Dariusz Rosiak proponuje powołanie Polskiego
Ruchy Myślących Samodzielnie. Ma on objąć wszystkich tych, którzy nie chcą brać
udziału w wojnie kulturowej, dzielącej społeczeństwo na jakieś „my” i jakichś „obcych”.
Wyjątkowo podejrzana jest sugestia, że ludzie, którzy zajmują jakieś stanowisko
w sporze, nie myślą samodzielnie. Rosiak rozwija ją w swoim tekście, dając
wyraz temu, że używane w niej argumenty nie mają mocy, są preparowane przez ekspertów
takich lub owakich, a dowody naukowe dobierane są tendencyjnie. W perspektywie
tego tekstu należę do osób, które lokują się po jednej ze stron walki, choć nie
mam poczucia, że zawsze myślę niesamodzielnie. Nie mam także poczucia, że
argumenty, które podnoszę, zawsze są tendencyjne czy nie mają mocy poznawczej.
Jestem za to przekonany, że umycie rąk od tego sporu — mimo ładnego szyldu —
jest jak gest Piłata. I że nie pomoże nam dopracować się sensownej sfery
publicznej.
1. Czy marsze
równości są polityczne?
Rosiak pisze: „Jest oczywiście teza, popularna
zwłaszcza na lewicy, że marsze równości nie są polityczne; wręcz przeciwnie, są
apolitycznym wezwaniem do tolerancji i miłości bliźniego”. Z chęcią bym się
dowiedział, co rozumie od pod hasłem lewica, a także, co to znaczy, że pogląd o
apolitycznym charakterze marszy równości jest na owej lewicy popularny, a więc,
jak można rozumieć, dla niej reprezentatywny. Pytanie też, skąd Rosiak o tym
wie? Warto by również dookreślić, jak się rozumie polityczność pewnych zjawisk.
Uściślenie tej wypowiedzi pozwoliłoby, być może, uniknąć nieporozumień.
Na rzecz tej polemiki przytoczę trzy
rozumienia polityki, by na ich kanwie zastanowić się nad politycznym
charakterem marszy równości.
Przez politykę zatem rozumieć można „stosunki
w grupie lub między grupami, których treścią jest walka o opanowanie ośrodka
decyzji określającego zachowanie członków grupy lub za jej pośrednictwem
zachowania innych grup”. Sformułowanie to pochodzi od Stanisława Ehrlicha i —
mam wrażenie — dobrze zdaje sprawę z walki, która toczy się o władzę państwową
w Polsce. Patrząc z tej perspektywy trudno uznać marsze równości za polityczne.
Celem organizatorów i osób biorących w nich udział nie jest walka o władzę w
państwie (czy w jakiejkolwiek grupie), z kolei postulaty społeczności LGBT+
potrafią być dla przedstawicieli partii gorącym przedwyborczym kartoflem.
Przez politykę można także rozumieć pracę
niemalże administracyjną spełnianą przez demokratycznie wybrane władze w
oparciu o opracowania dostarczane przez ekspertów, traktowanych jako
apolityczni i obiektywni fachowcy. Przy czym rozrost technokracji i przejęcie sfery
polityczności przez ekspertów mają liczne konsekwencje, od tzw. „miękkiego
autorytaryzmu elit” (sformułowanie Krzysztofa Świrka), po utajnienie
negocjacji, nad którymi społeczeństwa nie maja nawet symbolicznej kontroli, jak
w przypadku TTIP. W każdym razie także przy tym rozumieniu polityki trudno
byłoby nazwać marsze równości zjawiskiem politycznym.
Przez politykę można w końcu rozumieć sztukę rządzenia
wspólnotą tak, by służyła dobru wspólnemu. Troska o owo dobro wspólne jest
obowiązkiem wszystkich obywatelek i obywateli, choć w ramach wspólnoty pełnią
oni różne funkcje. Przy takim rozumieniu polityki marsze równości są,
oczywiście, polityczne. Jako takie stanowią w Polsce wyraz swoistego obywatelskiego
nieposłuszeństwa — są sprzeciwem wobec działania władz oraz niektórych
instytucji społecznych, które podtrzymują nieuzasadnione formy nierówności
prawnych, wobec języka nienawiści, mechanizmów dyskryminacji czy przemocy. Są
także sposobem artykułowania pozytywnych postulatów, wskazujących drogę zmian. Przy
okazji marszów, Rosiaka gorszą Zachodnie pluszowe penisy (etc.), może
warto tu przypomnieć, że zmagania społeczności LGBT+ z opresją polegały także
na przejęciu języka stereotypu i wykluczenia, na rozbrajających jego negatywny
potencjał przerysowaniach. Z takich strategii, zwanych subwersywnymi, biorą się
takie zjawiska jak camp czy drag. Należy o tym pamiętać, gdy chce
się dokonywać estetycznych ocen tego, co dopuszczalne, a co nie, na platformach
przejeżdżających przez ulice Warszawy.
Przy tak pojmowanej polityce istotną kwestią
stają się mechanizmy ucierania porozumienia społecznego. Dla teoretyków takich,
jak Habermas, istotna będzie społeczna deliberacja, z której nie może być
wykluczony żaden obywatel, tak niewierzący, jak wierzący. Niemniej, Habermas
uważa, że argumenty, które formułuje się w debacie publicznej, muszą być
zrozumiałe dla wszystkich. Na osoby wierzące nakłada to obowiązek przekładu
pojęć religijnych, zrozumiały w ramach danej instytucji religijnej, na pojęcia
intersubiektywnie zrozumiałe. Nie ma on także wątpliwości, że istotnym punktem
odniesienia w debacie musi być wiedza dostarczana przez nauki.
2.
Co z nauką?
Rosiak pisze: „W krajach zachodnich walka
podjęta przed laty przez (swoją drogą podzielone i często skłócone wewnętrznie)
środowiska LGBT+ jest w zasadzie wygrana. Na przykład naukowcy i
intelektualiści, którzy publicznie kwestionują tezę, że płeć jest wyłącznie
konstruktem kulturowym, albo twierdzą, że istnieją różnice w budowie mózgu
kobiet i mężczyzn, bywają traktowani jak barbarzyńcy”. Utrzymuje też, „że
ludzie wybierają tylko takie dowody naukowe, które potwierdzają to, w co i tak
wierzą” oraz że cechą naszych czasów jest traktowanie jako dziwactwa „zainteresowanie
drugim człowiekiem, wysłuchanie tego, co ma do powiedzenia, podzielenie się z
nim życiowym doświadczeniem, wreszcie nauczenie się czegoś”. Postawiona tu
diagnoza jest dość złowieszcza: oto okazuje się, że mimo wewnętrznej
niespójności, społeczność LGBT+ ma taką siłę, żeby wykluczyć z Zachodniej
debaty publicznej niechciane poglądy naukowe. Być może jednym ze sposobów
osiągnięcia takiego celu jest wybiórcze traktowanie dowodów naukowych, np.
pomijanie „mnóstwa poważnych opracowań naukowych” na temat biologicznych różnic
między mężczyznami a kobietami. Nie sądzę jednak, by diagnoza Rosiaka była
trafna.
Zacznijmy od kwestii różnic między mózgami
kobiet a mózgami mężczyzn. Paradoksalnie, problemem nie są tu wcale same „różnice
w budowie”, ale zjawisko, które Cordelia Fine nazywa neuroseksizmem, czyli
posługiwaniem się językiem neuronauk i odpowiednio dobranymi badaniami, dla legitymizowania
tez uznawanych za seksistowskie, a dotyczących zdolności poznawczych kobiet i
mężczyzn, ról społecznych, które w związku z uposażeniem biologicznym mogą
pełnić itd. Fine w gruncie rzeczy zwraca uwagę na to, że podkreślaniu różnic
między mózgami kobiecymi i męskimi często
towarzyszy niedostrzeganie ich podobieństw, że intensywnie projektowano badania
mające na celu znalezienie tych różnic, a także na to, że
„[s]amo
wskazywanie na istnienie różnic nie prowadzi, zwłaszcza w zwykle ostrożnym,
specjalistycznym żargonie naukowym, do wartościowania mózgu którejś z płci.
Niemniej na podstawie uproszczonej wersji takich twierdzeń proklamuje się
istnienie istotowej, biologicznej różnicy między płciami, która przekłada się
na zdolności poznawcze, funkcjonowanie emocji, możliwość wykonywania zawodów i
odgrywania ról społecznych” (A. Derra).
Przejdźmy do płci. Być może w sformułowaniu
Rosiaka chodzi o refleksję nad płcią uprawianą w ramach konstruktywizmu
społecznego. W takim razie trzeba by dodać, że teorie naukowe czy pojęcia
nauki, jak płeć, traktowane są tu jako konstrukty społeczne. Wydaje mi się, że
czasy szczególnej popularności konstruktywizmu społecznego przypadały na lata
90. minionego wieku. Ważnym punktem odniesienia polskiej socjologii queer była
choćby książka Andrzeja Zybertowicza Poznanie i przemoc. Wtedy też
pojawiły się studia Judith Butler, przyjmowane — o czym trzeba pamiętać — krytycznie,
a nie na kolanach. Konstruktywizm społeczny był popularny, dlatego że pozwalało
odsłonić mechanizmy naturalizacji społecznych elementów tożsamości płciowej, a
także zobaczyć, w jaki sposób buduje się obraz nieheteroseksualności jako
patologii i silnej tożsamości. Feminizm, gender studies, studia lesbijskie
i gejowskie czy queer nigdy nie były jednak przestrzenią jednorodną,
przypominającą jakąś szkołę myślenia, jak tomizm lubelski. Biologia, mówiąc
hasłowo, jest z całą pewnością ważnym punktem odniesienia dla wszelkich prób
rozumienia transpłciowości, które jednak nie mogą abstrahować od wiedzy z
zakresu nauk społecznych (psychologia, socjologia, prawo) czy humanistycznych (np.
filozofia). Przykładem może być tu studium Renaty Ziemińskiej Niebinarne i
wielowarstwowe pojęcie płci, gdzie autorka stara się skorygować tradycyjne,
binarne rozumienie płci tak, by uwzględnić doświadczenie osób niebinarnych. Nie
oznacza to, że neguje istnienie osób cispłciowych, ale — wychodząc od
biologicznego procesualnego rozumienia płci, omawiając kwestie związane z
chromosomami, gonadami, hormonami, odczuwaniem płci, sportowymi kryteriami płci
itd. pokazuje, że płeć to w zasadzie spektrum, gdzie cis-kobiecość i
cis-męskość są ekstremami.
3. Co z debatą?
Wspomniałem wyżej, że Rosiak maluje dość złowieszczy
obraz społeczności LGBT+, która siła presji politycznej zamknęła usta
intelektualistom i naukowcom. Dość podobny argument pada w odniesieniu do
depatologizacji homoseksualizmu. Mianowicie, twierdzi się, że wykreślenie
homoseksualizmu z listy zaburzeń APA i WHO spowodowane było wyłącznie naciskiem
ze strony aktywistów. Poza nawias wyrzuca się przy tym raporty z badań Evelyn
Hooker czy rosnący sprzeciw wobec metodologii badań homoseksualizmu w ramach
paradygmatu dewiacji (mówiąc z grubsza, do takich badań gejów rekrutowałoby się
np. wśród prostytutek, pacjentów oddziałów wenerycznych czy bywalców plenerowych
miejsc spotkań i zestawiało z grupą kontrolną — „normalnymi”
heteroseksualistami). Bezpodstawna depatologizacja homoseksualizmu ma być
przyczyną negowania tzw. terapii konwersyjnych. W takim duchu działa lubelski
ośrodek Odwaga, który do swoich dokumentów programowych włącza Oświadczenie
Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy USA. Materiały o takiej treści zamieszczają
portale i czasopisma katolickie i prawicowe (fronda, PCH24, Opcja na prawo
i inne). W końcu w sposób podtrzymujący patologiczny obraz homoseksualizmu
wypowiedzieli się lekarze, którzy podpisali list otwarty do prezydenta Płocka
ws. organizacji marszu równości. Z lekceważeniem standardowej dziś wiedzy o
osobach LGBT+ mamy też do czynienia w dokumencie watykańskim Mężczyzną i
kobietą stworzył ich… Przytoczę dwa ragment
dokumentu dotyczące transpłciowości:
„Further,
the concept of gender is seen as dependent upon the subjective mindset of each
person, who can choose a gender not corresponding to his or her biological sex,
and therefore with the way others see that person (transgenderism)” (nr 11). „The process of identifying sexual identity is made
more difficult by the fictitious construct known as “gender neuter” or “third
gender”, which has the effect of obscuring the fact that a person’s sex is a structural
determinant of male or female identity. Efforts to go beyond the constitutive
male-female sexual difference, such as the ideas of “intersex” or
“transgender”, lead to a masculinity or feminity that is ambiguous, even though
(in a self-contradictory way), these concepts themselves actually presuppose
the very sexual difference that they propose to negate or supersede. This
oscillation between male and female becomes, at the end of the day, only a
‘provocative’ display against so-called ‘traditional frameworks’, and one
which, in fact, ignores the suffering of those who have to live situations of
sexual indeterminacy. Similar theories aim to annihilate the concept of
‘nature’, (that is, everything we have been given as a pre-existing foundation
of our being and action in the world), while at the same time implicitly
reaffirming its existence” (nr 25).
Mając na względzie wiedzę
wyniesioną choćby z lektury podręcznika LGB. Zdrowie psychiczne i seksualne,
książki Ziemińskiej czy O płci od nowa. Własna tożsamość oczami osób
transpłciowych (to element słuchania osobistego doświadczenia, o którym
pisze Rosiak) chciałbym zapytać, na czym polega zajęcie postawy centrowej wobec
nienaukowych i lekceważących naukę opinii i dokumentów, o których wspomniałem
wyżej? Na czym polega postawa centrowa wobec psychiatry czy seksuologa, który wbrew
standardom uważa homoseksualizm za patologię? Co z wiedzą o genach lub hormonach w przypadku Mężczyzną
i niewiastą…? Co z uchwałami samorządów, które chcą być wolne od LGBT+, a
których przedstawiciele potrafią wykluczać homoseksualność jako sprzeczną z
ewolucjonizmem, o czym można przeczytać w reportażu Lepiej by było, gdybyś
wyjechała… z „Dużego Formatu”? (Swoją drogą Fine gromadzi także argumenty
na rzecz tego, że seks ludzi ewolucyjnie nie służy tylko prokreacji). A co
począć z argumentami z prawa naturalnego, które w wyrafinowanej formie ujmowane
jest tomistycznie (prawo natury uczestniczy w boskim w prawie wiecznym), a
popularnie mówi o tym, że zgodne z naturą są związki, w których dochodzi do
rozmnażania się?
I co począć z żywym w Polsce podejściem
do odróżniania Kościoła od państwa w duchu Immortale Dei Leona XIII,
czyli uznaniu, że Kościół nie miesza się do ustroju państwowego, ale „państwa
nie mogą bez zbrodni tak sobie postępować, jak gdyby Boga zupełnie nie było,
lub odrzucać od siebie troskę o religię, jako niepotrzebną i do niczego
nieprzydatną, lub wreszcie obojętnie dobierać sobie z wielu religii to, co się
właśnie podoba; lecz mają ścisły obowiązek w ten sposób Boga czcić, w jaki sam
Bóg nauczył, iż chce być czczony”. Leon XIII pisze wprost: „Bo przede wszystkim
katolicy, ilu ich jest tej wiary godnych, powinni tego chcieć, iżby prawdziwie
przywiązanymi synami Kościoła i byli i okazywali się; a więc powinni bez
wahania potępiać to czego niepodobna z zaszczytnym tym mianem pogodzić; używać
ustaw krajowych, o ile się godzi do obrony prawdy i słuszności; usiłować, żeby
wolność nie przekraczała miary wskazanej prawem przyrodzonym i Boskim; starać
się przekształcić całe państwo na ten chrześcijański wzór i modłę, którąśmy
opowiedzieli. Sposoby wiodące do tego celu, nie łatwo ująć w jedno ogólne
prawidło, bo winne być zastosowane do szczególnych miejsc i czasów, które
wielce różnią się między sobą. Przede wszystkim wszakże trzeba zachowywać zgodę
i jednomyślność i starać się o jednolite działanie. A tego wszystkiego dopiąć
będzie łatwo, jeżeli każdy uzna za prawidło życiowe przepisy Stolicy
Apostolskiej i podda się biskupom …”. Ostatnie zdanie przywodzi mi na myśl
cytat z Fides et Ratio Jana Pawła II: „W istocie, wiele kwestii
filozoficznych — takich jak zagadnienie Boga, człowieka i jego wolności oraz
postępowania etycznego — stanowi bezpośrednie wyzwanie dla Kościoła, ponieważ
dotyka prawdy objawionej, powierzonej jego opiece. Kiedy my, biskupi,
dokonujemy takiego rozeznania, mamy być «świadkami prawdy», pełniącymi posługę
pokorną, ale wytrwałą, której wartość powinien docenić każdy filozof, gdyż jest
ona oparciem dla recta ratio, to znaczy dla rozumu rozmyślającego
właściwie o prawdzie” (nr 50).
Na czym ma polegać zajęcie
postawy „po środku” w sytuacji, gdy jakaś instytucja domaga się uznania, że to
ona i tylko ona gwarantuje rozeznanie prawdy, która jest oparciem dla prawego
rozumu, porządku prawnego itd., ale argumenty na rzecz tego roszczenia wymagają
wiary? A może, o ile chce się myśleć o debacie, a nie walce, potrzebne jest, by
ludzie Kościoła stali się otwarci na dialog, potrafili odróżniać koncepcje
teologiczne od naukowych, widzieć różnice między nimi, godzić się, że nie można
narzucać innym teologicznej wizji człowieka? W imię szacunku do człowieka, w
imię poszanowania wiedzy, a nie funkcji, w imię doktryny Kościoła (Gaudium
et Spes, Dignitatis Humanae i inne)? Pozytywna odpowiedź na to pytanie
nie oznacza w polskich warunkach wygodnej pozycji w centrum, ale skazuje
człowieka na pozycję w wojnie. W wojnie, na którą wielu z nas jest skazanych i
w której wiele działań ma charakter reaktywny. Tego Rosiak także nie widzi, co
ilustruje jego wywód o znaku Polski Walczącej na tęczowym tle. Zapewne by się
nie pojawił, gdyby nie próba łączenia homofobii z Powstaniem Warszawskim. Symbol
ten, podobnie jak „sugestie, że warszawscy powstańcy walczyli o prawa
społeczności LGBT+” wyrażają prostą myśl. Wyraziła ją Powstanka, Wanda
Traczyk-Stawska: „My w Powstaniu walczyliśmy przede wszystkim o odzyskanie
niepodległości naszej ojczyzny, ale także o to, co było dla nas najważniejsze.
O to, żebyśmy byli traktowani nie jak podludzie, tylko żeby każdy z nas był
człowiekiem godnym szacunku. O naszą godność ludzką. I każdy, kto wie, czym
jest ludzka godność, musi pamiętać, że jej podstawą jest wolność. Że nie wolno
nikogo nie szanować dlatego, że ma inny kolor skóry, inne poglądy czy
orientację seksualną. O ile nie wyrządza nikomu krzywdy ma prawo taki być”.
Jak mam uwierzyć, że wojna,
którą charakteryzuje Rosiak, to wojna między Pepsi i Colą?