Jacek Marczyński rozpoczął swoją recenzję z Anny Boleny pytaniem o ambicje łódzkiego Teatru Wielkiego. Pisał:
"Pierwszą premierą, na którą zaproszono widzów do przebudowanych za ponad 47 mln zł wnętrz, jest „Anna Bolena" Gaetana Donizettiego. Wybór to zagadkowy, skoro od 1830 r. na polskich scenach ta opera pojawiła się tylko raz i na krótko. Na świecie święci triumfy, więc może Łódź ma ambicje równać do najlepszych?
Myślę, że odpowiedź na to pytanie nie jest optymistyczna. I nie jest to odpowiedź na zasadzie wróżenia z fusów, ale oparta o planowany repertuar i wypowiedzi PT Dyrekcji.
***
W sumie dobrze się stało, że tym razem trafiłem na tzw. premierę z Expressem.
Patrząc bowiem w teatralne plany mocno się zdziwiłem. A to dlatego że zapowiada się w nich trzy premiery operowe: Toski, Madamy Butterfly oraz Traviaty.
Publikowane przy zapowiedziach zdjęcia jak żywo przywodzą na myśl spektakle z Teatru Jaracza, przy wszystkich też zapowiedziana jest ta sama dwójka realizatorów - Waldemar Zawodziński oraz Janina Niesobska.
Premiery zatem czy przeniesione spektakle? - pytanie to nurtowało mnie aż do wieczora, kiedy Wojciech Nowicki w wypowiedzi godnej Radia Erywań orzekł, że będą to wznowienia premier, ale traktowane jako premiery, bo przeniesienie spektaklu nie jest proste...
No cóż... praktykę ogrywania przenoszonych spektakli jako premier już lata temu piętnował Ryszard Daniel Golianek. Praktyka ta jednak dobrze się trzyma, przynosząc satysfakcję (głównie finansową) realizatorom i nieco mniejszą słuchaczom.
***
Na pytanie Marczyńskiego odpowiedziałbym tedy pragnieniem - nie tego, byśmy równali do najlepszych, ale byśmy mieli scenę porównywalną chociaż z Rumuńską Operą Narodową w Bukareszcie czy Operą w Sofii.
W pierwszej posłuchać można oper od Mozarta po współczesność, pielęgnuję się tam belcanto, weryzm, gra Wagnera i opery narodowe.
W drugiej zapowiedziano Pierścień Nibelungów, a w specjalnym bloku przeznaczonym dla dzieci gra się, między innymi, Mozartowski drobiazg: Bastien i Bastienne.
W Łodzi zaś staje się przed alternatywą: bądź zaakceptuje się bądź nie zaakceptuje teatralny folwark Dyrektora, mając do wyboru taki bądź inny zgrany tytuł, w realizacji którego maczał palce.
***
Entuzjastycznej recenzji Marczyńskiego wierzę, aczkolwiek czuję dyskomfort spowodowany tym, że w przypadku tego spektaklu jest nie tylko recenzentem, ale także autorem tekstu w operowym programie. Wiem, standardy się zmieniły, ale co jakiś czas dyskutuje się o nich w radiowej Dwójce.
Wierzę mu, bo mam zaufanie do Joanny Woś.
Wierzę mu, bo miałem okazję posłuchać dzisiaj Bernadetty Grabias.
***
Belcanto rozumiane jest dzisiaj przede wszystkim jako popis wirtuozerii i eksponowanie czysto muzycznego piękna głosu. Słuchaczy ekscytują piorunujące rulady i tryle, zachwycają kadencje z wysokimi nutami i szaleńcze niekiedy tempa.
W tym sensie występ Sylwii Krzysiek jako Anny Boleny mógł rozczarować. Koloraturom w Jej wydaniu brak lekkości. W sumie naprawdę efektownie wypadły tylko tryle, którymi uroczo zdobiła frazy w Al dolce guidami. Copia iniqua zakończyła bez efektownej kadencji z wysokim B i wysokim Es.
Tyle że nie jest to problem - kadencji tej nie śpiewała Montserrat Caballe czy Katia Ricciarelli, mimo to budując piękne belcantowe kreacje.
Belcanto bowiem to nie popis i techniczna wirtuozeria, ale śpiew, który olśniewa siłą wyrazu. Ruchliwość, doskonałe opanowanie oddechu, pełna blasku metaliczna góra musi tu koniecznie iść w parze z dźwięcznym, ciemnym rejestrem piersiowym i umiejętnością różnicowania barwy głosu. Choćby tak, jak robiła to Callas, która potrafiła zmieniać barwę głosu na przestrzeni jednego słowa.
Wynika to po prostu z tego, że belcanto jako sposób śpiewu ma swoje korzenie w czasach kastratów, a więc w dobie, gdy śpiew świadomie związany był z retoryką i afektami. Migotliwość barw czy wyrazowe (retoryczne) właśnie wykorzystanie rulad, appoggiatur, mezza voce..., było wtedy operowym kanonem.
Właśnie te umiejętności eksponowano w recenzjach po występach Adeliny Patti.
Właśnie za te umiejętności ceniono kontralty - głosy wyjątkowo rozległe w skali, ruchliwe, ale "hermafrodytyczne", w górze sopranowe i jasne, w dole ciemnie, niemalże barytonowe, męskie.
***
Bernadetta Grabias jest prawdziwą mistrzynią belcanta. Ma wspaniale upozowany, dźwięczny głos. O barwie ciemniej wprawdzie, gęstej jak karmel, ale jednocześnie pełnej światła. Nienagannie prowadzi legato, jej koloratury są naturalne. Śpiewa pięknym, zaokrąglonym i skupionym dźwiękiem ostrożnie stosując vibrato. Fenomenalnie panuje nad oddechem, pięknie intonuje. I przede wszystkim gra głosem.
Bernadetta Grabias jest prawdziwą mistrzynią belcanta. Ma wspaniale upozowany, dźwięczny głos. O barwie ciemniej wprawdzie, gęstej jak karmel, ale jednocześnie pełnej światła. Nienagannie prowadzi legato, jej koloratury są naturalne. Śpiewa pięknym, zaokrąglonym i skupionym dźwiękiem ostrożnie stosując vibrato. Fenomenalnie panuje nad oddechem, pięknie intonuje. I przede wszystkim gra głosem.
Mienił się on dzisiaj tysiącem odcieni. A to rozjaśniał, stawał lekki (śpiewacy mogą uczyć się u niej, co znaczy leggiero), a to gęstniał, niekiedy przygasał, nabierał szarości i jakby lekkiej chrypki.
Śpiewowi towarzyszyła inteligentna gra - bez przerysowań, pełna żaru i emocji, których - niestety - nie udało się Grabias wzbudzić w swej rywalce.
Krzysiek bowiem obdarzona jest ładnym sopranowym materiałem, tyle że jest to głos na Adinę, a nie na Annę Bolenę!
Bolena wymaga głosu o wiele ciemniejszego i o zdecydowanie większym wolumenie. I większym zróżnicowaniu.
Najładniej brzmiała średnica Krzysiek. Świetlista, jakby nieco różowa.
Urody tej nie miały już, niestety, dźwięki najwyższe, śpiewane nazbyt siłowo, zbyt szeroko i za mocno rozwibrowane.
Urody tej nie miał również rejestr piersiowy - głuchy, pozbawiony gęstości, brany siłowo. Symptomatycznie śpiewaczka używała go w momentach, w których ani orkiestra, ani koledzy nie mogli jej "przykryć" (en marge - był to osobny problem, Krzysiek często nie była wstanie przebić się przez dźwięki orkiestry i śpiew kolegów). W pozostałych uciekała się do przenośników, emitując przyduszone i mocno nosowe dźwięki.
W jej interpretacji brak było furii, rozgoryczenia, szaleństwa, królewskiej dumy. Były frazy słodkie i ckliwe. Nieprzekonująco rysujące postać żony Henryka VIII.
Zdrowy basowy głos zademonstrował Bogdan Kurowski właśnie jako Henryk.
To, co mogło przeszkadzać, to nadmierna wibracja i zbyt charakterystyczna barwa głosu, dobra raczej do Leporella, Masetta czy Falstaffa.
Niezłym Percym był Pavlo Tolstoy. W jego głosie przydałoby się pewnie więcej blasku, ale nie ma co grymasić.
Spośród comprimari warto wspomnieć Olgę Maroszek.
Jej występ utwierdził mnie w przekonaniu, że w jej przypadku mamy do czynienia z rasowym kontraltem. To głos, który będzie budził emocje skrajne - odmienność barw między rejestrami jest kolosalna, mnie podoba się przede wszystkim smolisty męski dół. Szkoda, że w roli Smetona nie dano jej pokazać tego głosu w pełnej krasie: artystka ewidentnie starała się wymieszać i ujednolicić barwowo rejestry, często nie śpiewała pełnym głosem, nie pozwolono jej też chyba na właściwe kontraltom mocno kontrastowe zbudowanie roli.
***
Mając do dyspozycji Joannę Woś i Bernadettę Grabias nie musiał Marczyński skupiać się na grze orkiestry.
Pod batutą Eraldo Salmieri grała całkiem przyzwoicie, zazwyczaj nie przeszkadzając solistom (niechlubnym wyjątkiem była modlitwa Anny oraz scena Giovanny i Henryka aktu II, w których blacha fałszowała niemiłosiernie).
Wykonaniu brakowało jednak belcanotowej finezji - narracja toczyła się bez wyrazu i bez emocji, ot tak, jak dobry samograj.
***
Było zatem nudnawo, choć nie musiało (wiem od znajomych, że nie tylko Woś wyczarowała emocje, na podobne uznanie zasłużyła w ich oczach Karina Skrzeszewska).
Było także z niespodziankami.
A to dwukrotnie pojawiły się widoczne problemy z teatralną maszynerią (za pierwszym zorganizowano dodatkową przerwę, za drugim "żywe posągi" z recenzji Marczyńskiego wjeżdżały na raty; dodajmy, że bez zarzutu działala tablica świetlna kierowana przez Rafała Domagałę, napisy pojawiały się zawsze w zgodzie z muzyką i nie świecąc słuchaczom po oczach).
A to w toalecie nie działała suszarka do rąk.
A to miast na foyer ustawiały się kolejki do toalet właśnie (w akcie desperacji Panie próbowały nawet przejąć męską). Szkoda, bo po przebudowie Teatr ewidentnie się przewietrzył i spacer po foyer jest przyjemny (żal tylko, że nie ma już zdjęć osób tworzących zespół, kolejny element tradycji zniknął, został już tylko nagrany głos inspicjenta informujący o tym, ile czasu zostało do końca przerwy).
***
Taka to właśnie bolesna była ta Anna.
Ale warto na nią pójść. Uprzednio solidnie studiując obsadę!
O czym zapewniam trwając w reweransach u stóp Bernadetty Grabias.
Nie wiem czy się bawisz w takie gry tutaj szczegóły, wyznaczyłam Cię... http://life4youu.wordpress.com/2013/04/14/256-b-jak-blog-alfabet-wybiorczo/
OdpowiedzUsuńSerdecznie podziękowania :-) Dla zacnej blogerki od zacnego bloga :-)
OdpowiedzUsuńŚwietny pomysł na tytuł :)
OdpowiedzUsuńCóż, nie od dziś wiadomo, że "Anna Bolena" to opera trudna. Co ciekawe, współczesna moda na to dzieło zgrabnie łączy się z deficytem sensownych sopranów, co sprawia, że moje doświadczenia z "Anną" ograniczam do płyt.
Po takim artykule, cieszę się jak małe dziecko, że Wrocławska Opera trzyma sensowny poziom, nawet jeśli Donizetti jest traktowany po macoszemu (w ostatnich latach kojarzę tylko wyjątkowo paskudną produkcję "Napoju miłosnego").
Pozdrawiam serdecznie!