Niby sezon ogórkowy, ale nie
możemy narzekać na to, co muzycznie przynosi i przyniesie nam tegoroczny lipiec
i sierpień. W piątek premierę miała płyta Fogg.
Pieśniarz Warszawy, dzieło Młynarskiego-Maseckiego, zrealizowane przez sporą
grupę artystów.
Mam pełną świadomość, jakie
znaczenie ma Fogg dla polskiej piosenki i kultury, a jego kontestacja nie
przyszła mi nigdy nawet na myśl. Zwyczajnie, jest mi on odległy estetycznie i
słucham jego nagrań rzadko. Płyta Fogg.
Pieśniarz Warszawy jest jak najbardziej ukłonem w moją stronę, pozwala mi
bowiem cieszyć się znakomitymi piosenkami Fogga w nowej odsłonie. Atutem tej
płyty jest również jej zróżnicowanie stylistyczne — poszczególni wykonawcy
pozwalają spojrzeć na dziedzictwo Fogga z bardzo różnych perspektyw. Mamy tu
więc świetną „piosenkę aktorską”, robioną przez Agatę Kuleszę. Jej
interpretacje są nieprzekombinowane, różnorodne w nastrojach, recytatywne.
Śpiewa ona dwie piosenki. Są to:
Ameryka,
z fantastycznie zestrojonymi barwami głosów Kuleszy oraz Jana Młynarskiego i
instrumentów w refrenie, a także pysznym solo saksofonu, a także
Może
kiedyś, innym razem przywołuje echa przedwojennych kabaretów.
Jan Młynarski poszedł w stronę
mocnego przerysowania, które z chęcią bym nazwał campowym. Przeciąganie samogłosek, stosowana wibracja, „zniewieściała”
(wybaczcie to słowo) barwa głosu, doliterowa wymowa „ę” przywodzą mi na myśl
przejaskrawionego (w duchu Bohdana Łazuki) Tadeusza Faliszewskiego i jestem
gotów się założyć, że w ramach recitalu drag
queen (czy jest coś bardziej campowego?)
wywołają sensacyjny aplauz. W dawce czterech piosenek estetyka ta jest do kupienia,
najmniej udana wydaje mi się To ostatnia
niedziele. Gdyby zrobić tak całą płytę z piosenkami Fogga, przynajmniej
mnie byłoby trudno przez nią przebrnąć. Kapitalny,
co koniecznie trzeba odnotować, jest długi instrumentalny wstęp do Ja mam czas, ja poczekam: ile tu barw,
ile dusznej atmosfery i melancholijnego nastroju!
Płytę otwiera Szymon Komasa z A ja sobie gram na gramofonie. Od tej
wersji nie mogę się oderwać, od kiedy pojawiła się na YT. Zaśpiewana z humorem,
urodziwym głosem. Reżyserzy dźwięku jakby postarzyli wykonanie, przytłumiając
czy „matując” dźwięk. Podobna konwencja zastosowana jest w dwóch pozostałych
piosenkach śpiewanych przez Komasę (Tango
milonga, Młodym być i więcej nic),
z których A ja… jest dla mnie najciekawsza.
Fantastycznie są piosenki „rewelerskie”.
Dobrze się stało, że przypomniano Polowanie
na tygrysa, bo nawet dziś ta piosenka może szokować. Warto przy tej okazji
sięgnąć również po nagranie Chóru Dana, które jest jeszcze bardziej szalone niż
wersja z omawianej płyty. Uśmiechnąć się nie sposób się również przy Argentynie.
Świetny jest aranż do Związane mam ręce, ale akurat wykonanie
Joanny Kulig nie do końca mnie przekonuje (m. in. jej głos jest dla mnie zbyt
ściśnięty i płaski).
Na koniec kilka słów o dwóch
trudnych piosenkach — Warszawo ma
oraz Piosenka o mojej Warszawie. Barbara Kinga Majewska buduje w pierwszej
narrację głosem bardzo kruchym, niekiedy jakby pozornie się rwącym, przytłumionym,
w bardzo wolnym tempie (piosenka trwa ok. 50 sekund dłużej niż w klasycznym
wykonaniu Zofii Mrozowskiej, przy czym na płycie rozpoczną ją instrumentalny
wstęp). Bardzo przejmujące wykonanie. W tym kontekście Piotr Zabrodzki
umiejętnie podkreśla optymizm Piosenki…,
choć śpiewa w manierze podobnej do Młynarskiego, z tym, że tu nie czuję
dekonstruującej ten wybór campowości
i nie mam do takiego podejścia pełnego przekonania.
***
Przed nami, w drugiej połowie
sierpnia, premiera kolejnej ciekawej płyty — Podróży zimowej Franza Schuberta z tekstami Stanisława Barańczaka. To
pierwsze nagranie tej wersji, zrealizowane przez Tomasza Koniecznego i Lecha
Napierałę. Ukazaniu się krążka towarzyszyć będą recitale, między innymi w
Warszawie (17 sierpnia) i w Łodzi (5 października).
Ten projekt to wyzwanie rzucone
literaturoznawcom i innym interpretatorom cyklu Barańczaka. Jest tak dlatego że
w pewnym sensie Podróż zimowa nie istnieje, czy wręcz nie może istnieć. Nie istnieje jako zamknięty cykl
literacki, mimo że wielu interpretatorów ograniczało się „do
semantyki tekstu literackiego, redukując przy tym lub wręcz wykluczając
intersemiotyczną perspektywę dzieła literackiego” (Andrzej Hejmej, pominąłem
wyróżnienia, s. 67).
Jest
to jednak również wyzwanie rzucone melomanom zakochanym w Lied, bo jeśli uznamy, że jest sens
mówić o Podróży zimowej Franza Schuberta/Barańczaka, to z
całą pewnością jest to autonomiczny cykl pieśniarki, anie forma jakiegoś powtórzenia Winterreise ze słowami
Wilhelma Müllera. Nazwisko kompozytora wysuwam na plan pierwszy z tego powodu, że — jak
przekonująco
pokazał Hejmej — jego muzyka
do wierszy Müllera wyznacza „formę i jakość rytmu” wierszy czy zasady akcentowania i
stosowania rymów. Barańczak odnosi się również do podziału tekstu poetyckiego, który powstał na skutek
umuzycznienia wierszy Müllera, odbiegający od
wersyfikacji samego poety (przy czym „układ pierwowzoru literackiego” najmocniej
zmieniony został w pieśni XXIV, czyli w Lirniku) (s. 81-2, 87, passim).
Nie
oznacza to jednak, że Barańczak wyprowadzając swój cykl wierszy z muzyki Schuberta nie odnosi
się
intersemiotycznie do poezji Müllera. Hejmej związki te tropi także na przykładzie Lirnika,
będącego punktem
odniesienia w całym studium. Twierdzi, że „Pierwszy
typ analogii między utworami zwieńczającymi
poetyckie cykle sprowadzić można najprościej do aspektu konstruowania i znaczenia
statyczności
sytuacji”. Wiersze obu poetów są opisami sytuacji, między którymi „z pewnością zachodzi ogólne podobieństwo w
statycznym rozmieszczeniu planów: pojawia się stojący człowiek czy, może lepiej powiedzieć, podróżny/przechodzień w momencie przypadkowego zatrzymania się. Barańczak
przejmuje pomysł, przekształca go indywidualnie i jednocześnie konstruuje
aluzyjność — począwszy od
inicjalnego sformułowania: „Stojąc przed witryną” — względem
Miillerowskiego przedstawienia lirnika („Barfuß auf dem Eise”). Hejmej twierdzi następnie, że sposoby
opisu sytuacji w obu wierszach są jednak inne, gdy dla Müllera zima pozostaje
paralelą dla losu wędrowca, o
tylu u Barańczaka
odniesienie do zimy zupełnie się nie pojawia. Można je znaleźć dopiero poprzez połączenie
tropów wewnątrz cyklu wiążąc
utwory XXIV i XVIII. W pieśni XVIII „Dotkliwy mróz dosięga tam twarzy
wprost, tutaj przybiera nową formę — chłód szyby
wystawowej, który
przejmuje semantyczną funkcję topiki zimowej. Skojarzenie rozproszonych
sygnałów doprowadza do konkluzji, że Leiermann i
wiersz XXIV realizują w istocie dwie przeciwstawne optyki ujęcia rzeczywistości:
przestrzeni otwartej, z lirnikiem w punkcie centralnym, odpowiada perspektywa
punktowa „w lustrzanym tle”, panoramie — «autoportret z lustrem”». Zestawienie
tego rodzaju: ukierunkowania zewnętrznego i ukierunkowania wewnętrznego,
bezspornie ujawnia zamierzoną dialogiczność strategii opisowych w obu tekstach i, w
konsekwencji, jeden z ważniejszych aspektów gry intertekstualnej przez pryzmat «figury
przekraczania». Owa gra sprowadza się do kulturowej semantyki statycznego zamknięcia obu Podróży, kontekstualnie jednoznacznej u Müllera, a
dalece zmodyfikowanej u Barańczaka. Obok bowiem sensu wyrażającego
zmierzanie ku śmierci
przejawia dodatkowe — by nie powiedzieć: podstawowe — znaczenie. Statyczność
jako wstrzymanie ruchu, chwilowy bezruch, nie ma tu nic wspólnego z rozładowaniem i
brakiem napięcia,
przeciwnie, prowadzi do kulminacyjnego zdynamizowania świadomości, do
eksplozji samoświadomości” (Hejmaj,
s. 84).
Zdaniem
Hejmeja nietrudno jest wskazać podobieństwa
sytuacyjne między innymi utworami obojga poetów. Ale jest tak, dlatego że „pole
interferencji” jest ograniczone. Cykl wierszy Müllera Hejmej
ocenia jako konwencjonalny sposób wykorzystania toposu romantycznej podróży,
którą odbywa szalony bohater, a okoliczności zewnętrzne — mróz, śnieg, ujadanie
psów oddają kondycję losu człowieka. Jest to podróż bez celu i w gruncie rzeczy
bez sensu — patologiczne wręcz rozpamiętywanie przeszłości nie pozwala
bohaterowi romantycznemu powrócić do życia, do osadzenia w aktualności. Inaczej
jest, twierdzi Hejmej, u Barańczaka, który pokazuje, że człowiek XX wieku nie
potrafi zdystansować się wobec własnej teraźniejszości, nie umie i zapewne nie
chce jej opuścić. „Tempo życia, z jednej strony, przyspiesza sztucznie
cywilizacja współczesna, która nie pozwala mu na chwile głębszej refleksji
(„Sąd będzie lecz nie teraz”, XI, PZ 27), z drugiej — on sam poszukuje od
wewnątrz „zgiełku” (XXIII, PZ 41) jako absurdalnego sposobu zapełniania czasu i
przezwyciężania strachu. Pomimo wszystko jednak bohater Barańczaka — oglądający
czy nawet podglądający z dystansem ironisty desakralizujący się świat — ani
przed niczym nie ucieka, ani nie jest targany wewnętrznie z powodu
niespełnienia. Akceptuje perspektywę „hic et nunc” wprawdzie mocno sceptycznie
(raz głosem ironii, kiedy indziej głosem modlitwy), ale jej nie odrzuca, nie
zbliża się do granic nicości czy rozpaczy. W takiej właśnie atmosferze dokonuje
się ewolucja światopoglądu oraz świadomości człowieka końca XX stulecia,
człowieka ukazywanego w tym cyklu w różnych perspektywach, począwszy od
sytuacji podróżnego we wszechświecie i w obrębie zbiorowości (I), po sytuację
samotnie rozmyślającego przechodnia (XXIV). Po przygodnych doświadczeniach i
etapach egzystencjalnej podróży, oznaczanych „w wersyfikacji zim” (III, PZ 14),
wydaje się w końcu niespiesznym przechodniem — z hermeneutyczną potrzebą
odkrywania sensu własnej rzeczywistości. Tym tropem rozpoznaje się
fundamentalne znaczenie tytułowej podróży w obu przypadkach, zwłaszcza u
Barańczaka (i nade wszystko w utworze XXIV): nie w płaszczyźnie tematyzowania,
gdzie ujawnia się ono zupełnie marginalnie, lecz w polu retoryki” (Hejmaj, s.
85-86).
Rozejście
się światów Müllera i Barańczaka, czy też „Nadrzędny kontrast między
podróżnymi” obrazuje właśnie Lirnik i
pieśń XXIV. Romantyk „oglądając i słuchając lirnika, podejmuje decyzję
nawiązania bezpośredniego dialogu, bohater współczesny — odwrotnie, słuchając i
przede wszystkim patrząc, podąża w stronę dialogu wewnętrznego z własnym
odbiciem w witrynie”.
Zasadniczo
właśnie przesunięcia semantyczne utworów Barańczaka względem wierszy Müllera
przesądzać ma o tym, że Podróż zimowa
pierwszego z nich ma charakter
nieużytkowy. Hejmej tłumaczy, że rozwiązania przyjęte przez Schuberta
wyznaczały teksty Müllera, a jest to tym ważniejsze, że relacja słowo-dźwięk
wydaje się w przypadku Lied kluczowa.
W przypadku Barańczaka mamy do czynienia z działaniem odwrotnym — dobierania
słów do muzyki zakorzenionej w innej narracji, a więc działania
„«deadaptującego się» z obszaru kompozycji muzycznej”. Wprawdzie wiersze Barańczaka zawsze istnieją
jako wirtualne teksty wokalne, ale mieszczą się one „obok kompozycji
muzycznej”. Przy takim postawieniu sprawy zupełnie zrozumiałe staje się
zalecenie samego Barańczaka, by jego wiersze czytać przy (lub po) słuchaniu Winterreise, ze wskazaniem zwłaszcza na
interpretację Petera Schreiera i Światosława Richtera (Hejmaj, s. 86, 90).
Czy jest zatem sens nagrywać muzykę Schuberta
z tekstem polskiego poety? A jeśli tak, to jakie cechy powinno mieć dobre
wykonanie?
Można
orzec, że utwory Barańczaka obecne są w praktyce wykonawczej, do tego wychodzi
płyta, odpowiedź więc została już udzielona. To nie rozwiązuje jednak problemu,
w końcu nie wszystko, co się wykonuje i nagrywa, ma dobre uzasadnienie. Sądzę
jednak, że odpowiedź na powyższe pytanie rzeczywiście powinna być twierdząca.
Jej szkic zacznę od sprawy, w jaką podróż wybieramy się z Schubertem i
Barańczakiem. Pomocne mi w tym będzie kilka znaków przydrożnych.
I
„Wpadacie jak po ogień”,
wytyka nam od lat
z właściwym sobie chłodem
ten niewłaściwy świat.
„Po
ogień” to przesada,
lecz
wpadliśmy – to fakt.
„Po ogień” to przesada,
lecz wpadliśmy – to fakt.
A wypaść – nie wypada:
okazać trzeba takt.
Wypadać –
nie wypada:
poza tym
– nie ma jak./
Niejasno nam zagraża
i mrozi w żyłach krew
gościnność gospodarza
tych lodowcowych stref.
„Pokochasz Kraj i Klimat”?
Brak na tę czelność słów.
„Pokochasz
Kraj i Klimat”?
Brak na
tę czelność słów.
Wokoło pustka, zima
i ujadanie psów.
Nad głową
eter, zima
i
chirurgiczny nów. /
Miał to być dłuższy pobyt,
nie na tym jednak tle.
Śnieg przez dwie trzecie doby,
a jedna trzecia w śnie?
Nie w takiej atmosferze
miał tlen odświeżać mózg:
kłamały w bedekerze
widoczki palm i mórz.
Źle w
takiej atmosferze
kącikom
spierzchłych ust;
powietrze
może świeże,
lecz jest
w nim mróz i mus./
Ktoś nabił nas w butelkę,
czy raczej – w szkło tych kul,
gdzie prószą płatki wielkie
nad kaszlem gołych pól.
Zacisnąć zatem zęby?
Zaciśnie nam je mróz.
Nie puści pary z gęby,
nie wpuści tchu do ust.
Zacisnąć
zatem zęby?
Zaciśnie
nam je mróz.
Nie puści
pary z gęby,
nie
wpuści tchu do ust.
Nie
wpuści tchu do ust.
Cykl
Schuberta/Müllera rozpoczyna pieśń Dobranoc.
Dziwny to początek, bo też jak nocne pożegnanie może cokolwiek rozpoczynać?
Przecież, jak pisze Ian Bostridge, tak często wypowiadamy te słowa kładąc
dzieci spać, tuż po tym, jak skończyliśmy czytać im opowieść właśnie na
„dobranoc”. Podróż zimową rozpoczną
zakończenie, czy — mówiąc inaczej — doświadczenie końca czegoś staje się
początkiem (zob. Bostridge, s. 6), początkiem wędrówki, bo nie dość, że „miłość i wędrówka idą w parze”, to
jeszcze „taki jest odwieczny porządek — dzisiaj tu, jutro tam) (Die Liebe liebt das Wandern — Gott hat sie
so gemacht Von einem zu dem andern). Tym, co na chwilę morze zatrzymać wędrowca,
być przystankiem-celem wędrówki, jest rozkwit, życie, wiosna i miłość, ale w
metafizycznym oglądzie świata stany te to pozór, przekształcający się w świat
pustki, śniegu i podróży.
Cykl
Schuberta/Barańczaka otwiera pieśń, która mówi o nieuchronnym wrzuceniu w świat
i rządzące nim konieczności. Nie ma tu mowy o tym, by wpadając do świata, można
było w jakikolwiek sposób z niego „wypaść”. Jest to również świat, w którym
człowiek zmuszony jest do podróżowania — choć okazuje się, że bedekry, które
mają w tej podróży pomóc, kłamią, mamią „widoczkami palm i mórz”. Rządzi tu
raczej gościnność mrożąca krew w żyłach, klimat jest srogi, a przestrzeń pusta
i nieprzyjazna także dlatego, że ujadają psy. Jeśli u Schuberta/ Müllera Bóg uwikłany jest w
skazanie człowieka na wędrówkę, na obumieranie tego, co daje życie i
stabilizuje, na ciągłe bycie to tu, to tam, to u Schuberta/Barańczaka pojawia
się figura tego, „kto nabił nas w butelkę”. Figura niepokojąca, powracająca w
IV jako Wielki Fałszerz, który „podrobił tamten czek/wręczony nam na starcie/ w
kopercie gór i rzek”.
Świat
Schuberta/Barańczaka wydaje mi się światem na wskroś manichejskim. Jakiś demon,
fałszerz i zwodziciel, wrzucił nas w rzeczywistość, która miała być atrakcyjna,
a która okazuje się przestrzenią mrozu, który unicestwia nasze zdolności
życiowe. To świat metafizycznej wędrówki bez celu i sensu, dokładnie taki, jak
świat wędrówki bohatera cyklu Schuberta/ Müllera. To świat — że znów odwołam
się do Bostridge’a — Latającego Holendra i Żyda Wiecznego Tułacza, świat
naznaczenia karą, piętnem, grzechem (jakże w tym kontekście przejmująca jest
Barańczakowa XIII, przedziwna modlitwa podróżnika!).
XXIV
Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kątem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz;
na wkroczeniu w starość przyłapana twarz.
W uszach tkwią słuchawki, więc na sercu ma
kieszonkowe radio – znowu: tak jak ja.
Mógłbym się założyć o Nic lub o Byt,
że nie słucha rapu z kompaktowych płyt;
prędzej już Schuberta – to ten chyba typ.
Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?
Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?
Wprawdzie
śmierć jest jedyną wiadomą podróży, nie oznacza, że jest jej jedynym celem. Lirinik i XXIV pokazują, że celem
wędrowania może być poznanie i posiadanie siebie, a więc odnalezienie (możliwość
odnalezienia) jakiegoś punktu stałego. Jak wskazywał przywołany wcześniej
Hejmej, już samo zakomponowanie sytuacji wieńczącej cykl(e) jest statyczne.
U
Müllera bohater spotyka lirnika. Bostridge swój komentarz do tej pieśni zaczyna
od uwag poświęconych lirze. Nie ma chyba przesady w jego stwierdzeniu, że lira
to „najbardziej Romantyczny z instrumentów” (Bostridge, s. 466). Jej symbol
pojawiał się — jak pisze dalej — na obwolutach książek, meblach w stylu
Biedermeier. Umieszczona została też na nagrobku Johna Keats’a. W języku
symboli lira oznacza „natchnienie wieczne, poetyczne, muzyczne”, artyzm, także
mądrość, ale i „osłabienie ducha, umysłu” (Kopaliński, s. 201). Lira, która
pojawia się w ostatniej pieśni cyklu Schuberta/ Müllera, to jednak lira
szczególna — Bostridge określa ją jako najbardziej zwykła, powszednią,
prostacką (exceptionally ordinary and
commonplace, vulgar). Chodzi
mianowicie o lirę korbową, instrument o dość paradoksalnej historii. W
średniowieczu jest jednym z instrumentów anielskich, trzy wieki później —
instrumentem pasterzy i wagabundów. Na salony wraca c. XVIII w., razem z
dworską karierą bliźniaczo pasterskiego instrumentu — dud (Bostridge, s.
467-469). Wbrew Hejmejowi uważam, że Lirnika
nie należy odczytywać zbyt dosłownie. Nie sądzę, że podróżujący bohater wchodzi
tam w dialog z muzykiem, którego spotyka. Dla mnie bohater cyklu Schuberta/ Müllera
spotyka swojego porte-parole, swoje
odbicie — artystę opuszczonego przez świat: ma pusty talerzyk na monety, warczą
psy (jak w pierwszej pieśni), zima mrozi. Bohater zastanawia się czy za nim
podążyć, czy jego lira zagra do jego pieśni, czy uda się dopełnić dzieła.
U
Barańczaka bohater spotyka w szybie swoje oblicze, choć podobieństwo wydaje mu
się nieco podejrzane. Twarz, którą widzi, jest postarzała, zmięta. To twarz
starca — tak, jak starcem jest Müllerowski lirnik. Bohater ma przy sobie
kieszonkowe radio, którego słucha. W pewnym istotnym sensie radio jest tu
analogonem liry korbowej — lira korbowa jest instrumentem mechanicznym, który —
twierdzi Bostridge — doskonale nadaje się do wyrażania alienacji. Radio i
słuchawki także alienują: oddzielają bohatera od społeczności. Z całą pewnością
też jest „mechanicznym” źródłem muzyki. Pytanie tylko, czy muzyka, której
słucha odbicie, współgra z muzyką, którą słucha bohater cyklu. Bo może jednak
to nie Schubert, a rap? Za odbiciem nie da się wprawdzie podążyć, ale można
pytać, czy pierwowzór i odbicie mają siebie nawzajem? Czy jego, odbicia,
muzyka, może zagrać do podróży podmiotu lirycznego?
Nie
widzę powodu, by stwierdzić, że Barańczak w swoich wierszach tak przesuwa pole
semantyczne względem cyklu Schuberta/Müllera, że jego teksty nie mają
charakteru użytkowego. Wręcz przeciwnie, są one opowieścią o metafizycznie
jednakiej podróży wyobcowanego człowieka. Tyle tylko, że jest to wyobcowanie i
podróż człowieka późnej nowoczesności. Jego świat, to świat anten, płyt
kompaktowych, telewizorów, kradnących czas na relacje międzyludzkie, samochodów
i ich cmentarzysk. To także czas, w którym zaczęto zdawać sobie sprawę z
mrocznych stron kapitalizmu, ale także ułudy utopijnego welfer state gdzieś w nadświecie (VII). „… co z przeszłości
przetrwało — twierdzi w Kulturze
Stefan Czarnowski —, przetrwało w pewien sposób. Nie jest tym samym zupełnie,
czym było niegdyś: zostało przetworzone, zmieniło miejsce, ma inną wagę niż w
czasie swojego powstania” (Czarnowski, s. 109). Dla mnie oznacza to, że także interpretacja cyklu Schuberta/Barańczaka
powinna kierować się w nieco inną stronę niż klasyczne wykonawstwo Lied. Dobry trop poddaje tu
Bostridge. Pisząc o lirze korbowej wspomina, że jej następczynią stały się
uliczne organy. Hurdy-gurdy,
angielska nazwa liry korbowej, używana dziś bywa także na określenie katarynki
(jak mówią Anglicy: ulicznych organów). Ten typ instrumentu pojawia się w Operze za trzy grosze, gdzie
odpowiednikiem lirnika staje się uliczny muzyk, śpiewający balladę o Mackiem
Majchrze (zob. Bostridge, s. 470). Czy trzeba wciąż wykopywać przepaść między
dawną pieśnią, a współczesnymi popularnymi piosenkami? Czy — dalej idę za
Bostride’em — współczesnym lirnikiem nie byłby Bob Dylan?
Powiedziałbym,
że dla mnie dobre wykonanie Podróży
zimowej Schuberta/Barańczaka wymaga połączenia klasycznego śpiewu z szeroką
gamą „aktorskich środków wyrazu”, a więc swoistego wyjścia z Lied w kierunku „piosenki aktorskiej”. Dźwiękonaśladowczość,
Sprechgesang, zmieniający się rodzja
emisji głosu, podporządkowanie pulsu i pauz retorycznej zawartości tekstu, ale
również duże zróżnicowanie kolorystyczne. Do tego czujna, bogata artykulacyjnie,
ale dająca kościec obecność fortepianu.
Dobrze
się stało, że premierowe nagranie przypadło w udziale duetowi
Konieczny-Napierała. Pierwszy jest rasowym aktorem, nie tylko z pierwszego
wykształcenia, poza tym jako autentyczny bas-baryton, czyli głos rozległy w
skali, różniący się od barytonu (w górze) i basu (w dole) kolorem, a także
rezonansem — w dole skali w jego słychać więcej rezonansu głowowego (polecam wpis
Davida L. Jonesa), ma duże możliwości barwowe i ekspresyjne. Napierała zaś to pianista
wrażliwy, czuły na barwy i oddany kameralistyce.
Gdy
się już nasłucha Fogga, zmęczy
upałami, zapragnie poezji — będzie idealny czas na Podróż zimową. Jak sądzę, nie powinno się przegapić ani recitali,
ani płyty.
Barańczak,
S., Wiersze zebrine, Wydawnictwo a5,
ebook.
Bostride, I., Schubert’s Winter Journey, Alfred. A. Knopf, New York 2015.
Czarnowski,
S., Dzieła, t. I, PWN, Warszawa 1956.
Hejmej,
A., Słuchać i czytać: dwa źródła jednej
strategii interpretacyjnej: »Podróż zimowa« Stanisława Barańczaka,
Pamiętnik Literacki 90/2 1999, s. 67-94.
Kopaliński,
Wł., Słownik symboli, Wiedza
Powszechna, Warszawa 1990.
Wykorzystano
także tłumaczenie tekstów Müllera dokonane przez Karola Kozłowskiego i
zamieszczone w książeczce do jego interpretacji Winterreise, DUX 1259.