Łódzka inscenizacja Verdiowskiego
Nabucca liczy już sobie trzydzieści
lat, w co aż nie chce się wierzyć. Łodzianie mieli okazję słyszeć w niej
plejadę znakomitych artystów: Joannę Cortes, Krystynę Rorbach, Andrzeja
Saciuka, Andrzeja Malinowskiego, Krzysztofa Bednara, Jolantę Bibel. Mimo upływu
lat spektakl się nie zestarzał — cenię go za urodę plastyczną, brak udziwnień
reżyserskich, a także za możliwość wysłuchania uwertury bez konieczności
oglądania jakiejś „przed-akcji”. Wczoraj grany był po raz sto osiemdziesiąty.
Wspomniano wprawdzie o jubileuszu, szkoda jednak, że wczorajszy spektakl nie
został potraktowany bardziej uroczyście.
Wczorajszy wieczór zdecydowanie
należał do Pań. Choć zabrzmi to patetycznie, Monika Cichocka i Bernadetta
Grabias pokazały, na czym polega sceniczna kreacja. Obie doskonale
wiedziały, po co są na scenie i co śpiewają. Rola Feneny jest malutka i bardzo
statyczna. Grabias tchnęła w nią życie dzięki umiejętnej grze mimicznej i
wymownemu gestowi, który nigdy nie był pusty. Cichocka z kolei mistrzowsko
pokazywała dumę, wściekłość czy smutek Abigaili, zupełną rewelacją zaś było,
gdy całym ciałem syciła swoją postać pogardą i tryumfem, do których inspirował
ją obłąkany Nabucco. Obie stworzyły także kapitalne portrety wokalne swoich
bohaterek. Nie wiem, z jakimi bogami podpisała pakt Cichocka, ale poczułem się,
jakbym podróżował w czasie. Taki sam zachwyt czułem jako szczeniak, gdy
słyszałem ją po raz pierwszy. To głos gęsty i srebrzysty, wszelako ciemniejszy
niż kiedyś, miękki atak, powściągnięcie wibracji, swobodne przechodzenie „na
piersi”, tak potrzebne w tej roli, dobra koloratura. (Filowany tryl na w pełni „żywym” oddechu w
cabaletcie z aktu II był imponujący!). Głos Grabias także — na moje ucho —
ściemniał i więcej w nim zielonkawych barw niż kiedyś. Swoboda brzmienia i
ekspresyjne wykorzystanie kolorów sprawiły, że na długo wryło mi się w pamięć
cantabile Feneny. Szkoda, że ten jedyny solowy fragment tej bohaterki jest taki
krótki. Grabias śpiewała go piękną frazą i bardzo retorycznie, choćby w górze nadawała
swemu mezzosopranowi brzmienie nieco przytłumione, by na koniec rozjaśnić go i
usrebrzyć. Wspaniale też wypadło pożegnanie Abigaili — w sumie finał poruszył
mnie do tego stopnia, że wszelkie wokalne akrobacje z wcześniejszych fragmentów
wydały mi się tylko igraszką.
Gorzej było z męską częścią
obsady. W głosie Zenona Kowalskiego
znać już upływ czasu. Najwięcej satysfakcji sprawił mi w duecie z Abigailą z aktu
III i w modlitwie do Jahwe z aktu IV (ale już nie w wieńczącej scenę
cabaletcie). Był przy tym — niestety — nijaki aktorsko. Gdy Zachariasz cisnął
mu pod stopy Fenenę, deklarując, że gotów ją zabić, na Nabuccu Kowalskiego nie
zrobiło to żadnego wrażenia. Ekspresji scenicznej nie zmienił także obłęd, a w
kontekście całości można się było zastanawiać, czy przypadkiem dla Śpiewaka nie
jest wszystko jedno, czy Nabucco to król Babilonu, czy nazwa worka na
ziemniaki. Zachariasz Zbigniewa Wunscha
był zwyczajnie odśpiewany. Artyście brakowało charyzmy, nie udało mu się
stworzyć jakiegokolwiek nastroju w modlitwie z aktu II, gra była mocno „papierowa”.
Sam głos Wunscha jest urodziwy, zwłaszcza w górze i wyższej średnicy, gdy
osadzony jest na „masce”. Dołom brakowało niekiedy wyrazistości, gęstości i
mocy, sama emisja zaś był, powiedzmy, nierówna, głos niekiedy wycofywał się i
grzązł. W systemie wokalnych „fachów” Zacharias to Seriöser Bass,
Wunsch natomiast to basbaryton, być może dlatego nie czułem pełnej satysfakcji
słuchając go na scenie. Uroda głosu jest w jakiejś mierze kwestią gustu, ale
życzyłbym sobie, żeby Krzysztof
Marciniak (Izmael) lepiej panował nad wibracją. Na wyróżnienie zasługuje w
moim odczuciu Andrzej Staniewski, który
stworzył wiarygodną postać arcykapłana Baala, którą wyśpiewał głosem o
wyrównanej emisji i dopasowanym do roli brzmieniu.
Z powierzonych mu zadań
znakomicie wywiązał się chór. Znakomicie rozplanowano dramaturgicznie szlagierowe
Va, pensiero. Zrozumiały był także
podawany ze sceny tekst. Orkiestrze wiodło się różnie, ale znaczną część
partytury zagrała bardzo dobrze. Niewątpliwie
to zasługa Tadeusza Kozłowskiego,
który znakomicie „czuje” operę. Mając w pamięci szalenie intensywne,
kolorystycznie bogate święto wiosny,
którym dyrygował, odniosłem wczoraj wrażenie, że w tym ogranym przez niego
tytule jest już jednak trochę za dużo rutyny.