Andre Prévin twierdził, że Tramwaj zwany pożądaniem jest dramatem
operowym, tyle że bez muzyki. To nie (do końca prawda). Tennessee Williams muzykę uczynił
bowiem jednym ze strukturalnych elementów swojej sztuki. Być może zatem to nie opera bez muzyki, tylko dramat z muzyką w strukturze.
Jeśli chodzi o umuzycznienie sztuki Williamsa, to najważniejszą rolę odgrywają w niej „Bluesowe pianino”* (the Blue piano) oraz polki, w tym zwłaszcza polka Varsaviana (Varsouviana).
Jeśli chodzi o umuzycznienie sztuki Williamsa, to najważniejszą rolę odgrywają w niej „Bluesowe pianino”* (the Blue piano) oraz polki, w tym zwłaszcza polka Varsaviana (Varsouviana).
Ważny jest również klarnet, pojawia się trąbka i perkusja, a Blanche nuci balladę It’s only a paper moon.
Mamy tu więc do czynienia z „muzycznością” dramatu, wobec
której kompozytor opery musiał się w określony sposób ustosunkować. Decyzje Prévina nie wszystkich usatysfakcjonowały, zdaniem niektórych
krytyków jego wybory muzyczne okazały się zbyt odległe wobec opery jazzowej,
która — ich zdaniem — powinien być Tramwaj.
Sam nie podzielam tego zdania, choć nie ma tu „Bluesowego pianina” a opera z
całą pewnością nie jest jazzowa, to nawiązania to jazzu i bluesa połączone z urodą
kantylen, wrażliwością na barwy, świetnym dramaturgicznym operowaniem pizzicati oraz bardzo świadomym
eklektyzmem w nawiązywaniu do muzycznej tradycji przyniosły dzieło nie tylko „ładne”,
ale także dostępne dla stosunkowo szerokiego grona odbiorców. Jeśli sam miałbym
ewentualnie kaprysić, zastanowiłbym się, czy rezygnacja z wprowadzenia fortepianu oraz wykorzystania Varsouviany była
dobrym pomysłem. Część interpretatorów wskazuje, że the Blue piano to symbol życia, Varsouviana zaś to symbol śmierci. Polka pełni również ważne funkcje związane z pamięcią Blanche. Jako że to recenzja, a nie studium analityczne dramatu Williamsa, odsyłam tu do tekstu Yujin Janga, dotyczącego roli Varsouviany w Tramwaju.
Inne, równie fundamentalne decyzje, należało podjąć wobec treści sztuki Williamsa.
Miejscem, w którym rozgrywa się dramat, jest Nowy Orlean —
miasto kosmopolityczne, „ze stosunkowo przyjaznym klimatem multikulturalności,
zwłaszcza w jego starej części”. A jednak zarówno Blanche, jak i Staley
doświadczają w tym miejscu obcości, która posiada wiele wymiarów. Mamy tu do
czynienia z obcością „topograficzną”, z byciem „nie na swoim miejscu”. Blanche
przybywa do Luizjany z Missisipi (Stanley stanowczo uświadamia jej, że w jego
stanie obowiązuje Kodeks Napoleona), Stanley zaś uważany jest za „Polaczka”,
który w piciu podobny jest do Irlandczyków, różni się jednak od nich mniejszą
inteligencją (sam wybucha twierdząc, że w Polsce mieszkają Polacy, nie Polaczki,
on sam jednak jest Amerykaninem). Dalej — wyraźna jest obcość klasowa, która
dzieli światy Blanche i Stanleya, ale również Mitcha. Mówić także można o
obcości moralnej — agresja Stanleya wobec żony, rozgrywki pokerowe, swobodne
życie seksualne Blanche. Obcości tej nie łagodzi kosmopolityczny
multikulturalizm miasta, z którym siłą rzeczy wiązać powinna się jakaś forma kulturowego
relatywizmu. Obcość nie pozwala także na jednoznaczną ocenę bohaterów — nie
jest przecież tak, że Stanley jest ślepym oprawcą, który nie zaznał krzywdy i
którego postępowanie nie daje się rozumieć w kontekście społecznych
uwarunkować. Nie jest również tak, że Blanche jest tylko ofiarą. Problematyczna
pozostaje również postać Stelli, która nie może rozstrzygnąć, czy Blanche
została zgwałcona przez Stanleya, czy nie. U samego Williamsa opowiada się
przeciw opowieści siostry dlatego, że w przeciwnym przypadku, jak mówi, „nie
mogłabym dalej z nim żyć”.
***
Opera Prévina jest bardziej jednoznaczna, niż dramat
Williamsa, w tym sensie, że stanowi ona zasadniczo studium popadania w szaleństwo przez
Blanche. Pozostałe postaci, ze Stanleyem włącznie, pełnią mniej ważną funkcję
niż w dramacie. Okrojono także znacznie tekst Williamsa. Decyzje librecisty spotykały się z krytyką, po części słusznie, bo niektóre wątki są zupełnie niejasne. Mimo to, mnie taka adaptacja
w kontekście opery wydaje się dobrą decyzją. Nie ma tu nadmiaru wątków, sploty
fabuły można zaś tkać bez potoku słów, które trudno byłoby okiełznać sensowną
muzyczną narracją. Autorom udaje się również znakomicie pokazać wątek kłopotów
psychicznych Blanche, która tylko pozornie jest kolejną szaloną operową
heroiną. Blanche bowiem nie jest, moim zdaniem, prawnuczką Rossiniowskiej
Hermiony czy Łucji Donizettiego. Jak jasno pisze Williams, jest neurasteniczką,
cierpi zatem na jedną z odmian nerwicy, której etiologii doszukiwano się w
warunkach życia społecznego, które naznaczone jest coraz większym pośpiechem i
coraz większą liczbą spraw do załatwienia.
Nerwicę neurasteniczną — sięgam tu do Antoniego Kępińskiego, żeby
nie popełniać anachronizmu rzutowania współczesnej wiedzy na temat zaburzeń
lękowych na dramat Williamsa i wywiedzioną
z niego operę — cechuje dojmujące poczucie zmęczenia psychicznego i
fizycznego, któremu paradoksalnie towarzyszy nadpobudliwość. Ta druga jest
wynikiem „przeczulicy”, gdy zmęczone nerwy na każdy bodziec reagują bólowo. Jak
pisze Kępiński „Postawa chorego, jego ruchy, wyraz twarzy noszą piętno znużenia”.
Towarzyszy temu uczucie nudy przeciwstawne zainteresowaniu, które polega na „byciu
w czymś”, pełnym zaangażowaniu w sytuację. Blanche jest właśnie bohaterką
zmęczoną, co ujawnia się do samego początku sztuki Williamsa. A jej
neurasteniczne znudzenie widać doskonale w scenie rozmowy z Mitchem po powrocie
z wesołego miasteczka. Charakterystyczne dla nerwicy neurastenicznej jest również
uczucie zamętu w głowie, przelewania się w niej, jak pisze Kępiński, czy huczenia.
W końcu neurastenia wyrasta z negatywnego emocjonalnego stosunku do świata i do
siebie samego. Neurastenik internalizuje „społeczne zwierciadło” — nie ocenia
trzeźwo oczekiwań płynących z zewnątrz, ale wyprowadza je z własnej psychiki. „Dzięki
pamięci układ odniesienia uniezależnia się od otoczenia, pamięć działa nań
stabilizująco, bez niej byłby on skazany na ciągłe oscylacje pod wpływem zmiennych
sygnałów otoczeni”. Blanche, która we własnym poczuciu jest samotna i która
obwinia się o samobójstwo męża geja (powiedziała, że się go brzydzi), kompulsywnie
stara się uciec od samotności nieustannie dopasowując siebie do wyimaginowanych
norm, koniecznych do spełnienia przez kobietę, by mogła podobać się mężczyźnie.
Blanche żyje przy tym w strefie cienia: na randki wychodzi wieczorami, na
żarówkę w mieszkaniu Stelli i Stanleya zakłada abażur. Niepełne światło pozwala
w jej mniemaniu ukryć zmiany wynikające z jej wieku. Ale warto pamiętać
również, że właśnie wieczór jest momentem, gdy neurastenikom najlepiej się żyję
— lęk towarzyszy im najbardziej z rana, gdy nowy dzień staje się wyzwaniem
egzystencjalnym. Z neurastenią wiązać może się również popęd seksualny Blanche.
Stereotypowo czyni się z niej nimfomankę. Pożądanie i seks są jednak dla
Blanche próbą przeciwstawienia się śmierci. W dramacie Williamsa mówi tak: „Śmierci
— ja siedziałam tutaj, ona tam, a śmierć była tak blisko, jak ty… Udawaliśmy,
że nic nie wiemy o jej istnieniu! […] Jej zaprzeczeniem jest pożądanie. Więc czemu
się dziwisz?”. Tak zaś pisze Kępiński: „Wzmożenie popędu ma charakter nerwicowy;
szuka się wyładowania seksualnego dla zmniejszenia nerwicowego niepokoju;
partnera seksualnego traktuje się jako przedmiot tego wyładowania, szybko się
też nim nuży, stąd większa potrzeba zmiany i atrakcji”. Tragizm postaci Blanche polega między innymi
na tym, że jak tarantula wyładowuje się seksualnie z różnymi partnerami (symbol
tarantuli wprowadza sama, chrzcząc tym mianem hotel w Laurel, w którym
prowadziła bogate życie seksualne), a jednocześnie tęskni do miłości i
małżeńskiej stabilizacji, uważając się, że w obrębie serca pozostaje czysta.
Autorzy opery w moim odczuciu pozostali wierni Williamsowskiemu portretowi Blanche. Dlatego, jak wspominałem wyżej, nie jest prawnuczką Hermiony czy Łucji, szaleństwo nie spada na nią. Jest chora od początku dramatu, ale choroba ta nijak
nie przesądza o tym, jak potoczą się jej losy. To obsesyjny brak poczucia
prywatności w mieszkaniu Stelli, zwierzęca, dzika seksualność Stanleya, jego
agresywność, także w stosunku do żony, wierność przyjaźni, gdy uświadamia
Mitchowi kłamstwa Blanche, są katalizatorem jej narastającej dezintegracji. Szaleństwa
Blanche nie da się oddać „grubą kreską”, nie da się tej postaci zbudować na kontrastach
takich, które sprawdzają się w przypadku Łucji czy innych bohaterek belcanto. Konieczna jest tu subtelność
środków — od skupionego dźwięku, przez szeroką paletę barw, dźwięczny rejestr piersiowy, aksamitność brzmienia i jego stosowną gęstość oraz siłę (to
rola dla głosu typu lirico-spinto), po precyzyjny i nieprzerysowany sceniczny gest. Tego wszystkiego, co typowe dla sztuki
Renée Fleming, dla której partia ta została napisana.
***
***
Inscenizacja Macieja Prusa jest
znakomita, w sumie łódzki Tramwaj…
jest jednym z najlepszych spektakli, jakie widziałem. Nie ma tu nic z udziwnień
teatru reżyserskiego. Nie ma także nic, co utrudniałoby śpiewakom ich zadanie.
Spektakl rozgrywa się w prostym wnętrzu, ze stałą ilością rekwizytów, które
przestawiane są przez bohaterów. Obok takich działań narracja budowana jest za
pomocą znakomicie poprowadzonych świateł, które rozgrywają emocje od romantyzmu
randki, po dehumanizujące przestrzeń wyszarzenie. Prus zdecydował się na użycie
sceny obrotowej, dzięki czemu na początku można podziwiać fasadę domu
Kowalskich et consortes, a Kobieta (Eunice)
prowadzi dialog z Blanche z okien pierwszego piętra. Scena od początku jest
otwarta, tak, że widzowie wchodzący, by zająć miejsca, widzą fasadę domu
ulokowaną w tylnej kulisie. Wraz z pierwszymi dźwiękami dom przybliża się,
pojawia się Blanche, a także postać eleganckiego mężczyzny w kapeluszu i z
laską. Mężczyzną tym w finale okaże się lekarz. W łódzkiej inscenizacji nie ma
postaci Meksykanki, a Eunice i Pielęgniarka zlewają się w jedną postać, nazwaną
po prostu Kobietą. Zabieg ten ma swoją wymowę symboliczną — lekarz nie przynosi
w tej inscenizacji ukojenia. Budzi raczej niepokój, nie łagodząc zachowania
Kobiety, władczego, by nie rzec — agresywnego. Ostatnie słowa Blanche, że kimkolwiek jest ów mężczyzna, ona zawsze mogła
liczyć na obcych, padają w próżnię. W białej sukni leży skulona na
proscenium podczas gdy mieszkanie Kowalskich odjeżdża w tylną kulisę. Blanche w
przejmującym geście podnosi się do pozycji półleżącej, jej twarz zasłaniają
włosy. A my zostajemy z zagadką, czy cokolwiek z obejrzanej historii rozgrywało
się naprawdę. Może wszystko było tylko złudzeniem chorego umysłu? Jedynie rozegranie
sceny domniemanego gwałtu na tle muzyki orkiestrowej nieco mnie znużyło swoich
schematyzmem.
Z pomysłem Prusa znakomicie
współgrała scenografia Jagny Janickiej. Ciekawa jest także intertekstualna gra
z widzem — w scenie ze Stanleyem, której zwieńczeniem mógł być gwałt, Blanche
ubrana jest w białą suknię z trenem wyglądającą jak suknia ślubna. W powiązaniu
z gestem scenicznym, rodem z oper belcanto,
który pojawia się wtedy na moment, zobaczyć w niej można Łucję — jedną ze
wspaniałych ról Joanny Woś.
W inscenizacji tej nie ma też nic
z multikulturalizmu i otwartości Nowego Orleanu. Od razu wpada się w duszną
atmosferę, z zaciskającymi się na bohaterach i odbiorcy kleszczami lęku (użyć
też można obrazowego sformułowania Kępińskiego — kask neurasteniczny). Duża w
tym zasługa orkiestry, znakomicie grającej pod kierunkiem Tadeusza Kozłowskiego,
który nawet tematy jazzowe potraktował jako element budujący mrok.
Spośród śpiewaków wyróżnię jako
pierwszego Szymona Komasę (Stanley Kowalski). W moim odczuciu, jego występ od
strony aktorskiej i wokalnej był od początku do końca bezbłędny. Jego ciało,
gest i głos stanowiły jedność: ani przez moment nie widziało i nie słyszało się
technikaliów. Postać Stanleya była żywa, skrajna emocjonalnie, dzika w
pożądaniu, mowa, prowadzona pełnym głosem kantylena, pełniące różne funkcje
dramaturgiczne „niewieścienie” głosu zawsze wyrastały z sytuacji scenicznej,
bez śladu zimnej kalkulacji. Z całą pewnością o takim Stanleyu mogłaby marzyć
Renée Fleming.
Jeśli chodzi o Joannę Woś,
pierwszy akt nie w pełni mnie usatysfakcjonował. Raziło mnie ostre atakowanie
gór, przydające Blanche histeryczności, nie w całej skali jej głos był
dostatecznie dźwięczny i gęsty, nie zawsze w pełni swobodne były zejścia na
piersi. Chyba najbardziej uwiodła mnie w scenie, w której prosiła Stanleya o
zapięcie sukienki. W kontekście połączonych ze sobą aktów 2 i 3 wszelkie
marudzenie nie ma jednak sensu. Woś stworzyła wybitną kreację, zarówno
aktorską, jak i wokalną. Atak dźwięku zupełnie stracił ostrość, pięknie niosły
się piana, liryzm w scenie randki z Mitchem ani przez moment nie trącił
sentymentalizmem. Wspaniale wplotła w narrację gesty rodem z Łucji, by końcową
scenę psychozy odegrać za pomocą zupełnie odmiennych środków.
Jeśli chodzi o Marię Antkowiak
jako Stellę — artystka stworzyła postać wiarygodną, typ jej głosu i jego barwa
dobrze kontrastowały z Blanche-Woś. Przeszkadzał mi jednak groch, który potrafił
wywoływać niepożądane efekty (bek), a w śpiewie zespołowym rodził problemy
intonacyjne (cóż, taki los głosów z grochem). O przyjaciołach pisać nie wypada
(profesjonalizm), wspomnę więc tylko, że cieszę się bardzo, iż Agnieszka Białek
jako Kobieta wpisała się w annały polskiego prawykonania Tramwaju.
***
Reakcje widzów siedzących za mną
uświadomiły mi, że w książce programowej brakuje tekstu przybliżającego
rozmaite płaszczyzny sensu, obecne w sztuce Williamsa. Zupełnie nieczytelny był
dla sąsiedztwa choćby klasowy charakter sceny między Mitchem a Blanche, gdy
Mitch opowiada o pocie, czy chwali się sukcesami na siłowni. Tak, Blanche, z
rodu Południowych plantatorów, trzeba przecież czymś zaimponować i pokazać
kulturę! Tekst Katarzyny
Jasińskiej o sztuce Williamsa takiej dopowiadającej czy wyjaśniającej roli
spełnić nie mógł. Drugi z tekstów, dotyczący dziejów opery Prévina, przeczytać
można w serwisie operowym Doroty Kozińskiej. I do tej lektury bardzo zachęcam!
*Cytuję przekład Jacka Poniedziałka.