Verdi panuje samowładnie nie tylko w teatrze włoskim, ale i w Wielkiej Operze, gdzie Trovatore przebrany we francuskie stroje i przezwany Trouverem, zastępuje, jak może, zupełny brak sztuk nowych. Za żadne pieniądze nie można teraz w Paryżu usłyszeć innej muzyki jak Verdiego: Verdi z francuską, Verdi z włoską przyprawą, wszędzie i zawsze Verdi -
donoszono w połowie XIX stulecia. Trubadur panował też wtedy niepodzielnie na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego - liczba jego przedstawień pobiła nawet modnego Roberta Diabła Giacomo Mayerbeera. A i dziś trudno odmówić mu wzięcia.
Popularność Trubadura jest czymś zastanawiającym, jeśli zważy się, że prosta recepta na jego sukces (podana przez Enrica Caruso) mówi, że wystarczy główne role obsadzić czwórką najwybitniejszych śpiewaków świata. O to w teatrach było i będzie trudno, a Trubadur i tak święcił, i święcić będzie tryumfy. Dlaczego?
Odpowiadać można różnie. Na przykład wskazując niezwykła inwencję melodyczną czy błyskotliwą instrumentację.
Moja odpowiedź jest nieco bardziej zawiła. Mianowicie widzę w Trubadurze wzorcowe dzieło środka - żyje w nim tradycja minionych czasów, ale jest to tradycja przełamana. I właśnie ta mieszanina powoduje w efekcie atrakcyjność tego dzieła.
Moja odpowiedź jest nieco bardziej zawiła. Mianowicie widzę w Trubadurze wzorcowe dzieło środka - żyje w nim tradycja minionych czasów, ale jest to tradycja przełamana. I właśnie ta mieszanina powoduje w efekcie atrakcyjność tego dzieła.
Tym, co nowe, to "olśniewająca i energiczna instrumentacja" (a propos Lombardczyków zauważył to w 1848r. Adam Munchheimer), z której czyniono u nas Verdiemu zarzuty. Choćby Sikorski pisał:
chrzęst i szczęk blach i talerzów metalowych, krzyk podziurawionych kijów i drągów drewnianych, łomot psiej skóry wyprężonej, lament krajanych wnętrzności baranich [...], otchłań jakby z wulkanu wyrzucana zapamiętałością kilkudziesięciu cyklopów.
Verdiemu zarzucano także mordowanie głosów, które we wcześniejszych operach mogły delikatnie snuć melodie.
Niemniej dostrzegano także, iż Verdi kontynuuje tradycję - przełamanie stylistyczne wiązano dopiero z Aidą. Faktycznie, w Trubadurze znajdujemy modelowy przykład typowo belcantowego schematu cantabile-cabaletta (Ah, si... i Di quella pira Manrika), partia Leonory - jak słusznie pisze Piotr Kamiński - spuścizna po wielkich sopranach Georga F. Haendla, Wolfganga A. Mozarta, Gioacchina Rossiniego i Gaetano Donizettiego (O tym, że w Leonorze żyje Haendel przekonała mnie też Simone Kermes, która - w kameralnej i "historycznie poinformowanej obsadzie - pokazała, czym może być belcanto w tej partii.). Hrabia Luna to nieprawdopodobne piękno kantyleny i zwinność pasaży w Di geloso amor (koloratury nie oszczędził też Verdi Ferrandowi, partii wymagającej śpiewaka, który jest "prawdziwym rossiniowskim wirtuozem"). Podobnie zanurzona w tradycji jest centralna dla mnie partia Azuceny - która "ma swe źródło w rossiniowskim contraltino", zuchwale korzystając ze skrajnych rejestrów. Potrzebny jest tu już jednak mezzosopran verdiowski - o dużej skali i odpowiednim wolumenie, doskonale jednak wyrównany i szlachetny w barwie.
***
W moim odczuciu Trubadur padł ofiarą rosnących sal teatralnych, rosnących orkiestr i ambicji głosów (wysoko)dramatycznych, jakby powiedzieli Niemcy. Najmocniej odbiło się to na partiach Leonory, Manrika i Ferranda. Leonorę śpiewały i Ghena Dimitrova, i Maria Slatinaru, i Gwyneth Jones. Z Ferrandem mierzył się John Tomlinson. Itd. itp.
Pamiętając, że używane przez nas typologizacje (bo jednak nie klasyfikacje) głosów pochodzą z czasów późniejszych, przypomnę jednak, że wg fachów Leonora jest dramatyczną koloraturą (tak jak Violetta w Traviacie i kolejna ofiaria obsad - Abigail w Nabucco). Kloiber opisuje ten głos wskazując na łatwość śpiewania wysokich tonów, giętkość głosu i jego dużą nośność, ani słowem nie wspominając o wolumenie (!). W tym duchu w partii Leonory obsadzano Leylę Gencer, Renatę Scotto, Joan Sutherland, Christinę Deutekom, ale także Katię Ricciarelli i Joannę Kozłowską, które koloraturami nie są.
Ten nurt, najbliższy - w moim przekonaniu partyturze Verdiego - przypisuje Leonorze głos gęsty i soczysty, nośny i dźwięczny, ale zdecydowanie lżejszy od sopranów (hoch)dramatisch. Precyzyjny w zdobieniach, zazwyczaj z pięknie lejącymi się piersiowymi dźwiękami.
Ten nurt, najbliższy - w moim przekonaniu partyturze Verdiego - przypisuje Leonorze głos gęsty i soczysty, nośny i dźwięczny, ale zdecydowanie lżejszy od sopranów (hoch)dramatisch. Precyzyjny w zdobieniach, zazwyczaj z pięknie lejącymi się piersiowymi dźwiękami.
Wzorem jest tu dla mnie Maria Callas, ale pozostawiam z boku, jako wydarzenie wyjątkowe i nieporównywalne. W końcu kto poza nią potrafił zmienić barwę głosu na jedną sylabę czy jedno słowo? (posłuchajcie, co robi ze słowem lui we frazie l'accento, e non lui).
Manrico to głos lirico-spinto*, inny niż tenore robusto, dla którego napisano np. Otella. Potrzebne jest tu jasne, słoneczne, metaliczne brzmienie głosu, inne od ciemnych, barytonowych tembrów tenorów robusto. To także głos, który swobodnie prowadzi miękką, słodką kantylenę.
Jeśli chodzi o Ferranda, przeczucie, jak może wyglądać ta rola niezmiennie daje mi Nazzareno de Angelis w nagraniu z początków XX wieku.
Jeśli chodzi o Ferranda, przeczucie, jak może wyglądać ta rola niezmiennie daje mi Nazzareno de Angelis w nagraniu z początków XX wieku.
Tak czy owak, nie szukam w Trubadurze chrzęstu orkiestry, potęgi chóru i ekspresji "hochdramatische". Szukam legata, rozmigotanych barw, precyzyjnych zdobień nie dla popisu, ale dla oddania afektu. Co znalazłem w łódzkim przedstawieniu?
***
Dawni krytycy mogliby się utwierdzić w przekonaniu, że Verdi to chrzęst, brzęk i otchłań. W tej koncepcji muzycznej Trubadur to przede wszystkim opera bohaterska i dramatyczna. Brakło mi miękkości frazy, lejącej się melodii, wydobycia nastrojów i barw, na które pozwala efektowna orkiestracja. Eraldo Salmieri - który odpowiada za to odczytanie - potwierdził też moje przekonanie, że jest wiernym miłośnikiem kreski taktowej. Brakowało tu retoryczności, nieodmienne sprzęgniętej ze swobodą rubata, tego wszystkiego, co wyraża się w adagium Claudia Monteverdiego, że rytmem muzyki jest rytm serca. Tak działo się na scenie, co momentami powodowało rozmijanie się muzycznej narracji. Pozytywnie oceniam grę orkiestry - nie wszystko było dobrze, ale jako całość orkiestra mogła cieszyć.
Nie do końca sprawdził się także chór. Tu winna jest estetyka preferowana przez Waldemara Sutryka. Brak wibracji, zdejmowanie aliktowów, wycienianie głosów. Nie koniecznie przekonuje to, gdy słucha się śpiewających żołdaków. Wypada fatalnie, gdy na scenie widzimy mniszki, a słyszymy drżące głosiki dzieci. Nie do końca wszystko też było zgrane - chórzystom zdarzały się rozejścia.
Z solistów mój największy entuzjazm wzbudziła Dorota Wójcik. Pięknie prowadzony głos, o wyrównanej barwie pruskiego błękitu, swobodny i nie zwężający się w górze, ciemny i swobodny w piersiach. Artysta pięknie malowała długie, niekiedy arcydługie frazy, zdobienia napełniała treścią. Stworzyła także wiarygodną sceniczną postać. Słysząc ją cały czas miałem w pamięci Katię Ricciarelli. Podobne to było śpiewanie.
Bardzo dobrze wypadł także Mikołaj Zalasiński. Bardzo sprawny aktor, władający szlachetnym i potężnym instrumentem (choćby dla niego pewne kwestie winny być przez dyrygenta traktowane mniej "taktowo"). Być może - w kontekście pozostałych solistów - zbyt potężnym. Nie do końca przekonał mnie swoją interpretacją roli. Il balen zaśpiewał nie jak arię o miłości, a jak arię della battaglia. I ten batalistyczny rys towarzyszył mu nieustannie. Ale to już kwestia preferencji,
Dominik Sutowicz był wyraźnie zmęczony, co odbiło się na występie. Ale materiał na Manrika to dobry. Sprawdził się zwłaszcza w mocniejszych, dramatyczno-bohaterskich momentach (choć końcówka stretty nie była udana). W niższej dynamice brakowało mu miękkości, dźwięk tracił metaliczność. a fraza w Ah, si ben mio nie miała potrzebnej płynności (pojawiły się też brudki). Ale to dobrze obsadzony śpiewak i czekam na lepszy dzień.
Z Azuceną Olgi Maroszek mam duży problem. Artystka stworzyła ciekawą kreację aktorską (acz niekiedy zapominała, że gra steraną życiem starą Cygankę). Niestety, zdecydowanie nie jest to rola na jej głos. Pisząc kiedyś o Ewie Podleś i specyfice kontraltu wspomniałem, że Maroszek jest dla mnie ewidentnym przykładem głosu kontraltowego. A więc hermafrodytycznego, przepołowionego na dwa "głosy" o odmiennej, acz bogatej barwie, szerokiego w skali. Tak jest w przypadku Maroszek, acz owo "rozłupanie" ma u niej określone konsekwencje. Piersiowy, ciemny, męski głos jest u niej przepiękny, barwy gęstej ciemnej czekolady, niesamowicie nośny, pozbawiony zbytniej wibracji. "Góra część" głosu Maroszek jest za to zaciśnięta. W barwie przypomina dla mnie falset, dźwięki są słabe, gęsto rozwibrowane, wręcz jak przy "starczej" wibracji. Artystka nie panuje nad nim swobodnie (emisja "na maskę" przeplatana wepchnięciem głosu w nos, albo wycofaniem, schowaniem z tylu głowy), mamy tu do czynienia z widoczną ze sceny techniką, łącznie z wdrukowanymi w ciało postawami (odchylenie ciała ze skrętem w lewo). Niepotrzebnie też Maroszek podejmuje próbę mieszania rejestrów głosu. Azucena wymaga mezzosopranu o szerokiej skali. Bez mocnych, szlachetnych gór nie zaistnieje. Mam obawy, że partie tego typu mogą kontraltowi Maroszek zaszkodzić. Dla mnie to głos na inny repertuar i na pracę z pedagogiem, który nie tylko otworzy jej góry, ale będzie rozumiał specyfikę kontraltu.
Nie przekonał mnie także Ferrando Roberta Ulatowskiego. To, dla mnie, głos zbyt ciężki, mażący grupetti. Brakowało mu dzisiaj szerokiej płynnej frazy. Zresztą nie wszystkie muzyczne zdania kończył krągło.
Podobał mi się za to Marcin Ciechowicz jako Posłaniec i żałuję, że nie mogłem go usłyszeć jako Ruiza.
***
Atrakcyjny wydał mi się sam spektakl. Laco Adamik (reżyseria) wraz z Bogumiłem Palewiczem (światła) i Barbarą Kedzierską (scenografia i kostiumy) wyczarowali plastycznie wyjątkowo urodziwe obrazy. Każda scena miała swoją kolorystyczną dominantę, na scenie było sporo powietrza, a ruch sceniczny nie przeszkadzał śpiewakom w śpiewaniu (o co dziś wcale nie jest trudno). Najmniej udana była dla mnie finał drugiego aktu. Akceptując umowność i tak trudno było uwierzyć, że Luna ze swoimi ludźmi gdziekolwiek się ukryli - mniszki wyszły im zza pleców i zwrócone były twarzami w ich kierunku. Nieco dziwnie wyglądało też trzymanie mieczy za ich ostrza, czy niespodziewane padnięcie na kolana jednego z ludzi Luny. Za mało dramatycznego wyrazu było także w chwili, gdy Luna chwyta Leonorę. Tu - przy okazji - zawiniły także zbyt "cienkie" głosy chórzystek.
Poza tym zastanowiły mnie jeszcze drobiazgi: zbyt mało stabilne schody, wejście i zejście Ruzia na scenę na początku nr 11 partytury, wynurzający się dwaj zakonni braciszkowie przed Miserere, którzy - poza nieco pijackim chodem - przyglądają się bacznie skrytej Leonorze. W końcu Leonora w drugiej scenie aktu pierwszego wybiega z tej strony sceny, w której stoi Manriko. Mija go nawet na wyciągnięcie ręki. Jak tu uwierzyć, że go nie widzi?
***
Reasumując - łódzkiego Trubadura polecam. To spektakl wart zobaczenia i usłyszenia. Nie bezkrytycznie. A Ja cieszę się, że mogłem na nim być.
__________
*Z premedytacją używam nomenklatur niemieckiej i włoskiej, żeby zaznaczyć swój dystans - typologizacje głosów są potrzebną wskazówką, dla nie dogmatem.
Cytaty i inspiracje czerpałem z:
A. Borkowska-Rychlewska, Poema muzykalne. Studia o operze w Polsce w okresie romantyzmu.
P. Kamiński, Tysiąc i jedna opera.
***
Dawni krytycy mogliby się utwierdzić w przekonaniu, że Verdi to chrzęst, brzęk i otchłań. W tej koncepcji muzycznej Trubadur to przede wszystkim opera bohaterska i dramatyczna. Brakło mi miękkości frazy, lejącej się melodii, wydobycia nastrojów i barw, na które pozwala efektowna orkiestracja. Eraldo Salmieri - który odpowiada za to odczytanie - potwierdził też moje przekonanie, że jest wiernym miłośnikiem kreski taktowej. Brakowało tu retoryczności, nieodmienne sprzęgniętej ze swobodą rubata, tego wszystkiego, co wyraża się w adagium Claudia Monteverdiego, że rytmem muzyki jest rytm serca. Tak działo się na scenie, co momentami powodowało rozmijanie się muzycznej narracji. Pozytywnie oceniam grę orkiestry - nie wszystko było dobrze, ale jako całość orkiestra mogła cieszyć.
Nie do końca sprawdził się także chór. Tu winna jest estetyka preferowana przez Waldemara Sutryka. Brak wibracji, zdejmowanie aliktowów, wycienianie głosów. Nie koniecznie przekonuje to, gdy słucha się śpiewających żołdaków. Wypada fatalnie, gdy na scenie widzimy mniszki, a słyszymy drżące głosiki dzieci. Nie do końca wszystko też było zgrane - chórzystom zdarzały się rozejścia.
Z solistów mój największy entuzjazm wzbudziła Dorota Wójcik. Pięknie prowadzony głos, o wyrównanej barwie pruskiego błękitu, swobodny i nie zwężający się w górze, ciemny i swobodny w piersiach. Artysta pięknie malowała długie, niekiedy arcydługie frazy, zdobienia napełniała treścią. Stworzyła także wiarygodną sceniczną postać. Słysząc ją cały czas miałem w pamięci Katię Ricciarelli. Podobne to było śpiewanie.
Bardzo dobrze wypadł także Mikołaj Zalasiński. Bardzo sprawny aktor, władający szlachetnym i potężnym instrumentem (choćby dla niego pewne kwestie winny być przez dyrygenta traktowane mniej "taktowo"). Być może - w kontekście pozostałych solistów - zbyt potężnym. Nie do końca przekonał mnie swoją interpretacją roli. Il balen zaśpiewał nie jak arię o miłości, a jak arię della battaglia. I ten batalistyczny rys towarzyszył mu nieustannie. Ale to już kwestia preferencji,
Dominik Sutowicz był wyraźnie zmęczony, co odbiło się na występie. Ale materiał na Manrika to dobry. Sprawdził się zwłaszcza w mocniejszych, dramatyczno-bohaterskich momentach (choć końcówka stretty nie była udana). W niższej dynamice brakowało mu miękkości, dźwięk tracił metaliczność. a fraza w Ah, si ben mio nie miała potrzebnej płynności (pojawiły się też brudki). Ale to dobrze obsadzony śpiewak i czekam na lepszy dzień.
Z Azuceną Olgi Maroszek mam duży problem. Artystka stworzyła ciekawą kreację aktorską (acz niekiedy zapominała, że gra steraną życiem starą Cygankę). Niestety, zdecydowanie nie jest to rola na jej głos. Pisząc kiedyś o Ewie Podleś i specyfice kontraltu wspomniałem, że Maroszek jest dla mnie ewidentnym przykładem głosu kontraltowego. A więc hermafrodytycznego, przepołowionego na dwa "głosy" o odmiennej, acz bogatej barwie, szerokiego w skali. Tak jest w przypadku Maroszek, acz owo "rozłupanie" ma u niej określone konsekwencje. Piersiowy, ciemny, męski głos jest u niej przepiękny, barwy gęstej ciemnej czekolady, niesamowicie nośny, pozbawiony zbytniej wibracji. "Góra część" głosu Maroszek jest za to zaciśnięta. W barwie przypomina dla mnie falset, dźwięki są słabe, gęsto rozwibrowane, wręcz jak przy "starczej" wibracji. Artystka nie panuje nad nim swobodnie (emisja "na maskę" przeplatana wepchnięciem głosu w nos, albo wycofaniem, schowaniem z tylu głowy), mamy tu do czynienia z widoczną ze sceny techniką, łącznie z wdrukowanymi w ciało postawami (odchylenie ciała ze skrętem w lewo). Niepotrzebnie też Maroszek podejmuje próbę mieszania rejestrów głosu. Azucena wymaga mezzosopranu o szerokiej skali. Bez mocnych, szlachetnych gór nie zaistnieje. Mam obawy, że partie tego typu mogą kontraltowi Maroszek zaszkodzić. Dla mnie to głos na inny repertuar i na pracę z pedagogiem, który nie tylko otworzy jej góry, ale będzie rozumiał specyfikę kontraltu.
Nie przekonał mnie także Ferrando Roberta Ulatowskiego. To, dla mnie, głos zbyt ciężki, mażący grupetti. Brakowało mu dzisiaj szerokiej płynnej frazy. Zresztą nie wszystkie muzyczne zdania kończył krągło.
Podobał mi się za to Marcin Ciechowicz jako Posłaniec i żałuję, że nie mogłem go usłyszeć jako Ruiza.
***
Atrakcyjny wydał mi się sam spektakl. Laco Adamik (reżyseria) wraz z Bogumiłem Palewiczem (światła) i Barbarą Kedzierską (scenografia i kostiumy) wyczarowali plastycznie wyjątkowo urodziwe obrazy. Każda scena miała swoją kolorystyczną dominantę, na scenie było sporo powietrza, a ruch sceniczny nie przeszkadzał śpiewakom w śpiewaniu (o co dziś wcale nie jest trudno). Najmniej udana była dla mnie finał drugiego aktu. Akceptując umowność i tak trudno było uwierzyć, że Luna ze swoimi ludźmi gdziekolwiek się ukryli - mniszki wyszły im zza pleców i zwrócone były twarzami w ich kierunku. Nieco dziwnie wyglądało też trzymanie mieczy za ich ostrza, czy niespodziewane padnięcie na kolana jednego z ludzi Luny. Za mało dramatycznego wyrazu było także w chwili, gdy Luna chwyta Leonorę. Tu - przy okazji - zawiniły także zbyt "cienkie" głosy chórzystek.
Poza tym zastanowiły mnie jeszcze drobiazgi: zbyt mało stabilne schody, wejście i zejście Ruzia na scenę na początku nr 11 partytury, wynurzający się dwaj zakonni braciszkowie przed Miserere, którzy - poza nieco pijackim chodem - przyglądają się bacznie skrytej Leonorze. W końcu Leonora w drugiej scenie aktu pierwszego wybiega z tej strony sceny, w której stoi Manriko. Mija go nawet na wyciągnięcie ręki. Jak tu uwierzyć, że go nie widzi?
***
Reasumując - łódzkiego Trubadura polecam. To spektakl wart zobaczenia i usłyszenia. Nie bezkrytycznie. A Ja cieszę się, że mogłem na nim być.
__________
*Z premedytacją używam nomenklatur niemieckiej i włoskiej, żeby zaznaczyć swój dystans - typologizacje głosów są potrzebną wskazówką, dla nie dogmatem.
Cytaty i inspiracje czerpałem z:
A. Borkowska-Rychlewska, Poema muzykalne. Studia o operze w Polsce w okresie romantyzmu.
P. Kamiński, Tysiąc i jedna opera.