W
teorii argumentacji wyróżnia się między innymi argumentum ad Hitlerum. Nazwa to odnosi się do chwytu, w której
jedna z dyskutujących stron odwołuje się w pewnym momencie do Hitlera bądź
nazizmu by definitywnie zamknąć sprawę. Odwołanie
ad Hitlerum nie jest oceniane
pozytywnie i na ogół świadczy o tym, że dyskutant nie posiada mocnych
argumentów na rzecz swojej tezy. Bywa jednak tak, że od pewnych analogii czy
porównań trudno się uwolnić. Mam tak z książką Heiza Hegera Mężczyźni z różowym trójkątem. To
świadectwo Austriaka, którego skazano na więzienie i obóz koncentracyjny za
niewłaściwą orientację seksualną. Naziści wykorzystywali w tym celu paragraf
175 kodeksu karnego, który w niemieckim prawie istniał od 1871 r.
Pierwotnie
paragraf 175 miał postać:
„Za
sprzeczny z naturą nierząd, do którego dochodzi między dwiema osobami płci
męskiej lub między człowiekiem za zwierzęciem, grozi kara pozbawienia wolności,
jak również możliwość zasądzenia pozbawienia praw obywatelskich”.
Naziści
— jak pisze Joanna Ostrowska — „rozwinęli treść tego paragrafu, wprowadzając
kary za wszelkie kontakty homoseksualne, także pocałunki i trzymanie się za
ręce. Nowe prawo obowiązywało od 1 września 1935. Od tego momentu organy
ścigania nie musiały już udowadniać, ze doszło do stosunku seksualnego —
wystarczyło samo podejrzenie o homoseksualizm”. Podkreślić trzeba, że paragraf
175 dotyczył tylko mężczyzn. „Lesbijki były zaliczane do grupy tzw. aspołecznych
— niemoralnych jednostek, które stanowiły niebezpieczny margines nazistowskiego
społeczeństwa. Ich orientacji seksualnej nie traktowano poważnie, ale
umieszczano je w obozach koncentracyjnych i podobnie jak innych więźniów i
więźniarki asocjalne oznaczano czarnymi trójkątami”.
Co
ważne, paragraf 175 obowiązywał niemal do końca lat 60. XX-wieku. Więźniowie
skazani zaś na jego podstawie nie byli wyzwalania przez aliantów i Rosjan, nie
przyznawano im również odszkodować wojennych. Jak wspomina Heger — przez
powojenne społeczeństwo i instytucje „więzień z różowym trójkątem,
homoseksualista, był klasyfikowany jako kryminalny łobuz, nawet jeśli […] nie
miał na sumieniu żadnych wykroczeń”.
Od
tamtej pory wiele się zmieniło — paragraf 175 przestał istnieć, w wielu krajach
zalegalizowano związki partnerskie i małżeństwa jednopłciowe, osoby LGBTQ
zaczęły być lepiej widoczne. Z drugiej jednak strony zmieniło się niewiele.
Przykłady najbardziej oczywiste to Rosja, z jej zakazem „propagandy
homoseksualnej”, fundamentalistyczne państwa islamskie czy — ostatnio —
zablokowanie na forum ONZ rezolucji, która poprzez de kryminalizację relacji
homoseksualnych miała pomóc w walce z HIV/AIDS. Bardziej niebezpieczne wydaje
mi się jednak to, co mniej jawne — klisze myślenia o homoseksualizmie, które
widoczne są dzisiaj choćby w tzw. walce z „ideologią gender”, a które
bliźniaczo przypominają poglądy na temat gejów, o których wspomina Heger. Trzy rzeczy wydają mi się
szczególnie uderzające.
Po
pierwsze, przekonanie, że geje są „z natury” niemoralni, a ich życie to
niekończące się pasom seksualnych doznań. Homoseksualizm był defektem tak
poważnym, że wobec niego nawet kryminaliści mogli czuć się jako lepsza, bo
bardziej „zdrowa”, część tkanki społecznej. Heger wspomina, że siedząc w jednej
celi z włamywaczem i oszustem matrymonialnym, był przez nich traktowany
nienormalny. „…zaczęli mnie lżyć, jak i cały «ciepły pomiot», który należało
wyplenić. To niewybaczalne ze strony dyrekcji więzienia, by takiego
podczłowieka umieszczać z dwiema względnie przyzwoitymi osobami!”. Podobnie
było w obozach — „Żydzi, homoseksualiści, Cyganie, czyli noszący żółte, różowe
i brązowe symbole, byli więźniami najbardziej udręczonymi przez esesmanów i
kapo. Określano ich jako ludzkie śmiecie, które w ogóle nie miały prawa do
życia na niemieckiej ziemi i miały zostać zniszczone. […] W naszym bloku byli
zakwaterowani wyłącznie homoseksualiści, w każdej sztubie około 250 mężczyzn. Spać
wolno było tylko w koszuli nocnej i z rękami na kocu — «Żebyście sobie sami nie
robili dobrze, pedalskie bydło». A przecież oka były pokryte centymetrową
warstwą lodu. Kto został przyłapany w łóżku w majtkach albo miał ręce schowane
pod kocem […] był za karę oblewany kilkoma kubłami lodowatej wody i miał potem
stać tak na zewnątrz przez ponad godzinę”. W „homoblokach” wiecznie też paliło
się światło po to, by uniemożliwić więźniom współżycie i dokonać ich „terapii
moralnej”.
Naziści
działali bowiem tak, to po drugie, jakby homoseksualizm dało się wyleczyć.
Służyć temu miały choćby obowiązkowe odwiedziny w obozowym burdelu. Za
prostytutki służyły więźniarki — w obozie, w którym przebywał Heger zwożono je
z Ravensbrück, obiecując, że za „dobrą pracę” odzyskają wolność (ich los był później
bardzo różny). „Za to my, więźniowie z różowym trójkątem— czytamy u Hegera —,
mieliśmy zgodnie z wolą Himmlera przez regularne przymusowe wizyty w burdelu
zostać wyleczeni z naszych skłonności do własnej płci”. Do tego pod koniec 1943
r. Heinrich Himmler „wydał nowe zarządzenie w sprawie «wytępienia wynaturzeń
seksualnych», czyli homoseksualizmu, które głosiło, iż każdy, kto podda się
kastracji, pod warunkiem dobrego sprawowania wkrótce zostanie zwolniony z obozu”.
Po
trzecie, łatwość, z jaką naziści wiązali postawy antynazistowskie z „lewactwem”
i Żydami. Sam Heger został komunistą i zalecono wymierzenie mu surowej kary
tylko dlatego że zamiast „Ostmark” powiedział w obozie „Austria”.
Od
Hegera dowiadujemy się także, że bardzo silną niechęć do homoseksualistów
żywili w obozie więźniowie polityczni (czerwone trójkąty). Część z nich
zrobiła polityczne kariery po wojnie, przenosząc do sfery publicznej
demokratycznych państw wymierzone w gejów stereotypy i niską, podobną do
nazistowskich „naukowych konsultantów”, wiedzę o seksualności człowieka. „To
samo ograniczone podejście jest widoczne także dzisiaj — czytamy u Hegera — po
ponad 25 latach «postępu» naukowego u większości «wpływowych» mężczyzn”. „My,
homoseksualiści, czy to w Wiedniu, czy gdzie indziej możemy prowadzić najbardziej
przyzwoite życie, a pogarda bliźnich, brak szacunku w społeczeństwie oraz
dyskryminacja i tak będą takie same jak przed trzydziestu czy pięćdziesięciu
laty — postęp ludzkości nas ominął”.
Zatrważający
pogląd, że homoseksualizm jest czymś z definicji nieuporządkowanym i niewłaściwym oraz związane z tym przekonanie,
że czyny homoseksualne są z definicji moralnie nieuporządkowane, przetrwał bez
jakiejkolwiek zmiany z nauczaniu społecznym Kościoła rzymsko-katolickiego oraz
w środowiskach narodowo-katolickich (choć nie tylko tam). Krk przeciwstawiając się
zmianom prawnym, dzięki którym osoby homoseksualne traktowane są na równi z
innymi, uznaje, że nie można „aprobować i legalizować zła”. Osoby pokroju
Dariusza Oko rozpowszechniają przekonanie, że geje są rozwiąźli i niemoralni;
idąc za Paulem Cameronem można dodać, że nagminnie oddają się orgiom i seksowi
urynalnemu i fekalnemu. Z Krk przechowany został także pogląd, że homoseksualizm
poddaje się terapii i że tylko w wyniku spisku „homolobby” usunięto
homoseksualizm z listy schorzeń, a „terapię preparatywną” ośmieszono. Pamiętajmy,
że Krystyna Pawłowiczówna bez cienia zażenowania zwróciła się do Ministra
Zdrowia Bartosza Arłukowicza z pytaniem „Czy ministerstwo prowadzi jakiekolwiek
działania mające na celu pomoc i wsparcie dla osób chcących wyjść z problemu
homoseksualizmu”.
Niezwykle
łatwo łączy się też działalność na rzecz poprawy sytuacji osób LGBTQ z „lewactwem”
czy „komunizmem” — to właśnie kręgi prawicowe i katolickie lubują się w wywodzeniu
„ideologii gender” z socjalizmu.
Wciąż
też żyje w społeczeństwie „duch” nazistowskiej poprawki do paragrafu 175 —
nietrudno spotkać osoby, które z chęcią deklarują tolerancję, byleby geje nie
obnosili się ze swoją orientacją. Czym innym zaś jest obnoszenie się, jak nie
trzymaniem za ręce w publicznym miejscu? Pocałunkiem? Możliwością przejścia
przez miasto w zorganizowanym pochodzie?
Trzeba
też zastanowić się nad stosunkiem naszych elit do praw człowieka. Przyjęcie
Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka było odpowiedzią na zbrodnie nazizmu, dziś
nie ma już też wątpliwości, że prawa LGBTQ są częścią praw człowieka. Na forum
ONZ dojść może jednak do decyzji, których motywy bliższe są paragrafowi 175 niż
prawom człowieka. W Polsce zaś poseł PiS Stanisław Pięta może deklarować, że „Są
ludzie, do których ja siebie zaliczam, którzy uważają, że prawa człowieka nie
istnieją”. Pamiętajmy też, że sprzeciw posła PiS Andrzeja Jaworskiego wzbudził
w 2011 r. pomysł uruchomienia w Gdańsku Muzeum Praw Człowieka, gdzie odbywać
miały się warsztaty antydyskryminacyjne. „Nie zgadzamy się na promowanie
homoseksualizmu i zachowań dewiacyjnych za publiczne pieniądze Gdańska” —
protestował Jaworski. (Swoją drogą, Leszek Miller chyba dotąd nie zrozumiał, że dopuszczenie do amerykańskiego autsursingu tortur, a przez to łamanie fundamentalnych praw człowieka na terenach RP było czymś skandalicznym. Tak samo zapominamy, że podpisana w 2011 r. przez Bronisława Komorowskiego umowa o "strategicznym partnerstwie" z Chińską Republiką Ludową pozbawiła Polskę legitymizacji do krytyki łamania praw człowieka przez ChRL, o czym przypomniał Piotr Gadzinowski).
Piszę
o tym wszystkim mając w pamięci wątek z jeszcze jednej mojej bieżącej lektury —
Czarnej ziemi Timotyhy Snydera. „Doświadczenie
amerykańskie — pisze Snyder — nauczyło Hitlera, że potrzeby zbiegają się z
pragnieniami, te zaś rodzą się przez porównania. […] Globalizacja
doprowadziła Hitlera na trop wizji amerykańskiego
snu. Za plecami każdego wyobrażonego wojownika niemieckiej rasy stała niemiecka
kobieta z coraz większymi potrzebami”. Wojna stawała się w tej perspektywie
walką „o względną wygodę”. „Naczelny propagandysta III Rzeszy Joseph Goebbels,
jako cel wojny eksterminacyjnej wskazał: «obfite śniadanie, obfity obiad i
obfitą kolację»”.
Ten
mechanizm pozwala wciąż na nowo wykorzystywać potrzeby społeczne jako
instrument wprowadzania ideologii narodowej i reakcyjnej. Jest to tym
łatwiejsze, że dominujący wciąż dyskurs neoliberalny pogardza biednymi i
nierównościami, lewica zaś rozsypała się i wciąż trzeba czekać na jej prężne
odrodzenie. Potrzeby społeczne zaś — realne i dojmujące — domagają się
rozwiązania.
Nie
próbuję powiedzieć, że między III Rzeszą a czasami współczesnymi nic się nie
zmieniło. Ale być może w naszym „imaginarium społecznym”, które motywuje
określone działania, wciąż zmieniło się za mało. Zapewne wiele spraw wymaga
dziś zmian szybkich — bo tylko one pozwolą zapewnić ochronę naszej godności
jako podmiotów moralnych i wolnych. Bez względu na to wszystko warto przeczytać
książkę Hegera, by, trawestując Ostrowską, zacząć zdejmować klątwę milczenia i
zapomnienia nałożoną na część ofiar nazizmu.