Czy naprawdę słucham
kwartetu na międzynarodowym poziomie?
Czy Bellini byłby gorszym
kompozytorem, gdyby nie cenił go Szopen?
Czy naprawdę partię
Violetty w Traviacie śpiewają
najlepsze soprany, skoro ta opera zrobiła wręcz popową karierę?
Te i wiele innych pytań
nurtowało mnie wczoraj na koncercie w nałęczowskim Pałacu Małachowskiego, a to
za sprawą prowadzącego koncert Jana Popisa.
Mocno zaniepokoiły mnie
słowa, że Szopen był w zasadzie samoukiem. Zacząłem się zastanawiać, jak je
rozumieć. Czy lata spędzone u Elsnera nic Szopenowi nie dały? Czy nie wyniósł
nic z kontaktów z rodziną Kolbergów czy muzykami ludowymi? Zapewne Popis chciał
podkreślić, że geniusz jest samorodny, ale do takiej, owszem —
rozpowszechnionej — wizji geniusza mam też swoje zastrzeżenia.
Zdenerwowały mnie z kolei
słowa, że Schubert nie skomponował żadnej opery. Bo to nieprawda, co łatwo
sprawdzić w dobie „Tysiąc i jednej opery” Kamińskiego, YouTube’a i nagrań. Na
ten błąd zwróciliśmy uwagę po koncercie, sam podkreśliłem polemicznie
odpowiadając na uwagę, że Schubert „podjął próby napisania opery”, że ich ilość
świadczy o tym, że próby uwieńczył sukcesem. A to, że jego opery nie weszły do
popularnego repertuaru to zgoła coś innego.
Popularyzacja muzyki (jak
i dobra krytyka muzyczna) to rzecz niełatwa. Na pewno zaś nie powinno się jej
traktować jako chałtury, wychodząc z założenia, że publiczność sanatoryjna czy
prowincjonalna zbyt wiele nie wie, zbyt dobrze się nie zna, wystarczy więc
retoryka „najlepszości” i międzynarodowości, by wszyscy byli zadowoleni.
Wychodzę z założenia, że podstawową zasadą tak popularyzacji, jak i krytyki
muzycznej, jest to, byśmy się wszyscy traktowali poważnie. I na serio nie
czekam na „kwartet na międzynarodowym poziomie”, bo nie wiem, co to znaczy i
dlaczego nie mogę słuchać danych muzyków dla nich samych, dla muzyki, dla
przyjemności. Uważam też, że popularyzacja muzyki nie znosi przeinaczeń i zbyt
dużych uproszczeń. O kompozytorach i utworach da się mówić ciekawie, bez
nadużywania żargonu, ale tak, by publiczność zaciekawić, zachęcić do uważności,
być może u niektórych sprowokować chęć własnych poszukiwań.
Tak długo, jak
popularyzację muzyki i krytykę muzyczną będzie się uprawiać odkładając na bok
zasadę „traktujmy się poważnie”, tak długo dla muzyki nie nadejdą lepsze czasy.
Popularyzacji szkodzi
chałtura, niedouczenie i rutyna. Krytyce szkodzą związki krytyków (i reprezentowanych
przezeń redakcji) z dyrekcjami oper (jak można choćby pisać teksty do programów
teatralnych, chwalić w nich danych solistów, a potem udawać wiarygodnego
recenzenta spektaklu?; jak można współorganizować w teatrach premiery dla
czytelników i występować w roli recenzenta?). Szkodzi także przywiązanie do
mainstreamu. Niechęć do poznawania tradycji wykonawczych danych tytułów. Choć
winy te mogą być odpowiedzią na zapotrzebowanie odbiorców, dla których nie
liczy się, co recenzent mówi o nagraniu, ale to, że nie zna nazwiska artysty,
którego nagranie omawia (a winien znać, bo to mainstream właśnie). Albo gdy
rzetelność krytyka załatwia się hasłem, ze ten „lubi po prostu zupełnie inny sposób śpiewania
- taki, który już dawno minął (nie oceniam, czy to dobrze, czy źle) - jasne,
skupione, niekoniecznie duże głosy, stąd Peter Wedd”. Kuriozalność tego przykładu
uderzy każdego, kto słyszał Wedda — to głos ciemny, wręcz atramentowy, nijak
nie reprezentujący jakiegoś „innego sposobu śpiewania”. Bo trudno uznać za
jakąś „inną szkołę” jego zdolność barwienia głosek, śpiewania z wyjściem „od
tekstu”, umiejętność śpiewania bez krzyku. Ale fakt faktem, sztuka dawnego
belcanta nie jest dziś specjalnie popularna, pytanie tylko, czy dobrze to
świadczy o „standardzie”?
(Osobny problem stanowi dla mnie Płytowy Trybunał Dwójki, ale nauczyłem się chyba słuchać go zasadniczo dla zabawy, być może na własną zgubę, wiele się przy okazji z polemik, przekomarzań i "wtop" ucząc).
Nie kryję, że z polskich
krytyków brak mi Wiktora Bregy’ego, który wciąż jest aktywny, ale już w
niewielkim (dla mnie zbyt niewielkim) zakresie. Zawsze zaś z chęcią czytam Dorotę Kozińską,
która swoje recenzje osadza w kontekście, mając w uszach to, co najcenniejsze z
przeszłości i szukając tego, co cenne hic et nunc. Nie jest oczywiście tak, że
ze wszystkim, co pisze, się zgadzam. Sfera estetyki jest zawsze
zindywidualizowana. Ale też nie o to chodzi, by zawsze ze wszystkim się
zgadzać. Ważne jest, by wiedzieć dlaczego kto i co sądzi, za pomocą jakiej
miary mierzy. Na ile wie, jak daną muzykę rozumiano i jak zmieniała się
tradycja interpretacyjna.
Próbowałem kiedyś – via nieczynny
już portal opera.info.pl sprowokować dyskusję o krytyce muzycznej. Nie wyszło.
Myślę jednak, że warto przypomnieć to, co z tamtego tekstu wciąż wydaje mi się
aktualne.
Recenzja jest tekstem na wskroś dialogicznym, co
oznacza, że wypowiadana jest w czymś indywidualnym imieniu. Musi być głosem
jednostkowym i wyraźnym, żeby otworzyć pole debaty. W dobie zalewu informacji,
konieczności cytowania, by uniknąć podejrzenia o plagiat, przestrzeń recenzji
zmusza do tego, by nie kryć się za cudzą perspektywą. Mówić od siebie, byle do
rzeczy.
Przy tym wszystkim recenzja nie jest gatunkiem „w
cenie”. Stosowne instytucje nie postrzegają jej jako elementu dorobku
naukowego. Pewnie dlatego recenzji pisze się coraz mniej, a szansa na to, by
wypracować w Polsce zasady owocnego dialogu publicznego spełzają na niczym.
***
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Dlatego, że krytyka sztuki, której narzędziem jest recenzja, także wydaje mi się działalnością bardzo istotną. I podobnie do recenzji naukowych wydaje mi się zjawiskiem w zaniku. Od klasycznej, wartościującej, recenzji odzwyczaili się dyrektorzy placówek kulturalnych. Odwykli od niej artyści. Widać to było dobrze w ostatnim okresie.
Recenzja Adama Olafa Gibowskiego z łódzkiego "Strasznego dworu" pociągnęła za sobą serię emocjonalnych komentarzy kierowanych "ad personam". Także tekst Moniki Wąsik o granym w Łodzi "Holendrze tułaczu" uznany został przez jednego z komentatorów za element wojny.
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Dlatego, że krytyka sztuki, której narzędziem jest recenzja, także wydaje mi się działalnością bardzo istotną. I podobnie do recenzji naukowych wydaje mi się zjawiskiem w zaniku. Od klasycznej, wartościującej, recenzji odzwyczaili się dyrektorzy placówek kulturalnych. Odwykli od niej artyści. Widać to było dobrze w ostatnim okresie.
Recenzja Adama Olafa Gibowskiego z łódzkiego "Strasznego dworu" pociągnęła za sobą serię emocjonalnych komentarzy kierowanych "ad personam". Także tekst Moniki Wąsik o granym w Łodzi "Holendrze tułaczu" uznany został przez jednego z komentatorów za element wojny.
Dało mi to dużo do myślenia. Przekonany jestem bowiem,
że rzetelna merytorycznie krytyka jest obowiązkiem recenzenta, a nie toczeniem
wojny. Tak samo, jak formułowanie pochwał, których nie powinno się formułować
bez argumentu, sobie a Muzom.
Obie sytuacje przypominają mi jak żywo skandal wywołany
przez Andrzeja Chłopeckiego. Swoim felietonem "Socrealistyczny
Penderecki", w którym stanowczo, ironicznie i prowokacyjnie obnażył
niedostatki koncertu fortepianowego Pendereckiego, wsadził kij w mrowisko.
Reakcją na jego tekst był m. in. list otwarty 21 ludzi kultury, w którym
Chłopeckiego przywoływano do porządku, a Pendereckiego zaklasyfikowano jako
artystycznie nieomylny narodowy skarb. Stałem wtedy – nie będę tego krył – po
stronie felietonisty. Mam także wrażenie, że historia oddała sprawiedliwość
właśnie jemu.
Tak czy owak, tamto wydarzenie postrzegam jako symptom.
Symptom końca pewnego sposobu uprawiania krytyki muzycznej w mass mediach.
***
O kryzysie krytyki sztuki mówi się od dawna. Także w Polsce. Podkreśla się, że rolę krytyków czy recenzentów znacznie zmarginalizowano, traktując ją jako sposób na realizowanie „doraźnych potrzeb ‘przemysłu artystycznego’”. W sferze nie-akademickiej krytyk czy recenzent pełni dziś na ogół funkcję PR-owca wobec rynku sztuki i jego instytucji. Jego zadanie sprowadza się do dostarczenia odbiorcom szeregu informacji często gęsto przepisywanych ze stosownych folderów towarzyszących zdarzeniom artystycznym. Profil czasopism i zmniejszająca się liczba miejsca dla tekstów o kulturze wpisuje recenzje i teksty krytyczne w dość sztywny schemat formalny, zarówno jeśli chodzi o długość tekstów, ich budowę narracyjną, jak i samą perspektywę oceny. Podobnym zmianom ulega także program teatralny. Niegdyś poświęcano w nim wiele miejsca kwestiom recepcji inscenizowanego działa. Dziś gros tekstów służy zaklinaniu rzeczywistości opowiadając o aspiracjach danego teatru i danej grupy inscenizatorów (mówiono o tym w radiowej "Encyklopedii Teatru Polskiego").
O kryzysie krytyki sztuki mówi się od dawna. Także w Polsce. Podkreśla się, że rolę krytyków czy recenzentów znacznie zmarginalizowano, traktując ją jako sposób na realizowanie „doraźnych potrzeb ‘przemysłu artystycznego’”. W sferze nie-akademickiej krytyk czy recenzent pełni dziś na ogół funkcję PR-owca wobec rynku sztuki i jego instytucji. Jego zadanie sprowadza się do dostarczenia odbiorcom szeregu informacji często gęsto przepisywanych ze stosownych folderów towarzyszących zdarzeniom artystycznym. Profil czasopism i zmniejszająca się liczba miejsca dla tekstów o kulturze wpisuje recenzje i teksty krytyczne w dość sztywny schemat formalny, zarówno jeśli chodzi o długość tekstów, ich budowę narracyjną, jak i samą perspektywę oceny. Podobnym zmianom ulega także program teatralny. Niegdyś poświęcano w nim wiele miejsca kwestiom recepcji inscenizowanego działa. Dziś gros tekstów służy zaklinaniu rzeczywistości opowiadając o aspiracjach danego teatru i danej grupy inscenizatorów (mówiono o tym w radiowej "Encyklopedii Teatru Polskiego").
W związku z tym wszystkim zanika krytyka wartościująca,
która jest zawsze wyrazem pojedynczego głosu, umotywowanym analitycznie i
mającym na celu otworzenie pola dyskusji. Źródłem tak pojmowanej krytyki jest
oczywiście estetyczna wrażliwość krytyka, a także jego niezależność wobec
instytucjonalnych uwarunkowań ocenianego zdarzenia oraz samodzielność
aksjologiczna. Agnieszka Rejniak-Majewska wspomina w swej pracy "Puste
miejsce po krytyce?", o ciekawej ankiecie przeprowadzonej w 2002 roku
wśród krytyków sztuki przez Uniwersytet Columbia. 75% spośród ankietowanych 230
osób uznało, że „wyrażenie osobistej oceny jest najmniej interesującym,
najmniej liczącym się aspektem ich pracy”.
Nie będę krył, że zgadzam się z tą diagnozą. Na
rodzimym podwórku refleksji nad sztuką dostrzegam także zjawisko przenoszenia
się krytyków niezależnych do Internetu.
Niezależne miejsca w Internecie pozwalają na budowanie
tekstów nie ograniczonych sztywną ilością znaków, opartych na argumentach i
wspartych tym, co w wartościującej krytyce sztuki niezbędne – nawarstwieniem
doświadczenia estetycznego.
***
W moim odczuciu wartościująca krytyka sztuki jest w Polsce szczególnie potrzebna. Zapełnia puste miejsce po edukacji wszędzie tam, gdzie szkolnictwo i same placówki artystyczne nie kształtują wyrobionych odbiorców. Nie mamy się co łudzić – do odbioru kultury trzeba być przygotowanym. W przypadku opery, jako gatunku mieszanego, przygotowanie to jest wielowątkowe. Jeśli instytucje edukacyjne i placówki kultury rezygnują z edukacji, prowadzą do sytuacji, w której odbiorca staje się konsumentem, a sztuka – towarem. Sprzedaje się nie to, co estetycznie dobre, ale to, co łatwe czy przyjemne. Zjawisko to zaczyna być w Polsce dostrzegane i krytykowane.
W moim odczuciu wartościująca krytyka sztuki jest w Polsce szczególnie potrzebna. Zapełnia puste miejsce po edukacji wszędzie tam, gdzie szkolnictwo i same placówki artystyczne nie kształtują wyrobionych odbiorców. Nie mamy się co łudzić – do odbioru kultury trzeba być przygotowanym. W przypadku opery, jako gatunku mieszanego, przygotowanie to jest wielowątkowe. Jeśli instytucje edukacyjne i placówki kultury rezygnują z edukacji, prowadzą do sytuacji, w której odbiorca staje się konsumentem, a sztuka – towarem. Sprzedaje się nie to, co estetycznie dobre, ale to, co łatwe czy przyjemne. Zjawisko to zaczyna być w Polsce dostrzegane i krytykowane.
***
W jaki sposób uprawiać krytykę wartościującą, gdy rozpadły się estetyczne kanony? Gdy oceny nie mogą zgłaszać roszczeń do uniwersalności? Gdy decydują „lajki”, SMSy i statystyki? Gdy przekonuje się nas, że każdy gust jest równie dobry? To pytania, które najwyższy czas sobie postawić. I drążyć temat, by nie udzielić na nie zbyt pochopnych odpowiedzi. Jubileusz 250-lecia teatru publicznego w Polsce może być dobrym pretekstem do takich dociekań.
W jaki sposób uprawiać krytykę wartościującą, gdy rozpadły się estetyczne kanony? Gdy oceny nie mogą zgłaszać roszczeń do uniwersalności? Gdy decydują „lajki”, SMSy i statystyki? Gdy przekonuje się nas, że każdy gust jest równie dobry? To pytania, które najwyższy czas sobie postawić. I drążyć temat, by nie udzielić na nie zbyt pochopnych odpowiedzi. Jubileusz 250-lecia teatru publicznego w Polsce może być dobrym pretekstem do takich dociekań.
Sam wskażę dwa tropy, które nadają kierunek moim
rozmyślaniom.
"Primo", recenzja zawsze dotyczy konkretnego
dzieła i konkretnej jego realizacji. Nie ma więc sensu budować uogólnień takich
jak onegdaj Stefan Banasiak, który napisał bez cienia wątpliwości: „Witold
Lutosławski jest przez jednych w Polsce namaszczony na niebywałej wartości
autorytet moralny, inni znający trochę historię i pamiętający twórcę za jego
życia dość zdecydowanie przeczą tego typu określeniom i wręcz siłowemu
wybielaniu rzeczywistej historii i faktów. A sama muzyka Lutosławskiego, co tu
ukrywać, chyba szczęśliwie odchodzi pomału w zapomnienie. Umrze jeszcze kilku
jej zagorzałych orędowników mających dostęp do mikrofonu i pióra i wtedy koniec
ich bezpardonowych zabiegów zdaje się być dość łatwy do przewidzenia. Oby się
udało…”.
"Secudno", nie powinno się ulegać presji
„złotych cielców”, czy pod postacią nazwisk-idoli, czy artystycznych mód. Nie
istnieje krytyka bez autonomii recenzenta. Elementem autonomii zaś jest
wierność swojemu doświadczeniu i swojej prawdzie, ale taka wierność, która
przekłada się na uzasadnienie sądów. Odnosząc się do sprawy
Chłopecki-Penderecki tak pisała Krystyna Tarnawska-Kaczorowska: „Sądzę, że
Szanownych Sygnatariuszy potężnie poniosło. Istnieją wszak granice czołobitnych
wypowiedzi, wyznaczone przez szeroką wiedzę, doświadczenie, kulturę,
kompetencję zawodową, wreszcie – przez poczucie odpowiedzialności społecznej.
Lekceważąc te imponderabilia popada się łacno w bezkarność i… groteskowość”.
W tekście korzystałem z
książek:
A. Chłopecki, Dziennik ucha. Słuchane na ostro, Warszawa 2013.
A. Rejniak-Majewska, Puste miejsce po krytyce?, Łódź 2014.
oraz z wpisu na swoim blogu.
A. Chłopecki, Dziennik ucha. Słuchane na ostro, Warszawa 2013.
A. Rejniak-Majewska, Puste miejsce po krytyce?, Łódź 2014.
oraz z wpisu na swoim blogu.