Los
nie sprzyjał mi, jeśli chodzi o obecność na spektaklach Teatru Wielkiego w
Łodzi. W końcu udało mi się wybrać na Aidę
w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego. Mam z tą inscenizacją dobre
wspomnienia. Pamiętałem jej dużą urodę plastyczną, piękne choreografie, przykuwające uwagę kostiumy. Przekonał mnie też wtedy pomysł, bo pokazać Aidę jako rodzaj zabawy ze starożytnością, podejmowaną w przestrzeni muzealnych sal. Zapamiętałem też kreacje wielkiego formatu, jak Amneris śpiewaną przez Jolantę Bibel.
Byłem ciekaw,
czy wspomnienia te znajdą potwierdzenie. Plastycznie, scenograficznie i reżysersko spektakl wytrzymał próbę
czasu. Patrzy się na niego z prawdziwą przyjemnością, choć sporo szczegółów
zostało nie dopracowanych. Większej uwagi wymaga choćby choreografia, zwłaszcza
w scenie w komnacie Amneris. Warto dopracować ruch sceniczny żołnierzy
ścigających Amonasra i Aidę, charakterystyczny, rozkołysano-żołnierski ruch artystów w 1 akcie, gdy ogłaszana jest nominacja Radamesa na dowódcę wojsk czy zadbać o lepsze dopasowanie kostiumów (faraon przesadnie tonął w swoich szatach).
Gorzej było dla mnie ze stroną muzyczną tej Aidy.
Spektakl
— moim zdaniem — trzymali Monika Cichocka i Zenon Kowalski. Oboje mają głosy
właściwego gatunku, stworzyli także wiarygodne postaci. Cichocka mocno „zebrała”
głos, przez to jej średnica zrobiła się nieco bardziej głucha, ale za to mocno powściągnęła
wibrację. Budowała frazę idąc za słowem, co zawsze niezwykle cenię. Podobała mi
się artykulacja przednutek w arii O patria
mia! Mistrzowsko zbudowała kulminacją na c3, które zabrzmiało prawdziwie
słodko. Brakowało mi za to nieco dźwięczności w głosie w obrębie c1-e1. Patryka
Rymanowskiego z chęcią bym usłyszał jako Ramfisa. Raz, że faraon wymaga, w moim
odczuciu, głosu o ciemniejszej barwie. Dwa, że Robert Ulatowski śpiewał
nieczysto i — jak dla mnie — nie zbudował przekonującej roli. Rymanowskiego zaś
znam nie tylko jako dobrego śpiewaka, ale i aktora. Dużą pracę nad głosem
wykonała Agnieszka Makówka — jej góry są teraz zdecydowanie lepsze. Bardzo
podobała mi się nieszczera słodycz jej głosu, gdy deklarowała Aidzie swą
rzekomą przyjaźń. Tak czy owak, głos Makówki to, na moje ucho, zdecydowanie
liryczny mezzosopran. Za mały, by sprostać partii Amneris. Często gęsto głos
zupełnie zakrywała orkiestra. Niskie dźwięki były albo głuche i słabe, albo
miały barwę odstającą od „reszty” głosu (tak było choćby ze skokiem na głowie venga w akcie IV). Przeszkadzała mi również nadmierna
wibracja. Tomasz Kuk był chory, nie będę więc pisał o stronie wokalnej jego
występu. Niestety, nie przekonał mnie także jako aktor. Ładnie wypadła Patrycja
Krzeszowska jako Kapłanka, czego nie mogę, niestety, powiedzieć o Krzysztofie Marciniaku
jako Posłańcu. Ciepłe słowa kieruję pod adresem chóru, który walnie budował,
także scenicznie, atmosferę poszczególnych scen. Tadeusz Kozłowski wiedział, co
chce przekazać, ale orkiestra po ostatnich trudnych latach musi jeszcze
popracować nad formą.
Po
spektaklu towarzyszą mi różne emocje. Także smutne. Jeszcze nie tak dawno korpus
solistów pozwalał na w miarę swobodne obsadzanie różnorodnego repertuaru, od
pozycji lżejszych, przez wielkie belcanto, po partię wymagające głosów
zdecydowanie mocniejszych. Teraz czuć, że niektórych ról zwyczajnie nie ma komu
śpiewać. Mimo to jako premiera zapowiedziana jest Turandot, która utrzyma się w repertuarze tak długo, jak długo
będzie nas stać na honoraria dla artystów z zewnątrz, przy czym pamiętać
trzeba, że najlepsze aktualnie (co podkreślam, samemu uciekając raczej do
nagrań śpiewaczek z minionych pokoleń) wykonawczynie roli Turandot raczej do
Łodzi nie zawitają.