satanistyczną antropologię, infekującą cywilizację po dziś dzień.

***
I gdy tak czytam wyznania monarchisty i ultrakatolika (tak ultra, że opuścił nawet struktury tradycjonalistyczne), ks. Rafała Trytka, że
- Palenie tęczy jest moralnie uzasadnione, choć nielegalne.
Prawo naturalne ma większą wartość niż pozytywne, czyli stanowione. To pierwsze pochodzi od Boga, a to drugie od człowieka, dlatego pod pewnymi warunkami można - odwołując się do prawa naturalnego - nie stosować się do przepisów prawa stanowionego, zwłaszcza jeżeli uderza ono w publiczną moralność. Z tego powodu palenie tęczy jest moralnie uzasadnione, choć nielegalne. Inna sprawa czy zawsze takie postępowanie jest roztropne.
- Ale niech mi Ksiądz nie mówi, że łysi i kibice to współcześni krzyżowcy walczący o cywilizację łacińską i takie tam…
Oczywiście ani skinheadzi ani stadionowi chuligani nie są krzyżowcami, którzy walczą za chrześcijaństwo, co nie zmienia faktu, że od czasu do czasu stają po właściwej stronie i bywają przydatni, gdy trzeba zwalczać np. propagandę homoseksualną. Ich postępowanie często jest naganne, ale nie sądzę, żeby byli bardziej zdemoralizowani niż ogół społeczeństwa.
Gdy słucham [z mp3] wyznań Stanisława Krajskiego, który mówi, że spisek masonerii polega na uznaniu równości ludzi i traktowaniu jak braci wszystkich, bez względu na wyznawaną religię i różnice kulturowe, to modlę się w duchu, by nie zabrakło masonów - wolnych, twórczych i odważnych ludzi, dzięki którym społeczeństwo demonów zapanuje na dobre. Bo zaiste, demony te mają piękną, boską twarz. 

środa, 13 listopada 2013

ELEKTRYCZNY BACH. ORZECHOWSKI, MASECKI I ŁAGODZENIE OBYCZAJÓW

Muzyka łagodzi obyczaje - tak jak wszyscy znamy to powiedzenie, tak - bodaj - każdy z nas mógłby wskazać przykłady, które go nie poświadczają. Tak czy owak, w perspektywie tego wpisu chciałbym potraktować to zdanie serio. Płyta, którą pragnę zarekomendować, posiada bowiem nie tylko walory estetyczne, ale także istotny "społeczny sens".

Rzecz idzie o krążek bach rewrite, stworzony wspólnym wysiłkiem Filipa Berkowicza (pomysłodawca), Piotra Orzechowskiego, Marcina Maseckiego, Capelli Cracoviensis oraz Jana Tomasza Adamusa. Zarejestrowano na nim trzy Bachowskie koncerty: f-moll BWV 1056 i E-dur BWV 1053, pomyślane na klawesyn, oraz c-moll BWV 1062 przeznaczony na dwa klawesyny.  
Pomysł na płytę dotyczy dwóch spraw. Primo - połączenia temperamentów mało pokornych i jazzujących pianistów z zespołem orkiestrowym grającym w sposób "historycznie poinformowany". Secundo - zastąpienia klawesynów elektycznymi fortepianami Rhoda i Wulitzera. Choć - z perspektywy Bachowskiej - instrumenty te to szalona, dwudziestowieczna nowość, to z punktu widzenia współczesnej muzyki elektronicznej oba instrumenty są już zabytkami. Szczęśliwie wciąż cieszącymi ucho paletą barw i zupełnie odmiennym rodzajem dźwięku.

***
Spośród "wielkich krytyków" płyta nie przypadła do gustu Dorocie Szwarcman. W przeciwieństwie do Jacka Marczyńskiego, który napisał:

"Słucham od tygodnia, jak Piotr Orzechowski oraz Marcin Masecki traktują Bacha i nie mam dość. Ta muzyka żyje, pulsuje, choć pianiści nie odważyli się na nic obrazoburczego. W porównaniu z ich poprzednimi dokonaniami to dostojna klasyka.
Mnie zdecydowanie bliżej do Marczyńskiego. Uważam, że bach rewrite to płyta błyskotliwa, energetyczna, niezwykle barwna, smakowita w prowadzeniu frazy czy budowaniu napięcia. Wyważona w proporcjach brzmienia. No i na wskorś barokowa - w końcu barok był muzyką wolności, improwizacji, które pianiści wnieśli do tych koncertów w nadzwyczaj efektownych kadencjach. 
Wykonanie to przysłużyło się także samemu Bachowi. Jeszcze Ernest Zavarsky zastanawiał się nad sensem komponowania kocenrtów na więcej niż jeden klawesyn, obawiając się, że ich dźwięki zleją się w jedno i rozstrzygając, że Bachem nie kierowały w tej kwestii powody natury estetycznej. Zróżnicowanie jakości i kolorystyki dźwięków między instrumentami Rhodes'a i Wulitzera pozwalają cieszyć się tą podwójną fakturą, pokazując, że stoi za nią estetyka, a nie (przynajmniej nie tylko) zapotrzebowanie collegium muzyków.  

***
A co ma z tym wspólnego łagodzenie obyczajów?
Myślę, że krążek ten pokazuje dwie, ważne społecznie, sprawy. 

Po pierwsze, że owocny dialog między tradycją, a tym, co nowe, jest możliwy. I że raczej służy tradycji, niż ją niszczy. W dobie dyktatu "historycznej wierności" muzycy pokazali na tej płycie, że w muzyce najważniejsza jest "prawda dzieła", którą każde pokolenie powinno przyswoić sobie na nowo. 

Po drugie, że to, co twórcze, kreatywne, jest zawsze owocem wolności. Tyle że wolność nie jest gestem kompletnego anarchizmu (ten pewnie jest niemożliwy, oznaczałby przecież pustkę aksjologiczną, brak materiału do tkania dzieła), ale odważnym przekształceniem tradycji, zmierzeniem się z nią, zaktualizowaniem jej przesłania. 

Jak widać, polscy artyści rozumieją to doskonale. 
Jak widać, dzięki wolności-do-bycia sobą, a więc dzięki osobowości, udaje im się stworzyć nową jakość, która cieszy i sprawia satysfakcję.

Nie strach przed nowością, ale i nie strach przed tradycją, za to otwarte i twórcze czerpanie z tego, co było.
Nie strach przed innym, ale uznanie się w swojej wolności i równości.
Gdyby to, co (między innymi)  pokazuje ten krążek stało się naszym doświadczeniem - może 11 listopada przyszłego roku? - wtedy muzyka zaiste złagodziłaby obyczaje

piątek, 8 listopada 2013

ŻĄDZA WIEDZY JAKO PRZEDSMAK INNEGO SWIATA. O KANCIE I O KSIĄŻCE ARTURA BANASZKIEWICZA

Choć propagowany w naszym kraju (neo)liberalny kurs rozbija więzi wspólnotowe zastępując je agresywną walką - o punkty, granty, miejsce w hierarchii ekonomicznej etc. -, idea solidarności zawodowej niezmiennie pozostaje mi bliska. Zwyczajnie wierzę we współpracę. Wierzę w to, że bez opartego na zaufaniu i poczuciu bezpieczeństwa dialogu nie rodzą się najtrafniejsze idee. Wierzę w to, że architektura budynków - bądź otwartych, dynamicznych i sprzyjających relacjom, bądź zamkniętych, nieprzejrzystych, sprzyjających izolacji, mają wpływ nie tylko na nasze samopoczucie, ale także na efektywność tego, co robimy. Wierzę w korporacyjność uczących się i nauczających, w służebne i sprzyjające budowaniu więzi posłannictwo dziekanów i wyższych władz. A wierząc, lubię czuć się dumny.
Dumny, z sukcesów moich przyjaciół - by wspomnieć Pawła Grabarczyka i Nagrodę im. Hiżów, którą ostatnio zdobył.  Dumny z sukcesów kolegów, z którymi łączą mnie więzi mniej bądź bardziej serdeczne, w większym czy mniejszym stopniu zawodowe, by wspomnieć Marka Kozłowskiego, finalistę Konkursu o Nagrodę im. Skargi czy książkę napisaną wspólnie przez Katarzynę de Lazari-Radek i Petera Singera. 

***
Dużą radość sprawiła mi ostatnio rozprawa habilitacyjna Artura Banaszkiewicza zatytułowana Między światem dostępnym zmysłom a transcendencją. Kanta krytyka rozumu jako próba nowego ufundowania metafizyki. Jak sądzę warto nie tylko zwrócić na nią uwagę, ale kolportować informację o jej pojawieniu się. Wprawdzie nie podano w niej wielkości nakładu, ale nie sądzę, by Wydawnictwo UŁ znacząco poprawiło się w tej kwestii. Ciągle też szwankuje szersza dystrybucja wydawanych w nim prac. 

Książka Banaszkiewicza jest efektem pasji i rzetelnego wysiłku badawczego, co widać doskonale w sposobie prowadzenia narracji. Banaszkiewicz używa języka prostego i precyzyjnego. Sprawnie argumentuje, nie przytłacza ilością cytatów, precyzyjnie określa zakres swoich analiz. Jednocześnie unika językowej oschłości, w wywodzie czuje się emocje, znać, że w książce toczy się gra, której stawka ma dla niego istotną wartość. Co ważne, zabierając głos we własnym imieniu, w pełni świadom, że jest egzegetą Kantowskiej spuścizny, bardzo blisko towarzyszy źródłom; idzie mu o to, by nie reprodukować poglądów od lat kursujących w literaturze sekundarnej, ale by poddać je "próbie oryginałów".

***
Banaszkiewicz zrywa swoją książką z dominującą w Polsce "epistemologiczną interpretacją filozofii Kanta" (15). Banaszkiewicz łączy tę tradycję z autorytetem Marka Siemka (15), ale sądzę, że epistemologiczne postrzeganie filozofii Kanta jest u nas starsze i łączy się silnie z działalnością Władysława Tatarkiewicza. Z tym ujęciem wiąże się pokutujące u nas przeświadczenie, że Krytyka czystego rozumu jest książką gruntującą przyrodoznawstwo, a także że Kantowska refleksja doprowadziła do destrukcji metafizyki.
Banaszkiewicz uważa, że głównym problemem Kanta i jego Krytyki czystego rozumu jest metafizyka i "jej ufundowanie jako nauki" (15), przy czym nie tylko objaśnia on funkcjonujące w pracach Kanta pojęcie metafizyki, ale jasno pokazuje drogi, które - zdaniem filozofa z Królewca - mają stanowić zasadny sposób wykraczania poza 'obszar możliwego doświadczenia'.  Krok ten pozwala pokazać komplementarność Kantowskich Krytyk, jasne staje się również, dlaczego w filozofii Kantowskiej naczelne miejsce należy się metafizyce moralności ("ostateczny cel metafizyki jest zatem natury praktycznej..." czytamy na stronie 92).

***
Wytyczony sobie cel realizuje Banaszkiewicz w dwóch krokach. W Części 1 zajmuje się tekstami poprzedzającymi Krytykę czystego rozumu, po to, by umieścić tę książkę we "właściwym horyzoncie hermeneutycznym" (57). Samej Krytyce poświęca zaś Część 2 pracy.
Pokazuje w niej metafizykę jako naturalną dyspozycję rozumu; jako "filozofię formy", "filozofię podmiotu a nie przedmiotu", filozofię "warunków, pod którymi jedynie ludzki czysty rozum może wydawać sądy" (Kant, Reflexion 4146, za: 79).

Moją intencją nie jest streszczanie analiz Banaszkiewicza, chcę raczej zachęcić do samodzielnej lektury jego pracy. Wspomnę zatem tylko o momentach w moim odczuciu szczególnie cennych.
Banaszkiewiczowi udaje się pokazać Kanta jako myśliciela przy pracy. Odrzuca on bowiem zakorzenione w powszechnej opinii przekonanie o tym, że spuściznę Kanta daje się sztywno podzilić na okres przedkrytyczny i krytyczny. Banaszkiewicz pokazuje raczej komplementarność spuścizny filozofa z Królewca, wydobywa na jaw postępujące stopniowo przesunięcia w pojmowaniu przez niego pojęć, pokazuje elementy myślenia "dogmatycznego", których Kant niegdy nie porzucił. 
Uważny czytelnik znajdzie tu refutację tezy o tym, że Kant nie znał tradycji arystotelesowskiej i scholastycznej (nota bene po lekturze rozważań na temat teologii transcendentalnej (teologii praistoty) i teologii naturalnej pomyślałem automatycznie o Tomaszowym podziale traktatu o Bogu na traktat o boskiej naturze, a dopiero potem na teologię Boga jako osoby). Przekona się także o "znikomości" wpływu Wolffa na rozważania Kanta (idzie o to, że Baumgarten, główny bodaj punkt odniesienia dla Kanta był wolffianistą w mniejszym stopniu, niż się przypuszcza). Znajdzie także wielce inspirujący passus o związkach filozofii Kantowskiej ze Swedenborgiem (151-155), w tym o Kantowskiej wizji przyszłego życia jako stanu, w którym naoczność cielesna zostanie zastąpiona naocznością duchową. 
Nade wszystko zaś znajdzie czytelnik pole do współmyślenia, sugestie, co do pola dalszych badań (dla mnie szczególnie istotne jest pytanie o związek oświecenia z tradycją ezoteryczną, którą, jak sugeruje Banaszkiewicz, trzeba by zbadać na nowo).

***
"Nauki są luksusem intelektualnym, który daje nam przedsmak tego, czym będziemy w życiu przyszłym" - napisał Kant (za: 151). "...żądza wiedzy - komentuje Banaszkiewicz - staje się znakiem przynależności człowieka do innego świata" (150). 
Mało to popularny pogląd w dzisiejszych czasach, ale książka Banaszkiewicza jest argumentem na rzecz ich prawdziwości. Tak samo jak piękno myślącej współlektury. Do której szczerze zachęcam.

poniedziałek, 4 listopada 2013

O TOLERANCJI. PAMIĘCI TADEUSZA MAZOWIECKIEGO

Pośród mniej bądź bardziej patetycznych pożegnać towarzyszących pogrzebowie Tadeusza Mazowieckiego moją uwagę przykuły proste, mądre słowa opublikowane na Facebooku przez Lożę Kultura. Były takie, jak należy, to znaczy nie zatrzymywały na sobie, ale kierowały uwagę ku postaci Mazowieckiego i - co zapewne ważniejsze - ku ideom czy wartościom, które były mu bliskie.
Czytając ją przyszła mi na myśl pochylona sylweta Mazowieckiego, z laską w dłoni, nakrytą głową, jego spokojny, powolny krok, gdy mijaliśmy się w zeszłoroczne wakacje na uliczkach Nałęczowa. A okazji do takich mijanek było wiele - sąsiadowaliśmy bowiem przez płot; Mazowiecki odpoczywał u "skrytek", a ja - wraz z Tomkiem - w sąsiedniej willi-pensjonacie.
Pamiętam swoje rozmowy z Tomkiem - postać Mazowieckiego zawsze kierowała je ku Polsce, ku sytuacji społecznej, ku politycznemu status quo, ku nadziejom spełnionym i niespełnionym. Mieliśmy nawet ochotę podejść do Niego, zagadnąć, zapytać, czy nie cierpi patrząc na to, co przez te dwie dekady stało się z idełami Solidarności, co stało się z ludźmi, co stało się z marzeniami o dobrobycie.
Nie mieliśmy dosyć odwagi, by zakłócać mu spokój, mącić ciszę, niepokoić. Dziś żałuję tego braku odwagi. Straciłem (straciliśmy) okazję spotkania z człowiekiem, którego tworzyły wartości, który z tymi wartościami był autentyczny. Autentyczny przez to, że Jego idee, jego wartości naznaczone były zmaganiem, cierpieniem, walką, częściowym przynajmniej fiaskiem. Który był żywym przykładem tego, że lewicowy katolik - jak pisano o Nim ostatnio - nie jest oksymoronem, który przypominał, że możliwy by dialog między różnymi środowiskami, gdy połączyła je idee. Przypominał, jak wyrzut sumienia. 

***
Dziś właśnie tak myślę - że wiarygodne są te idee, którym nie przysługuje "nieznośna lekkość bytu", czyli te, które wymagają zmagania, przekraczania siebie i innych, trudu, który hartuje. Ich przykład daje choćby Ludwik Hess, pisząc, jak przywiązanie do wartości narodu, do tradycji, do równości jako fundamentu relacji z innymi, budziły tarcia i zmagania pośród centralno-europejskim lóż, pielęgnujących idee wolności, równości i braterstwa. 

***
Ta pamięć o przeszłości, ideowy ciężar, wysiłek patrzenia wstecz by patrzeć przed siebie jest dobrym sposobem obrachunku. Obrachunku samej idei. I obrachunku siebie, swojej wiarygodności, swojej postawy, która zachęcać ma przykładem, a nie obligiem.

Myśląc o sylwecie Mazowieckiego przystanąłem przed szybą jednego z antykwariatów. I zoczyłem dawną rozprawkę Janusza Tazbira pt. Dzieje polskiej tolerancji. Pomyślałem wtedy, że najlepszym uczczeniem odejścia Mazowieckiego, najlepszą formą pożegnania, najpiękniejszą postacią a-dieu, tego świeckiego z-Bogiem, będzie obrachunek z ideą tolerancji. 

***
Bliski mi tzw. późny Derrida, czyli ten, który z nadzwyczajną wrażliwością na energię słów namyślał się nad darem, gościnnością, polityką, terroryzmem czy przyjaźnią, przyznał się, że nie lubi idei tolerancji. Dla niego bowiem słowo to uwikłane jest w sposób nieusuwalny w relację władzy. "Tolerancja jest zawsze - pisze Derrida - po stronie 'rozumy silniejszego', gdzie 'potęga jest słuszna; jest ona dodatkowym znakiem suwerenności, jej dobrym obliczem, która ze swojego wzniosłego miejsca mówi innym: 'Pozwalam wam być, robię wam miejsce w moim domu, ale nie zapominajcie, że jest to mój dom...'". Tolerancja zatem jest formą dyktowania warunków, pobłażliwym spojrzeniem na inność, której nie wolno się rozwijać i rozprzestrzeniać, która musi dostosować się do moich praw, do mojej tradycji, do pamięci mojej wspólnoty i do dominującego w niej języka. Mówiąc jeszcze inaczej tolerancja to granica, poza którą traci się przyzwoitość, to warunkowa akceptacja i przeczulona w swej ostrożności gościnność. 
Poza tym wszystkim, źródłowo, tolerancja to miłosierdzie okazywane przez wyznawców prawdziwej religii innym, błądzącym, których co prawda można nie palić na stosie, ale których trzeba traktować z pobłażaniem i misyjną nadzieją.

***
Spostrzeżeniom Derridy trudno odmówić przenikliwości. Jednak to, co dla niego jest wadą, dla mnie w wielu punktach jest zaletą. 
To prawda, że idea tolerancji obrośnięta jest wieloma mało atrakcyjnymi znaczeniami, piękno tej idei polega jednak na tym, że tolerancję konstytuuje ruch znoszenia, transgresji. Pamięć zmagań zaś, pamięć blizn, pozwala ufać, że ucieleśniana tolerancja pozwoli uniknać dawnych błędów. 
Pomocnym memento może tu być przywołana rozprawka Tazbira.

Pokazuje on jej począki w refleksji nad statusem średniowiecznym nie-chrześcijan, w wysiłku, by uznać w nich bliźnich mających takie same prawa państwowe jak te, które przysługiwały członkom Christianitas.
Wskazuje, jak wielkiej transformacji wymagało rozumienie tolerancji w momencie, gdy inny przeniósł się z zewnatrz chrześcijańskiego świata do jego wnętrza - w postaci spluralizowanej grupy wyzwań "heretyckich".
Odsłania, jak mniejszość może być bardziej represyjna od większości w momencie, gdy idzie nie o idee, a o polityczno-społeczne przywileje, tak jak w przypadku kaliwnistów bezpardonowo występujących przeciwko lewicowo usposobionym braciom polskim (programowo uznawali ono równość ludzi, unieważniając podział na społeczne stany).

Nadzwyczaj cenne jest także to, że Tazbir pokazuje, jak genetycznie religijna idea tolerancji musiała - prawami "wewnętrznej logiki" - poszerzać się na inne dziedziny życia. Choćby wolność kultu religijnego pociągnęło za sobą przekonanie o prawie do wolności zrzeszania się, a wolność propagowania poglądów religijnych przekuła w przekonanie o tym, że jednym z naczelnym uprawnień jest wolność druku. Sytuacja Polski, w której zróżnicowanie religijne związane było także ze zróżnicowaniem etnicznym (Ormianie, Tatarzy, Karaimi), owocowało w końcu tolerancją związaną z uznaniem i uszanowaniem odrębności etnicznej.

***
Mając w pamięci to wszystko, a jednocześnie myśląc o solidarnym przymierzy w walce o demokratyczną Polskę chciałoby się powiedzieć, że tolerancja nie jest ostrożną gościnnością, ale szacunkiem dla wolności i odmienności tych, których spaja wspólny cel, wspólne wartości o humanistycznym, arcyhumanistycznym obliczu.
O tę ludzką twarz naszego świata warto, jak sądzę, dbać. Tym bardziej, że w jej proklamowaniu, także prawnym, byliśmy niegdyś awangardą Europy.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...