Wczorajsze Wesele Figara w warszawskiej Operze Kameralnej to mój pierwszy spektakl (nie licząc inscenizowanej koncertowej wersji Don Carla w Łodzi) od początku pandemii.
Spektakl nie przekonał mnie, że
jest sens łączyć ze sobą polskie recytatywy i włoską resztą (przy całej
nieprecyzyjności tego sformułowania). Spokojnie można by wystawić Wesele
w całości po polsku, zwłaszcza, że rodzima wersja Stanisława Barańczaka, to i
owo uwspółcześniając i wyostrzając, współgra z konceptem scenicznym Grzegorza
Chrapkiewicza. Potrzebne by były tylko dwie rzeczy. Primo, przyjrzenie
się miejscom tekstu Barańczaka, które nie układają się pod frazę i lepiej
brzmiałyby np. dzięki zamianie szyku wyrazów. Secundo, znalezienie
obsady, która w całości czytelnie podaje polski tekst. Od dość długiego już
czasu śpiewanie po polsku bywa wyzwaniem dla polskich śpiewaków. Na oglądanym
przeze mnie spektaklu niezrozumiała była choćby większość polskich odzywek Hrabiego,
którego wykonawca do tego z lubością zamiast „y” śpiewał „i’. Ta wokalna
maniera wydaje mi się dzisiaj już nie tylko anachroniczna, ale nieznośna.
Chrapkiewicz postawił na to, że
komedia ma bawić. I jego Wesele faktycznie bawi — czego dowodem był
śmiech widowni. Nie stracił jednak z pola widzenia „rewolucyjnego” potencjału
opery, która opowiada nie tylko o buncie przeciw porządkom feudalnym, uosabianym
przez Hrabiego, ale daje także duże pole do popisu kobietom. W sumie to Wesele
obraca się wokół Hrabiny i Zuzanny, wokół których krążą mężczyźni. Wagi
kobietom dodaje także postać Konstancji, żony Mozarta, w którą wciela się
klawesynistka (na moim spektaklu Barbara Brzezińska). To ją widzimy na początku
opery, to ona wtrąca się w akcję, w końcu jej obecność zdaje się wskazywać, że
jest kreatorką operowego świata i że świat ten widzimy z jej perspektywy. A
jest to świat rozpięty między ekstremami uosabianymi przez Rozynę i Antonia. Hrabina
jest postacią o dwóch komplementarnych twarzach. Reprezentuje świat opery
seria, patetycznych afektów, ale, kiedy trzeba, także wyborną intrygantką, kobietą
działającą w wolności od stereotypów związanych z jej pozycją. To rozdwojenie
widoczne jest w warstwie teatralnego gestu: wymownych spojrzeń, min, grymasów.
Wokalnie przynależy do sfery arystokratów. Karina Skrzeszewska (by nie być
posądzonym o kumoterstwo, odnotujmy nasze bliskie relacje) znakomicie oddaje tę
złożoną naturę. Początkowo nieco spięta, choć pięknie śpiewająca Porgi amor,
kreuje żywą i barwną postać. Pięknie śpiewa legato, oddaje retoryczny sens Mozartowskich
fraz, doskonale podaje polski tekst. Zjawiskowe było Jej Dove sono — pokazujące
prostotę afektów i potrzeb Hrabiny. Antonio Macieja Miecznikowskiego jest jej
dokładnym przeciwieństwem. To postać wulgarna, co podkreśla dyskusyjna barwa
głosu Miecznikowskiego, jego emisja i gra. Jeśli nie zrozumie się, że to
postaci z antypodów, zgodnie z tym, co zadysponowali Mozart i da Ponte, będzie
można na Miecznikowskiego grymasić. Moim zdaniem jest on doskonale na miejscu.
Dzielną sekundantką Hrabiny jest Zuzanna w wykonaniu Marii Domżał — to głos nieco
szklisty, jaśniejszy od Skrzeszewskiej, lżejszy, z jakimś „subretkowym
powidokiem”. Domżał śpiewała swobodnie, otwartym dźwiękiem, nośnie, stworzyła
także bardzo wyrazistą postać.
Podobał mi się również Figaro
Jana Żądło. Moim zdaniem, bliżej mu do basa cantante niż barytona (jak w
programie). Zaśpiewał swoją rolę porządnie, różnicując ekspresję, wydobywając z
Figara zarówno odwagę rzucenia rękawicy Hrabiemu, jak i uwikłanie w
mizoginiczne przekonania. Tomasz Kumięga jako Hrabia bardziej podobał mi się
scenicznie niż wokalnie. Obok kłopotów z polskimi recytatywami, nadmiernie
szafował też wolumenem stwarzając wrażenie, że krzyczy. Doskonałą postacią
sceniczną był Michał Sławecki jako Cherubin. Uważam jednak, że falset nie
sprawdza się w tej roli, do tego nadmiernie przyciskał górne dźwięki i nie
zawsze brzmiał ładnie. Dobrze zaprezentowali się Aleksander Kunach, Krzysztof
Borysewicz i Elżbieta Wróblewska jako Basilio, Bartolo i Marcelina. Nie był to
dobry wieczór Jacka Ornafy, który grał postać Don Curzia: to mały głos,
niekiedy ledwo słyszalny mimo lilipucich rozmiarów WOK, do tego nieprzekonujący
dramaturgicznie. Scena z jego werdyktem zupełnie nie robiła wrażenia.
Podobało mi się brzmienie orkiestry,
w tym smyczków (ukłony dla koncertmistrza Radosława Kamieniarza). Muzycy grali
retorycznie, a więc jak należy.
Wracając do inscenizacji, podobał
mi się minimalizm scenograficzny (Wojciech Stefaniak). Przestrzeń podzielona na
sektory z wymierzonymi wysokościami i szerokościami, mobilne rekwizyty, włącznie
z oknem i kwiatami, przez które skacze, i na które spada Cherubin. Elementy
scenografii pojawiały się dzięki czwórce tancerzy (Patryk Gnaś, Krzysztof
Łuczak, Arkadiusz Jarosz, Jan Kosianko). Ich wprowadzenie jest jednym z
pomysłów reżyserskich, które najszybciej tracą swój potencjał: ich ruchy szybko
stają się przewidywalne i niewiele wnoszą dramaturgicznie.
Katarzyna Szczurowska i Anna
Skupień są autorkami atrakcyjnych kostiumów.
Mimo że marudzę, Wesele było
doskonałym przerywnikiem między pandemicznym zamknięciem i niepewną przyszłością.
Spektakl sprawił mi wiele frajdy i dał dużo powodów do uśmiechu.
Spektaklem dyrygował Piotr
Sułkowski.
Należy odnotować, że spektakl
wszedł na scenę za rządów dr/PhD Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd, a oglądałem go
za rządów dr hab./? Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd.