Wyciągając dziś z półki kolejną porcję papierów doktorskich wpadła mi w ręce niepozorna, rozsypująca się książeczka w szarej płóciennej okładce. Autorem pomieszczonych w niej tekstów jest Pierre Teilhard de Chardin. Spośród jego pism to właśnie ten zbiór czytałem jako pierwszy - opowiadał mi o nich Wojtek, potem podrzucił do pożyczenia, a w końcu podarował. Pamiętam moje lekturowe wrażenia: niechęć pomieszana z fascynacją. Niechęć, bo w zamierzchłych czasach - za cenę negacji siebie, za to z poczuciem przynależenia do wspólnoty, przekonaniem, że umiem nazwać to co dobre i to co złe oraz z wytyczoną (pozornie) słuszną drogą rozwoju swojej tożsamości - hołdowałem dość niewolniczo tradycyjnej (czytaj: polskiej) wersji katolicyzmu, a w filozofii - pod płaszczykiem Tomasza z Akwinu, którego cenię do dziś - integrystycznej wersji neoscholastyki. Perspektywa Teilhardowska z jej umiłowaniem nauki, sakralizowaniem materii, procesualnym widzeniem świata, czy panteistyczną retoryką była z nimi nie do uzgodnienia. Ale - z drugiej strony - właśnie dlatego mnie fascynowała, niczym oścień zmuszając do krytycznego podważania akceptowanych przeze mnie "prawd" czy "oczywistości".
Dziś, jak przed laty, czytanie Teilharda też nie przychodzi mi łatwo. Ale teraz z zupełnie odmiennych powodów. Drażni mnie jego naiwna wiara w postęp, lekceważenie (jakże scholastyczne!) aktywnego charakteru zła, czy naszpikowany naukowym żargonem styl. Cenię jednak jego przekonanie o organicznej jedności świata, w której człowiek przewodzi kosmicznej liturgii stworzeń (to piękny, głęboko prawosławny trop, na który zwrócił moją uwagę Jerzy Klinger), dostrzeganie boskości w tym, co najbardziej materialne (np. w kawałku żelaza), dowartościowanie immanentności Boga względem kosmosu czy przekonanie, że nie można obrażać się na świat i jego zmiany, bo wszystko, co powoduje w nim duchowy rozwój (nawet jeśli sprzeczne z literą podaną przez instytucje) jest dobre.
Myślę, że doświadczenie Teilharda było jednym z milowych kroków w moim przejściu od dających poczucie wewnętrznej równowagi neoscholastyki i integryzmu, do jątrzącego postmodernizmu. Jątrzącego, bo zrozumiałem, że na tym świecie wszelkie algorytmy wyznaczające co dobre, a co złe są tylko wyrazem ludzkiej pychy; że każda decyzja dzieje się w skomplikowanej i niejednoznacznej sytuacji, a więc wymaga dojrzałej odpowiedzialności; że przywiązanie do perspektyw meblujacych świat w czerni i bieli niszczy, a w konsekwencji zabija żywe doświadczenie i Boga, i innych ludzi (bez których, jak uczy św. Jan, jakiekolwiek doświadczenie Boga nigdy nie jest możliwe).
Wszelakoż myślałem o tym wszystkim w kontekście nie do końca związanym z Teilhardem. Zasadniczo bowiem refleksje te przyszły mi przy okazji zbliżającego się, warszawskiego koncertu Madonny. Nie mogę zupełnie o nim nie myśleć, jako że nie pozwoli mi na to polska prawica, dudniąca gdzie się da o obrazie uczuć religijnych, nieszanowaniu rocznicy Powstania Warszawskiego i tak w koło Macieju. Męcząca to retoryka i męczące skutki - skonfundowała mnie informacja, że przed koncertem Madonny emitować będą film o Powstaniu.
Nie czas to i nie miejsce ani na doszkalanie z historii, ani na terroryzowanie historią - mając szacunek dla powstańców i ich rodzin (także mojej) mam dość wmawiania mi, że muszę uznać słuszność decyzji o wybuchu powstania. Obawiam się więc, że decyzja o projekcji filmu w takim a nie innym kontekście może przynieść skutki dokładnie odwrotne od planowanych.
Natomiast czas to na takie eventy i cieszę się, że Madonna świadomie wybiera tak prowokacyjne terminy swoich polskich występów. Cieszę się, bo tak jak niegdyś dla Baudelaire'a (a odmiennie od wielu polskich sprawiedliwych), tak dla niej świat symboli chrześcijańskich jest nadal żywy - bez tego wszelka transgresyjność jej gestów nie byłaby możliwa. Miast rzucać na nią kalumnie, wolę podejść do niej tak, jak kiedyś Bataille podszedł do Sade'a - studiujmy ją uważnie, badajmy, co i dlaczego nas boli, abyśmy po takim doświadczeniu wyszli inni niż byliśmy, bardziej żywi i bardziej krwawiący autentycznością swoich wyborów. I nie rzucajmy pierwsi kamieniem, skoro nie jesteśmy bez winy.
A całej prawicy, krzyczącej o obrazie uczuć religijnych, z chęcią powiem w twarz, że o ile Madonna jest dla mnie sposobem na ascezę mojej religijności, o tyle moje religijne uczucia obrażają właśnie oni. Choćby pychą, butą i poniżaniem drugiego człowieka , nie licującym ani z deklarowaną przez katolików, niezbywalną godnością osoby, ani z doświadczanym przez każdego tragizmem życia (niech przykład będzie spektakularny - Anna Grodzka i stosunek do Niej naszych sprawiedliwych). Cóż, zawsze łatwiej widzieć drzazgę niż belkę; cóż, po co pamiętać, że sprawdzianem naszego katolicyzmu jest wszystko to, co zrobimy najmniejszemu z naszych braci..?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.