poniedziałek, 5 sierpnia 2013

WAGNER SYNESTEZYJNY - WAGNER KONIECZNY


Mój romans z muzyką Ryszarda Wagnera trwa grubo ponad połowę mego młodego jeszcze żywota. Na początku bywało trudno - w sklepach niemal cakowity brak płyt... Miałem szczęście pożyczając co nieco z Książnicy Pomorskiej. Pierwszą była przekrojówka Philipsa z produkcjami z Bayreuth. Od niej zaczęła się moja miłość do Anji Silji, tutaj po raz pierwszy usłyszałem Birgit Nilsson jako Izoldę, tu poznałem Donalda McIntyre'a.
Pamiętam pierwszy winyl Theo Adama, potem fragmenty Pierścienia z lat 30tych z Wiednia...
Na Olimpiadzie Muzycznej jako swój temat wybrałem interpretację głównych ról w Ringu.
No i Wagner towarzyszy mi do dziś.


Po spotkaniach z Pierścieniem Kiryła Petrenki zanurzenie w kreację Marka Janowskiego było doznaniem fascynującym.
Po kilku minutach całkowicie zatopiłem się w kreowany przez niego świat. Fakt, Janowski, którego cenię bardzo mocno, bywa kapelmistrzem nierównym, Złoto Renu oraz Walkirię prowadzi jednak wybornie. Jego koncepcja jest przemyślania i nie udziwniona. Wspaniale zbilansowane brzmienie poszczególnych sekcji, kapitalnie akcentowane miejsca istotne znaczeniowo, koronkowo prowadzone dialogi dętych. Jest tu podniosłość, brawura, ale także urzekający liryzm - czuć, że Janowski doskonale wie, że niekończące się Wagnerowskie melodie zadłużone są w belcancie i trzeba im pozwolić naturalnie wybrzmieć. 
Jednym słowem - kreacja Janowskiego jest na wskroś teatralna, wszystko służy tu emocjom ewokowanym przez treść. 
W tym samym rytmie oddychają soliści.
Jubileuszowa realizacja w Bayreuth, mimo że w pełni inscenizowana, nazbyt często sprawiała wrażenie koncertu w kostiumach. Tutaj mamy do czynienia z wykonaniem koncertowym, w którym od początku do końca czuć scenę i teatr.

Przekonać można się o tym już od pierwszych dźwięków Złota Renu. Preludium brzmi bowiem jak jedna z mistycznych kompozycji Oliviera Messiaena - na tle stojącego quasi-organowego dźwięku dętych, srebrzyście świetlistego, emanującego blaskiem, rodzi się świat i jego dynamika. Tak, jakby Wagner chciał przywołać średniowieczne koncepcje, podług których krzepnące światło jest materią, budulcem rzeczywistości. 
Z mistycznej zadumy wyrywa nas głos Julii Borchert - sopran o "wybielonej", czerwonej barwie i subretkowym charakterze. Szokujące przejście spotęgowane jest nieco krzykliwą barwą mezzosopranu Kathariny Kammerloher i ciemnego altu Kismary Pessatti, który nieodparcie kojarzy mi się z filiżanką smoliście czarnej i wyraźnie cierpkiej kawy. Obsadzenie Cór Renu głosami tak charakterystycznymi zapewne nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie w pełni przekonuje - wszystko tu współgra ze sobą, choć nie na zasadzie łagodnego dopełniania, ale jaskrawej różnorodności. Dzięki temu wyśpiewywane przez Córy Rheingold! Rheingold! w końcu nie brzmi jak chórek słodkich aniołków, ale jak harce płochych i niedojrzałych nimf. I tak, moim zdaniem, powinno być.
Bardzo szlachetnie brzmi baryton Jochena Schmeckenbechera jako Alberyka. Pięknogłosą Freją jest Ricarda Merbeth, a Christian Elsner w partii Logego przypomniał mi czasy, gdy partię tę śpiewał Siegfried Jerusalem

Ze skrupulatności odnotować muszę zastrzeżenia do Iris Vermillion jako Fryki. To wciąż głos o przepięknej, fiołkowej barwie, przywodzący mi niezmiennie na pamięć Grace Bumbry. To także artystka bardzo świadoma sceny - jej Fryka jest perfekcyjnie wyniosła, potrafi dogryźć mężowi bez furii, ale skutecznie; pysznie posługuje się kontrastami między brzmieniem rejestrów. W Złocie przeszkadza mi jednak jej wibrato, prowadzące do problemów intonacyjnych, i nieco zbyt krzykliwa w barwie góra. Tworzy jednak fascynującą postać, a tego nie sposób nie docenić.
Tomasz Konieczny ujął mnie swoim Wotanem w sposób niezwykły! Po raz pierwszy spotkałem się z tym, by głos postaci zmieniał się tak wyraźnie wraz z nią.
Zbudzony przez żonę odzywa się pierwszy raz głosem o swoiście nosowym i odpychającym zabarwieniu. Brzmi w nim duma i wyniosłość cechujące aroganckich i zadufanych satrapów. Tony te pobrzmiewają w jego rozmowach z olbrzymami, taktycznie stonowane i nie tak ostentacyjne (wszak prowadzi się negocjacje). Wraz z komplikującą się sytuacją i uświadomieniem sobie, że być może arogancka buta nie zawsze jest skuteczna w narzucaniu woli głos Koniecznego coraz bardziej otwiera się i "szlachetnieje", zasnuwa odrzucaną melancholią (scena z Erdą), by wybuchnąć metalicznym blaskiem tryumfu i wiary w przyszłość podczas wkraczania do Walhalli. 
O tym, jak różne mogą być odcienie wyniosłości świadczy kontrast między barwą głosu Koniecznego a majestatycznymi głosami Guenthera Groissboecka i Timo Riihonena
obsadzonych w partiach olbrzymów. Majestat ten zapowiada już orkiestrowy motyw, zagrany tak, że świat drży w posadach - wyniosłość Fafnera i Fasolta płynie z ich siły, dawności urodzenia, a nie z przebiegłości i buty. 
Dobrze obsadzono tu także Erdę, co dziś wcale nie bywa normą. Maria Radner rozumie charakter tej roli i śpiewa dostatecznie intensywnie by poruszyć. Jest Erdą delikatną, by nie rzec liryczną, śniącą pomimo zbudzenia, faktycznie nieobecną w świecie Wotana i jego problemów. A że tęskni mi się tutaj za Jadwigą Rappe? Cóż, takiej drugiej w ostatnim ćwierćwieczu nie było...
Na osobne słowa uznania zasługuje zstąpienie do Nibelheimu - poczułem się przy nim tak, jakbym sam zstąpił do kuźni. 



Melanie Diener nie rozporządza wprawdzie głosem tak pięknym i tak intensywnym jak Anja Kampe, ale jej kreacja jest ze wszech miar poruszająca. Zyglinda w wykonaniu Diener jest niesamowicie liryczna, by nie powiedzieć krucha. W tej kruchości, łatwo poddającej się emocjom wywoływanym przez silnych mężczyzn (strach, namiętność) od samego początku czuć zarzewie szaleństwa.
Gdy zaczyna śpiewać Heinweg! Heinweg!, gdy opadają ją wspomnienia matki, gdy zdaje się jej, że nie ma Zygmunda (Wo bist du Siegmund?) mamy do czynienia z najwyższej próby aktorką, której wyobraźnia i jej przełżenie na plastykę głosu są nieograniczone.

Dobrym Zygmundem jest Robert Dean Smith, który potrafi wyważyć proporcje między pierwiastkiem heroicznym, a uczuciowo-lirycznym. Jego podstawowym atutem jest kształtowanie retoryki roli za pomocą niuansów kolorystycznych i emisyjnych. Potrafi być lekkim, jasnym głosem niosącym pocieszenie, potrafi być kochankiem o głosie rozpalonym żarem i potężnym acz słodkim, potrafi być też zamyślonym, mrocznym, zżeranym zgryzotą uciekinierem, nadając swojemu tenorowi stalową szarość barytonowego brzmienia.

Niech potwierdzeniem mych słów będą sceny 3 i 4 z II aktu dzieła. Wspomniany wyżej, poruszający duet z Zyglindą, który przechodzi płynnie w wielki duet z Brunhildą. Janowski perfekcyjnie prowadzi łączące je chorały dętych, kapitalnie podkreśla dramaturgiczne znaczenie kotłów. Wszystko pulsuje niepokojem, potęgą, posępnością, ale i aurą sacrum.
Głos Petry Lang, niezwykle piękny w swej pomarańczowo-złotej barwie, tutaj ciemny i słodki, rozlewa się spokojnie przywołując Zygmunda (Siegmund! Sieh auf Mich!). Każde fraza ma tu swoje znaczenie - zdaje się, że Lang i Smith współ-oddychają, współ-myślą. To - obok nagrania Marthy Modl i Ramona Vinaya - najpiękniejsze nagranie tego duetu jakie znam. Całość tworzy olbrzymie emocjonalne crescendo z chorałowym kontrapunktem, kulminujące w momencie, gdy gęstym od barwy, ciemnym i silnym głosem pyta Umfangt Siegmund Sieglinde dort? A Brunhilda odpowiada mu ze spokojem pięknie prowadzoną frazą: Sieglinde sieht Siegmund dort nicht! Ileż w głosie Lang melancholii, zadumy, świadomości, że sprawia Zygmundowi ból.
Wrażenie tego dialogu jest tym silniejsze, że poprzedza je pytanie Zygmunda o to, czy w Walhalli są dziewczęta - jego świetlisty głos na tle motywu miłosnego jest w stanie poruszyć najbardziej zatwardziałych słuchaczy. Podobnie jak lekka, namiętna odpowiedż Brunhildy. 

Petra Lang jako Brunhilda to dla mnie olbrzymie odkrycie i choćby za to należą się Janowskiemu pokłony. Śpiewa tę rolę z zadziwiającą swobodą, głosem rzadkiej urody i rzadkiej siły.
Emisja, barwa, artykulacja zależą tu zawsze "od słowa", a Lang jest jednakowo zachwycająca we fragmentach lirycznych, heroicznych, jak i w swym słynnym, śpiewanym strepitoso wejściu (tak dobrze zaśpiewanego okrzyku nie słyszałem od lat!).
Z odpowiednią dozą ostrożności - doczekałem się chyba swojej Brunhildy!

Wzorcowy jest także Wotan Tomasza Koniecznego. To kreacja najwyżej próby - Konieczny jest w bardzo dobrej kondycji głosowej, a partia uleżała mu się w gardle. Jego ciemny, kawowy w barwie bas-baryton posiada nieskończenie wiele odcieni. Potrafi brzmieć odpychająco, majestatycznie, ale także lirycznie. Artysta potrafi śpiewać ciszą, po mistrzowsku wykorzystując pauzy, wie także, jakie znaczenie dla roli posiada niesłyszalny niemal szept.
Nie da zapomnieć się jego kłótni z Fryką, gdy spokój podszyty jest furią, nie da zapomnieć się bólu, gdy rekapituluje Brunhildzie wcześniejsze dzieje. Nie da się także zapomnieć jego Leb wohl! Śpiewanego odmiennie od tego, do czego się przyzwyczailiśmy, z początku głosem spiżowo stalowym, godnym niebiańskiej postaci, której obce są emocje. Jakże jednak mięknie i rozjaśnia się ten głos na słowie Freier, jak drży i załamuje przy der Gott! Jeśli - jak chce Jachimecki - jest w tym monologu całe serce ojcowskie, to Konieczny pokazuje w nim więcej niż jedno serce. Wspominając oczy Brunhildy,  pocałunki, wspólne bitwy, tęsknotę, głos zasnuwa się mgłą melancholii, jak płynnie, legatowo przechodzi śpiewając aus wild webendem Bangen. I jaki słodki się stanie przywołując postać bohatera, który zbudzi Brunhildę, jak drży mu głos, wycofuje się zamykając tę strofę monologu. 
Orkiestra pod Janowskim oddycha razem z Koniecznym, nie ma tu mowy o akompaniowaniu, o oddzielności śpiewu i muzyki, mamy tu raczej doskonałą jedność zamkniętą porywającym czarem ognia.
Od lat nie poruszył mnie tak żaden Wotan. 

Obrazu płyty pięknie dopełniają Timo Riihonen jako Hunding i Iris Vermillion jako Fryka - podobnie jak w Złocie jej głos jest już nieco zmęczony, zdarzają się jej usterki, ale o ileż bardziej wolę taki śpiew - może nie w pełni doskonały, ale szalenie szczery, emocjonalny, aktorski, od doskonale śpiewających automatów. W przypadku Walkirii już nie maurdzę!  Wdzięcznie sportretowane są  siostry Brunhildy - proszę posłuchać cwałowania, gdzie nad patosem górę bierze pogoda ducha, radość, którą, wraz z humorem, zapisana jest przez Wagnera w libretcie.

To nagranie niebezpieczne - anagżuje bowiem nie tylko słuch. Mieni się kolorami, jak najlepszy impresjonistyczny obraz. Przywodzi na myśl zapachy i smaki - widać, że odpowiedni dobór realizatorów wydobywa z tej partytury tak ważną dla Wagnera jedność sztuk i jedność doświadczenia. 
Pewien historyk sztuki powiedział, że nauka kwestionuje synestezją. Cóż, tak to bywa ze zbyt gorącymi wielbicielami przyrodoznawstwa pośród humanistów. Nie trzeba jednak angażować autorytetu nauki, by zakwestionować to zdanie. Złoto i Walkiria w opisywanym wykonaniu wyrastają bowiem z doświadczenia synestezyjnego i do niego prowadzą.

Tak - moim zdaniem - winy brzmieć jubileuszowe Złoto i Walkiria, czy wręcz cały Pierścień na Zielonym Wzgórzu, choć i tu moje uczucia są nieco zmieszane (Lance Ryan skutecznie zmonopolizował partię Zygfryda, śpiewa ją także u Janowskiego; miałem szansę posłuchać w sieci obszernych fragmentów Zmierzchu bogów - ciesząc się choćby końcowym monologiem Brunhildy, czy pięknem prologu, tym wszystkim, gdzie nie musiałem męczyć się z głosem Ryana, w akcie desperacji miałem ochotę wziąć kartkę i wyrysować amplitudę jego roztrzęsionych, żabich dźwięków. Widać nie można mieć wszystkiego...).

Petra Lang ma być na nim Kundry w 2016, wypatruję tam jej Brunhildy.
I wypatruję Tomasza Koniecznego!

______
Zdjecia okładek z amazon.de

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...