Martha
Graham była nie tylko wspaniałą tancerką i choreografką, ale także świetną „aforystką”.
Jej
słowa, nawet gdy wydają się proste czy trącące banałem, warte są zastanowienia,
zwłaszcza, że o tym, co najbardziej banalne, często najmniej się pamięta. A
więc twierdziła Graham, że „ciało wypowiada to, czego nie powiedzą słowa”, że „taniec
jest ukrytym językiem duszy ciała”, że „uczymy się poprzez praktykę. Bez
względu na to czy uczymy się tańca, praktykując taniec, czy uczymy się życia,
praktykując życie — zasady są takie same”. Dla mnie istnieje jakaś nić, która
splata Graham z Mosze Feldenkreisem, który patrzy na ruch jako na sposób
samopoznania, a człowieka widzi jako istotę potrzebującą nieustannej ruchowej
reedukacji — by ciało i jego działanie stanowiło jedno z życiem. Dlatego z
entuzjazmem podchodzę to faktu, że łódzki Teatr Wielki pokusił się o
wystawienie Święta wiosny w jej
choreografii. Pomijając walory artystyczne, zespołowi baletowemu stworzono
okazję do cielesnej i ruchowej reedukacji, wyjścia poza dominujący w Łodzi
szablon. Można rzec — w końcu, bo wprawdzie Graham była wizjonerką i
rewolucjonistką, ale dziś to już swoista „klasyka”. Tak o tym mówił Dominik
Muśko:
„Nasz
repertuar w większości jest klasyczny i neoklasyczny. Dla tancerzy jest to więc
zupełnie nowy rodzaj ruchu, a technika Marthy Graham należy do
najtrudniejszych. Wymaga zaangażowania innych partii mięśni i innego ustawienia
ciała. Nie ukrywam, że pierwsze dni były ciężkie. Tancerze mieli duży orzech do
zgryzienia, jak tę technikę w tak szybkim czasie sobie przyswoić”.
Prawdę
powiedziawszy, to przyswojenie wygląda bardzo różnie i od strony warsztatowej
spektakl wymaga jeszcze pracy. Warto zwrócić uwagę na asynchrony czy zachwianą geometrię
(a geometryczność to jeden z fundamentów choreografii Graham), a to przez brak
precyzji ruchu, a to przez zbyt dużą różnicę wzrostu między tancerzami (myślę
tu o tańczących Kapłanów Witolda Biegańskiego i Gintautasa Potockasa). Warto
zwrócić też większą uwagę na symboliczny potencjał ruchów — choćby piękny i
dawny gest oranta w wykonaniu Biegańskiego nie znalazł odpowiednika w układzie
rąk Potockasa, a być może pomyśleć nad większą wyrazistością świateł. Święto Graham dowodzi, że teatr to jeden organizm. Brawa kieruję do Ekateriny Kitaevy-Muśko, Bogumiły Sołek, Luny Othnin-Girard,
Moniki Maciejewskiej-Potockas, Sakurako Onodera, Lydie Boutfeux, Hannah Sofo, Yukihiro Minamizawa, Wojciecha Domagały, Dominika Senatora,
Wiktora Krakowiak-Chu, Koki Tachibana, Arthura Stashaka, Tomu Kawai, bez których
spektakl by nie zaistniał.
Nie
zmienia to faktu, że artystyczna siła wizji Graham prowadzi do katharsis. Jej prostota
i głęboka symboliczność, brak lęku przed erotyczną i „fizjologiczną” stroną
człowieczeństwa, dążenie do ujawnienia się „duszy” ciała poprzez jej
wytańczenie, a nie uprzedmiatawiające pokazanie są wstrząsające. Wielkie brawa
należą się Nazarowi Botsiy jako Staremu Mędrcowi (Szamanowi) oraz Alicji Bajorek
jako Wybranej, którzy udźwignęli złożoność psychologiczną i głębię swoich
partii, będących mieszaniną erotycznej fascynacji, czułości, opieki, ale także
przemocy i okrucieństwa. Bajorek, także poprzez pojawiający się od pewnego
momentu wyraźnie słyszalny świszczący oddech, świetnie ukazała narastające szaleństwo
Wybranej, która umiera ze strachu.
Bardziej
mieszane uczucia wzbudził we mnie Krzesany
do muzyki Wojciecha Kilara (Siwa mgła
i Krzesany) z choreografią Henryka
Konwińskiego. A to dlatego że realizatorzy nie mogli chyba zdecydować się, czy
spektakl ma operować skrótem i symbolem, czy jednak ma być realistyczny. I tak
dostaliśmy mieszankę wybuchową — kiczowate góry-parawany, czerwone materiałowe
pasy przywodzące na myśl torreadora, pseudo-parzenice sąsiadowały z umownością
kostiumów w Siwej mgle i atrakcyjnością
tańca. Myślę też, że lepiej by było, gdyby Arkadiusz Anyszka śpiewał swoją
partię zza sceny czy z jej boku. Ubrany w „góralski” strój i błąkając się po
scenie zakłócał narrację taneczną, wnosił niepotrzebną dosłowność, podczas gdy
sam głos — prowadzony bardzo muzykalnie, z miękkim atakiem, o pięknej barwie —
mógłby potęgować nastrój działając tylko na wyobraźnię.
Tadeusz
Kozłowski dokonał też cudów prowadząc orkiestrę. To dyrygent, który świetnie
rozumie czym jest teatr muzyczny — jasne, mogę dyskutować o tym, co było nie tak i ile znam lepszych
wykonań Strawińskiego i Kilara (ale także — ile gorszych). Tylko po co, skoro
prawda przekazu była szlachetna i czysta.
Święto wiosny i Krzesanego widziałem
dwukrotnie — na otwartej próbie i dzisiaj. I z chęcią wrócę w przyszłym
sezonie. Choć, czego nie będę krył, znów będę miał wątpliwości, czy po Graham
czekać na Krzesanego. Smuci mnie
tylko, że to baletowe święto nie znalazło równie wartościowej oprawy w postaci
plakatów, a zwłaszcza wiszących na frontonie teatru bannerów nad którymi można tylko załamać ręce. Szkoda też, że nie wykorzystano
doświadczeń z przygotowań do Turandot
jeśli chodzi o budowanie społecznej świadomości
tego wydarzenia — owszem, podejmowano różne działania, jak rozdawanie ziół. Ale
z całą pewnością ta premiera i sam balet zasłużyli na więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.