Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filianizm (poliamoria). Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filianizm (poliamoria). Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 października 2015

OKO-IDALNOŚĆ WYBORCZEJ. CZYLI POLIAMORYCZNYCH NIEPOROZUMIEŃ CIĄG DALSZY

Przyznam się, że nie w pełni rozumiem niechęć ks. Dariusza Oko do Gazety Wyborczej. Wprawdzie Oko mówi o tym, że Wyborcza prowadzi działalność mającą na celu zniszczenie Kościoła rzymsko-katolickiego, atakuje biskupów, nauczanie Magisterium. Nie widzi jednak, że mógłby wykorzystać do własnych celów działalność Wyborczej, która – w kwestiach światopoglądowych i obyczajowych – dziwnie współgra z tym, co Oko mówi społeczeństwu.
Za sobą mamy karnawał tekstów poświęconych przez Wyborczą ks. Krzysztofowi Charamsie, których kuriozalny i homofobiczny charakter obnażali Tomasz Basiuk i Replika.
Po nich Wyborcza zajęła się ponownie kwestią poliamorii, a mówić dokładniej tym, co Wyborcza uważa za poliamorię.
Ks. Oko w wywiadzie dla Do Rzeczy utożsamia poliamorię ze skrajną rozpustą. Obawiam się, że dokładnie to pisze na temat poliamorii Wyborcza. Tyle tylko, że Wyborcza jest bardziej szkodliwa i dla samej idei poliamorii, i dla związanych z nią ludzi. Oko posługuje się językiem silnie emocjonalnie nacechowanym, często wulgarnym, krytykowany jest – choćby przez Karola Tarnowskiego – za niekompetencję. Wyborcza pisze w tonie spokojnym, intelektualnym, pozującym na rzetelne myślenie i naukowy sznyt. Służy temu choćby dobór rozmówców – z tytułami, psychologicznym czy seksuologicznym wykształceniem, pracujących w miejscach, które uwierzytelniają ich tezy. A że tezy są kuriozalne, opinie krzywdzące – to już Wyborczej nie interesuje. Zamknięta jest bowiem na głucho na wszelką polemikę, czego w sposób wyjątkowo wymowny doświadczyli polscy poliamoryści. Bardzo rzetelną i prowadzoną z różnych stanowisk krytykę przeprowadzono w związku z tekstem Bzdury o poliamorii, który ukazał się w Wyborczej w lutym 2014 r. Gazeta nie była zainteresowana ani jej publikacją, ani nawet merytorycznym odniesieniem się do zaprezentowanej w polemice argumentacji. Widać też zupełnie zlekceważyła ten głos, bo tekst Pauliny Reiter Poliamoria: kilka srok za ogon, rozwija idee z inkryminowanego przez poliamorystów tekstu. I w najmniejszym stopniu nie korzysta z poglądów wyrażonych w polemice.

Poliamoria: kilka srok za ogon to wywiad przeprowadzany przez Reiter z Alicją Długołecką. Ta druga jest edukatorską seksualną, pracuje w warszawskiej AWF, w Zakładzie Psychoterapii i Rehabilitacji Seksualnej. Związana jest z Agorą, która opublikowała książkę Seks na wysokich obcasach, będącą… zbiorem rozmów Pań Reiter i Długołęckiej. W wykazie publikacji w CV Długołęckiej nie znalazłem jakiejkolwiek pracy na temat poliamorii, są za to publikacje związane z LGB, w tym w tomie pod redakcją cenionego przeze mnie Grzegorza Iniewicza (dlaczego o tym piszę, za moment). W prezentowanym wywiadzie obie Panie odnoszą się do Puszczalskich z zasadami, która to pozycja okazuje się nawet… podręcznikiem o poliamorii! Ani słowa o ważnej książce Deborah Anapol pt. Poliamoria. Nie ma w zmianki o istotnej stronie poświęconej poliamorii, jaką jest philianizm.pl Nie mówi się o seminarium Wakatu, które poświęcone było temu zagadnieniu. To wygodne, bo Puszczalscy z zasadami pozwalają na mówienie o poliamorii w perspektywie swobodnego seksu, który Oko nazywa we własnym języku skrajną rozpustą.

P. Długołęcka uważa, że synonimem poliamorii jest „wolna miłość”, czyli swoboda obyczajowa stanowiąca zaprzeczenie konserwatywnie rozumianego małżeństwa. Stwierdza także, że w poliamorii ważniejsza jest kwestia seksu niż miłości, czego potwierdzeniem jest jej zdaniem książka Puszczalscy z zasadami. Jest – dalej – związana z fazą niedojrzałości resp. dojrzewania, a to dlatego że osoby starsze (które z założenia mają być bardziej dojrzałe) z większą rozwagą wchodzą w nowe sytuacje, bardziej stawiając na „jakość relacji” niż „krótkotrwałe emocje”. Co więcej, zdaniem Długołęckiej, poliamorię można postrzegać także jako rodzaj „singielstwa”, „ życia osobno, dla siebie, jednocześnie wchodząc w relacje, które nie są oparte na odpowiedzialności za emocje drugiego człowieka”. Podsumowaniem tych teoretycznych dywagacji, które mają jakoś dookreślić czym jest poliamoria, Długołęcka stwierdza, że opozycją wobec poliamorii jest relacja „oparta na olbrzymim zaangażowaniu”. Dalej obie Panie zaczynają dywagować o seksie i o tym, że poliamoria może być formą terapii, w której rozpusta i zdrada stają się bodźcem do odkrywania swojej własnej wartości.

Przytłoczyło mnie nagromadzenie w jednym miejscu aż tylu wątpliwych opinii. Czuję się także bezradny wobec tendencyjnego charakteru tej publikacji i jej oderwania od dyskursu – także naukowego – związanego z poliamorią. P. Długołęcka zdaje się nie odróżniać od siebie swingu, otwartych związków, relacji poliamorycznych, anarchii relacyjnej czy konsensualnej nie-monogamii. Elementarna rzetelność wymagałaby jednak odróżnienia od siebie tych pojęć. Chciałbym się także dowiedzieć, na czym opiera przeświadczenie, że poliamoria to tyle, co „wolna miłość” w sensie, jaki sama nadała swoim słowom. W końcu – warto by powiedzieć, w jakim sensie Puszczalscy z zasadami to podręcznik do poliamorii, skoro same autorki piszą tam wyraźnie, że będą mówić o różnych zjawiskach i różnych stylach życia, dla wygody zebranych w jednym miejscu. 
W 2012 r. pisałem o tej książce między innymi: „Nie jest idealna. Nie dlatego - jak pisze Szumlewicz - że nie dostrzegają trudnych i ciemnych stron poliamorii, ale dlatego że książka pisana jest językiem typowym dla amerykańskich poradników psychologicznych. Momentami zatem trudno odnaleźć w niej głębszą refleksyjność, którą zastępuje powtarzane jak mantra wezwanie do pomnażania przyjemności, bo przyjemność jest szczęściem.
Drażnić może również seksualizacja dyskuru Autorek, ale to już akurat zarzut nie pod ich adresem, ale pod adresem naszej kultury, która - przejmując dominację nad człowiekiem - zniszczyła język erotyki w całości przekodowując go na język zachowań seksualnych. Tedy walka o odzyskanie przez erotykę autonomicznej wartości zawsze musi prowadzić przez język seksualności.

Niecko kłopotliwy może być również sposób, w jaki Autorki rozumieją poliamorię. Łączą bowiem pod tą egidą zachowania bardzo różne - bogate życie seksualne singli, próby budowania związków trzyosobowych, swingowanie, czy tworzenie dwuosobowych związków nieograniczających partnerów w realizacji ich potrzeb seksualnych. 
Sam powiedziałbym zatem, że jest to książka o poliamorii i o polierotyczności, przez poliamorię rozumiejąc relacje angażujące nie tylko seskualnie, ale także emocjonalnie i intelektualnie, a więc niemożliwe, jak sądzę, do realizacji grupowej, a przez polierotyczność - otwarcie na przyjemne doznania płynące z seksu”.
Po publikacji Puszczalskich z zasadami na rynku pojawiła się książka Deborah Anapol zatytułowana Poliamoria. O tej książce pisałem z kolei tak:

Książka Anapol ma znaczną przewagę nad zadomowionymi już w Polsce Puszczalskimi z zasadami
Po pierwsze, jej okładka i tytuł nie odsyła do kontekstu seksualnego, co ważna, jeśli przyjąć, że seksualność jest sferą obecną w wielomiłości, ale niekoniecznie dla wielomiłości konstytutywną.
Po drugie, Anapol ma świadomość swojego usytuowania, wie, że mówi we własnym imieniu - kobiety zasadniczo heteroseksualnej, stroniącej od niektórych form seksualnej aktywności (BDSM), ale także terapeutki mającej kontakt z osobami od siebie odmiennymi (tym bardziej warto podkreślić, że wrażliwie pisze o związkach biseksualnych zdejmując z biseksualistów kulturowe odium).
Po trzecie, nie jest ona hurra optymistką. O ilePuszczalscy są nieproblematyzującą wielomiłości zachętą do tego, by zacząć żyć inaczej, Anapol targają liczne wątpliwości. Ma ona świadomość, że wielomiłość - jak każda idea - ma swoje ciemne strony: jako poręczne pojęcie maskujące seksoholizm, uzależnienie, instrumentalny stosunek do drugiego człowieka.

Zapewne dlatego od samego początku zaleca ostrożność pokazując, że nie każde zachowanie, które deklaratywnie wynikać ma z postawy poliamroczynej, rzeczywiście służy budowaniu wielomiłości.

Zapewne dlatego chodzi jej o pryncypia.
Pryncypia, które powodują, że moralnie neutralne monogamia i wielomiłość, stają się doświadczeniem rozwijającego piękna.

Szczerość i transparentność, dbałość o jakość komunikacji, wrażliwość, empatia, lojalność i oddanie, odpowiedzialność, poczucie własnej wartości, szacunek dla różnorodności, zaangażowanie we własny wewnętrzny rozwój czy samodzielność - to warunki sine qua non osobowości poliamorycznej i udanego wielomiłosnego związku.

Sama wielomiłość zaś to nie hedonistyczne rozpasanie, ale
<wyzbycie się wyuczonych przekonań na temat kształtu miłosnej relacji oraz pozwolenie miłości, by sama wybrała kształt najodpowiedniejszy dla wszystkich stron. Jeśli dwie osoby dobrowolnie utrzymują seksualną wyłączność nie dlatego, że ktoś ich do tego zmusza lub obawiają się konsekwencji innego postępowania, nadal uważałabym tę parę za poliamoryczną – pisze Anapol.

Dla nas – osób, które ukuły termin „poliamoria” – kształt związku ma mniejsze znaczenie niż wartości, które są jego fundamentem. Wolność poddania się miłości i pozwolenia, by miłość – a nie tylko seksualna namiętność, nie tylko normy społeczne oraz ograniczenia religijne i nie tylko reakcje emocjonalne oraz podświadome warunkowanie – nadawała formę naszym intymnym relacjom: oto esencja poliamorii. Poliamoria opiera się na decyzji o poszanowaniu dla rozmaitych dróg rozwoju miłosnych związków. Poliamoria może przybierać wiele form, lecz, zgodnie z pierwotnymi założeniami, jeśli w relacji występują kłamstwa czy przymus albo jeśli zaangażowane w nią osoby w jakikolwiek sposób tracą wewnętrzną uczciwość i prawdę, relacja ta nie jest poliamoryczna, niezależnie od tego, ile osób w jej ramach uprawia ze sobą seks. Te subtelne wartości często giną wśród ekscytacji i magii, jakie towarzyszą otwarciu się na seksualną wolność, lecz pozostają kluczowe, jeśli chcemy zrozumieć głębsze znaczenie poliamorii>”.

Długołęcka ma oczywiście prawo uważać, że to Puszczalscy z zasadami są właściwym opisem poliamorii, tyle tylko, że powinna powiedzieć o odmiennych ujęciach i uzasadnić, dlaczego je odrzuca.

Poliamoria wiąże się dla mnie w sposób nierozerwalny ze związkami budowanymi przez osoby biseksualne. Długołęcka ma na koncie publikacje dotyczące osób nie-heteroseksualnych, powinna zatem orientować się w temacie. Zacząłem się zastanawiać, czy jej zdaniem orientacja biseksualna wyczerpuje się bądź w relacjach seksualnych, bądź w zaangażowaniu w „rodzinę” poszerzone o seksualne ekscesy. Jeśli tak nie uważa i przyjmuje, że biseksualiści mogą tworzyć stabilne, szczere, zaangażowane i satysfakcjonujące związki więcej niż dwuosobowe, to rodzi się z kolei pytanie, dlaczego mają być to relacje nie-poliamoryczne? W moim odczuciu właśnie takie relację są doskonałym exemplum poliamorii, choć sam nie ograniczam możliwości takich związków do grona osób o jednej orientacji seksualnej. Nie wiąże też w sposób konieczny miłości z seksem – traktuję się jako „czynnego” poliamorystę, bo kocham nie tylko partnera, ale także przyjaciół. I nie chcę waloryzować naszej relacji na zasadzie, że jedna postać miłości jest prawdziwsza od innej.

Chyba najwyższy czas, by Wyborcza przestała lukrować się lukrem postępowości. To gazeta neokonserwatywna – skrajnie wolnorynkowa i zachowawcza obyczajowo. W polskim żargonie – neoliberalna. Dobrym sposobem na neokonserwatywny coming out byłaby publikacja tekstu ks. Oko o poliamorii – skoro jest sojusznikiem ideowym środowiska Gazety.
Zachęcam do tego odważnego kroku, tym bardziej, że ks. Oko zafundował mi chwilową sławę jako osoby, której centrum życia stanowi promocja poliamorii – skrajnej rozpusty.

Odwagi Gazeto!

wtorek, 1 lipca 2014

KRWIOŻERCZA MONOGAMIA, WEGETARIAŃSKA POLIAMORIA

Wegetarnie promują zdrowy styl życia. A do tego - jak mawia moja koleżanka - są hedonistami, jako że dbają o to, by w świecie było mniej cierpienia, a więcej satysfakcji.
Wegetariańskie hedonizm i zdrowy styl życia zobowiązują. Także poliamorycznie! 
Jak wynalazłem to powiązanie? Ano, jak pisał Ludwik Krzywicki:

"Gromada, zarówno więc rodzina jak grupy rozleglejsze, ma na celu tylko jedno: zapewnienie gatunkowi istnienia ... Pod tym względem zwierzęta roślinożerne z jednej strony, drapieżne z drugiej - wykazują dążności zgoła odmienne. Pierwsze żyją olbrzymimi gromadami, ... uczucia solidarności są tam niezmiernie rozwinięte, popęd małżeński odznacza się małym stopniem wyłączności osobniczej, tj. istnieje bezład małżeński. Natomiast drapieżnikom obca jest wszelka inna gromada prócz rodziny, uczuć towarzyszkich nie ma, związek małżeński przybrał kształty rodziny parzystej. Te zwyczaje inne u drapieżców, a inne u zwierząt roślinożernych pozostają w związku jak najściślejszym z warunkami pożywienia i w ogóle utrzymania każdej z tych grup. Drapieżcy karmią się mięsem innych zwierząt ... Taki pokarm z konieczności istnieje w rozmiarach szczupłych. Gdyby więc drapieżcy posiadali uczucia towarzyskie o silnym napięciu i przebywali licznymi gromadami, zniknęliby wskutek zwyczajów towarzyszkich ... Zwierzęta ta muszą się trzymać z dala od siebie. ... Zgoła inaczej rzeczy się mają u zwierząt roślinożernych. ... Rozwojowi towarzyszkości żadna przyczyna nie staje w poprzek" [L. Krzywicki, Studia socjologiczne, Warszawa 1951, ss. 187-8]..

wtorek, 27 maja 2014

"O wysokości i wiecznym znaczeniu życia erotycznego nie stanowi jego szczupłość i wyłączność". MARIA DĄBROWSKA I POLIAMORIA

Zacząłem wielomiesięczny zapewne, przedsenny romans z Dziennikami Marii Dąbrowskiej (lektura XIII tomów to wszelakoż wyzwanie!). Trudno powiedzieć, że da się je zwyczajnie czytać - Dąbrowska to rzadkiej klasy obserwator, jest szalenie przenikliwa i swymi uwagami daje wiele do myślenia. 
Wyzwaniem jest także jej nieszablonowa osobowość, dzięki której przez długi czas łączyła ze sobą szalenie głębokie i intymne uczucia do Stanisława Stempowskiego i do Anny Kowalskiej.

Mam poczucie, że widziała świat szeroko, że nie chciała go szufladkować. Wiedziała także doskonale, że autentyczne zaangażowanie w egzystencję swoją i wspólnoty (a była społecznicą) wymaga świadomej "polityki przyjaźni" i "polityki wrażliwości", w której oddanie nie jest synonimem zawłaszczenia. 

Niemalże na początku formułuje dwie uwagi, które z chęcią zwiążę z poliamorią, a które warte są spokojnego namysłu. Zwłaszcza, gdy konserwatyści biją w tarabany, a wolność relacji, odejście od zaborczości, pokazywane są jako upadek kultury.

Ecce:

"Czy zawsze przezwyciężanie siebie w rzeczach miłości w kierunku rezygnacji z najbujniej niosących porywów jest przezwyciężeniem twórczym, zbliżającym nas do prawdy życia, do rzeczy nieprzemijających? Czy czasem nie należy przezwyciężać swój lęk przed głębinami, trudnościami wejścia w szerokie bujne życie miłosne? O wysokości i wiecznym znaczeniu życia erotycznego nie stanowi jego szczupłość i wyłączność, ale wistocie jego wysokość, szczerość i jego znaczenie dla pełnego, najpełniejszego rozwoju i rozkwitu linji życia, zawsze tylko na tej wysokości, na której się buduje każdym uczynkiem przyszłość i wielkość".

"Skończył się dla mnie okres w którym małżeństwo było dla mnie najbardziej zasadniczą formą życia, było życia wykładnikiem, barwą, nadającą koloryt innym rzeczom i kamieniem węgielnym tego, 'co jest jedyną niezaprzeczalną rzeczywistością - społeczeństwa' (Brzozowski). Myśl moja przerosła tę formę ludzkiego pożycia, odnajduję sens współżycia właściwego w tysiącu innych stosunków. A co dziwne, to, że to jakby powrót moich uczuć z dzieciństwa. Życie jest nad wszelki wyraz rozmaite i małżeństwo, to jeno jego epizod, który może w pewnych okresach - dla niektórych zawsze - jest wszystkim, ale nie wszystkim ono być ma, nawet w miłości. Bo właśnie o to mi tu chodzi. A pod nazwaniem małżeństwo rozumiem współżycie całkowite z połączeniem zachodów życia materjalnego, duchowego, zwyczajowego i. t. d.".


poniedziałek, 3 lutego 2014

WYBORCZA - BZDURY O POLIAMORII




Prasa wysokonakładowa potrafi wyrządzić wiele złego. Wystarczy, że goni za modą, prezentujac kontrowersyjnie społeczne tematy bez odpowiedniej dawki uwagi, cierpliwości i merytorycznego przygotowania. Niby wszystkiego tego winno się oczekiwać, ba, powołać można się nawet na stosowne zapisy Karty Etycznej Mediów. Ale jak wygląda w praktyce jej stosowanie i jej egzekowanie czytelnicy mojego bloga wiedzą bardzo dobrze.

W mało chluby trend dziennikarstwa od dawna wpisuje się - moim zdaniem - Gazeta Wyborcza (dodajmy wszak, nie ona jedna; poza Dziennikiem Gazetą Prawną, który jeszcze zaskakuje mnie rzetelnością, prasa codzienna jest u mnie na cenzurowanym, co nie znaczy, że jej nie czytam). Spektakularny tego przykład redakcja Wyborczej dała w miniony weekend, publikując w Magazynie Świątecznym wywiad Poliamoria to bzdury. Siermiężny tytuł składnia do jednego - do powiedzenia, że bzdurą jest nie tyle poliamoria, co ten tekst: niespójny, niesprawiedliwy i nierzetelny. Tezy w nim zawarte pozwalają stwierdzić, że Autorzy idą ręka w rękę z Dariuszem Oko (i jego obsesjami), który nie jest w stanie wyjść poza rozumienie miłości jako aktywności seksualnej i zrównujący poliamorię z innymi marksistowsko-dżenderowymi dewiacjami.

***
Poważne wątpliwości budzi już sam tytuł tekstu w Wyborczej. A propos falsyfikacjonizmu Karla Poppera usłyszałem kiedyś trafny zarzut, że nie jest dobra taka filozofia nauki, która wyklucza z praktyki naukowej jej ważną i rozwijaną część (Popper miał problemy z ewolucjonizmem czy mechaniką kwantową, ale uczciwie je przezwyciężał). Idąc tym tropem można powiedzieć, że niedobra jest taka perspektywa, która konkretnej grupie ludzi mówi, że ich życiowa praktyka jest co najwyżej bzdurą. O tym, że poliamoria jest zjawiskiem realnym, o tym, że generuje swoiste i nieswoiste, bo wspólne wszelkim miłosnym zaangażowaniom, problemy, o tym, czego jest krytyką etc. wiemy z literatury psychologicznej, socjologicznej, z osobistych świadectw ludzi. Brakło by mi odwagi, by uderzać we wzniosły ton i mówić, że wszystko to jest czystą mrzonką.

***
Nic nie pomoże tu zaangażowany w rozmowę autorytet. Nie jest przecież tak, że dorobek naukowy i zrzeszenie w instytucjach naukowych chronią przed pomyłką. O ile wiem Wiesław Łukaszewski nie prowadzi badań nad poliamorią. Z tekstu wywiadu wnioskuję także, że nie specjalnie zna literaturę przedmiotu. Opinie, które formułuję, są zatem jego prywatnymi opiniami, których nie powinno się podpierać i legitymizować odwołaniami do pełnionych funkcji w świecie nauki. Ale taka to już nasza polska przypadłość - kariera ekspertów z zakresu psychologii i socjologii jest chyba nie znana na taką skalę poza naszymi granicami. Co z tego, że owi eksperci znają się na wszystkim? I co z tego, że wyrocznia w Delfach uznała Sokratesa najmędrszym z ludzi dlatego że przyznawał się do własnej niewiedzy?

***
Mimo że w środowisku poliamorystów trwa dyskusja na temat tego, jak rozumieć samą poliamorię, Dorota Wodecka wie, czym jest jej istota. Mianowcie idzie - jej zdaniem - o to, by kochały nas tłumy. Poliamoria jest zamaskowanym egotyzmem, w którym chodzi o poklask, o zaspokojenie naszych potrzeb związanych z pozytywnymi emocjami, które - przynajmniej w części - mają wywoływać deklaracje miłosne. 

Ostatecznie chodzi o seks, który - o czym wiemy skądinąd - powoduje produkcję endorfin. Poczucie bezpieczeństwa, jakie daje jawna zdrada, brak pośpiechu, otwarte użycie innych ludzi - o nic więcej w poliamorii chodzić nie może, bo - jak przekonuje Łukaszewski - człowiek jest w stanie przeżywać "tylko jedną emocję naraz". I wszystkie piękne hasła - konsensualizm, szczwerość, szanowanie wolności etc., są tylko pobożnym przesłanianiem hedonizmu. A nawet jeśli, to pojedyncze przypadki nie są czymś naukowo reprezentatywnym.

***
No cóż, nad mizerią intelektualnych wywodów Wodeckiej i Łukaszewskiego mogę tylko załamać ręce.
Nie jestem bowiem w stanie podpisać się pod żadnym z wysuniętych przez nich stwierdzeń.

Po pierwsze, nie utożsamiam miłości z emocją czy emocjami. Wystarczy pobieżna znajomość klasycznych tekstów dotyczących miłości, by zrozumieć, że można postrzegać ją inaczej. Mnie najbliższa jest tradycja starogrecka, podług której miłość jest postawą względem innych ludzi. Postawą, która wynika nie z egoistycznych pobudek, ale z chęci dzielenia się sobą i budowania perspektywy, która byłaby wspólna. Miłość tworzy się - jak pokazuje Arystoteles - w oparciu o porozumienie, wspólne wartości, wspólną drogę, do ich urzeczywistniania, spędzanie czasu. Jej konstytutywnym elementem jest wprawdzie bliskość fizyczna, ale nie oznacza to relacji seksualnej. Ta może się pojawić, ale wcale nie musi.

Po drugie, trudno zgodzić się na to, że funkcjonalna teoria emocji Nico Frijdy jest opisem obiektywnej rzeczywistości. Gdyb tak było, psychologia nie musiałaby posługiwać się innymi koncepcjami emocji. W centerum koncepcji Frijdy stoi przekonanie, że emocje zawsze wiążą się z interesem jednostki. Generuje to zasadniczo egotyczny charakter emocji. Przesądza także o indywidualistycznych charakterze rozważań Frijdy - trudno tu bowiem pomyśleć wspólnotę inaczej niż jako korelat jednostkowych interesów. W moim odczuciu dyskwalifikuje to tę koncepcję jako narzędzie trafne do opisywania poliamorii, w której miłość pokazuje się w perspektywie zdecydownie mniej egocentrycznej i zorientowanej na własny interes (w tekstach poliamorystów dużo miejsca poświęca się emocjom współpartnerów, rezygnowaniu ze swoich zachcianek, konstruktywnemu podejściu do problemów, odpowiedzialności za innych etc.).

Być może jest zatem tak, że bzdurność poliamorii - rozumianej w tekście na kilka sposób, trudnych do uspójnienia, co pozwala zapytać, czy rozmówcy wiedzą, o czym rozmawiają? - jest po prostu efektem wyboru złej perspektywy jej widzenia. Sam przychylam się do takiego rozstrzygnięcia.

***
Czym dla mnie jest poliamoria? W przywołanej (bez zrozumienia, a więc może bez lektury) książce Deborah Anapol poliamorią rozumiana jest "pojęcie-parasol", obejmujący sobą różne style kochania - od erotycznych po romantyczne i platoniczne -, które łączy jedno: przekonanie, że podstawą bliskich relacji między ludźmi jest wolność. W jej przekonaniu poliamorystą jest ten, kto wyraża wewnętrzną zgodę na to, by miłość wydarzała się w życiu spontanicznie, by ona sama była wartością. 

Anapol nie ogranicza miłości do tej formy postaci, którą nadaje jej instytucjonalne, nuklearne małżeństwo. I czyni słusznie. Miłość bowiem niejedno ma imię, a tym, co - w bliskiej mi perspektywie filozoficznej - tworzy jej rdzeń, jest przyjaźń. Rozumiana jako głębokie osobowe zaangażowanie w innego człowieka, jako troska, jako życie wspólnymi ideałami. Jako wspólne-życie. 

Jestem zdeklarownym poliamorystą wcale nie dlatego że poza związkiem szukam erotycznych przygód. Ale dlatego że elementem mojego związku jest także przyjaźń. Ani związek, ani przyjaźń, nie są dla mnie wolne od bliskości fizycznej. Nie są wolne od tęsknoty, nie są wolne od potrzeby wspólnego spędzania czasu, czy dawania z siebie tego, co najlepsza. Co więcej, nie dzeli ich perspektywa erotyczna, bo nie jest wcale tak, że w związku eros jest czymś permanentnie ważnym i konstytutywnym. O tym, że kocham, mówię i partnerowi, i przyjaciołom. Zależy mi także na tym, by przyjaźń nie budziła w związku zazdrości.
Gdybym przyjął perspektywę Wodeckiej i Łukaszewskiego musiałbym przyjąć, że cała ta sytuacja jest nienormalna, bzdurna, a ja żyję w stanie zakłamania. 

Jestem zdeklarowanym poliamorystą, bo znam szczęśliwe związki biseksualne. W których szacunek, codzienne przezwyciężanie trudności, akceptacja siebie, są trwałą wartością. O wiele zdrowiej oddziałując na psychikę, niż wypieranie swich potrzeb i kłamanie w kwestiach własnej kondycji. 

***
Nie oznacza to, że poliamoria nie ma swoich problemów, pośród których wymienić można zawłaszczenie tego terminu przez osoby, które posługują się nim dla wygody, usprawiedliwienia, po to, by być modnym. Pisałem o nich wcześniej, dziś mogę dodać, że z ich powodu - a także z powodu bzdurnych publikacji - mam coraz większą ochotę zastąpić słowo poliamoria zwyczajnym słowem miłość. 

Nie oznacza to także, że jest jeden sposób rozumienia poliamorii - jest ich tak wiele, jak wiele jest miłości. Przywiązany jestem do swojej perspektywy zwyczajnie dlatego że w moim odczuciu pozwala ona zrozumieć więcej niż inne. Pozwala zrozumieć miłość niezaangażowaną erotycznie, postrzegać wyjątkowość miłości-przyjaźni, odsłaniać destruktywną siłę takich relacji nuklearnych, dla których głównym problemem jest "duchowa zdrada". Ale pozwala także zrozumieć wielomiłość, której ważnym elementem jest seks. I nie oburzać się na taki styl życia o ile wynika z wolnej, odpowiedzialnej decyzji wszystkich stron.

***
Przyjęcie za dobry opis poliamorii tego, co zaprezentowała Wodecka z Łukaszewskim pociąga za sobą unicestwienie refleksji nad miłością, która trwa od starożytności. Pociąga za sobą zakwestionowanie wyników nauk kulturologicznych, odsłaniających genezę i pokazujących krótki czas trwania współczesnego modelu nuklearnych relacji. Pociąga za sobą przyjęcie przekonania o nieredukowalnie egotycznym charakterze jednostek. Przesłania doświdczenie konkretnych ludzi. To dość powodów, by opis ten nazwać bzdurą.

Wolę perspektywy, które otwierają, jak ta Michela Foucaulta:
 "Tym, co dziś zwłaszcza mnie interesuje, jest problem przyjaźni. Poczynając od Antyku, przyjaźń stanowi-ła bardzo ważną relację społeczną: relację, w której jednost-ki dysponowały pewną wolnością, pewnym rodzajem wybo-ru (ograniczonym, rzecz jasna), i która pozwalała im również na intensywne przeżywanie związków uczuciowych. Przy-jaźń miała również ekonomiczne i społeczne konsekwencje, na przykład zobowiązywała jednostkę do pomocy przyjacio-łom etc. Sądzę, że w XVI i w XVII wieku ten rodzaj przyjaźni zanikł, przynajmniej w męskiej części społeczeństwa. A przy-jaźń zaczęła się stawać czymś zupełnie innym. Już w XVI wie-ku pojawiają się teksty wyraźnie krytykujące przyjaźń uważa-ną za coś niebezpiecznego. [...] Jedną z moich hipotez – jestem pewien, że zostałaby ona potwierdzona, gdybyśmy podjęli się takiej weryfikacji – jest to, że homoseksualizm (przez który rozumiem tutaj stosunki seksualne między mężczyznami) zaistniał jako problem po-cząwszy od XVIII wieku. Widzimy, że staje się on prawdziwym problemem dla policji i wymiaru sprawiedliwości. Jeśli w tamtej epoce zaczęto go traktować jako problem społeczny, to wła-śnie dlatego że przyjaźń zniknęła. Dopóki przyjaźń uosabiała coś ważnego, dopóki była społecznie akceptowana, nikt nie zauważał, że mężczyźni mieli ze sobą stosunki seksualne. Nie można powiedzieć, że ich nie mieli, ale po prostu nie miało to znaczenia. Nie miało to żadnych konsekwencji społecznych, rzecz była kulturowo zaakceptowana. Nie miało żadnego zna-czenia, czy uprawiali seks, czy się całowali. Absolutnie żad-nego. Kiedy przyjaźń znikła jako kulturowo oswojona forma relacji, pojawiło się pytanie: „Co mężczyźni razem tworzą?”. W tym właśnie momencie pojawił się problem. [...] Sądzę oczywiście, że byłoby czymś całkowicie sprzecznym wykorzystanie w tym celu i do tego rodzaju przyjaźni modelu życia rodzinnego czy instytucji sprzymierzonych z rodziną. Prawdą jest jednak, że jeśli pewne istniejące w społeczeństwie stosunki są formami ochrony życia rodzinnego, to stwierdzamy, że niektóre warianty niechronione są często w stosunku do tamtych bogatsze, bardziej interesujące i bardziej twórcze. Chociaż naturalnie są one również dużo bardziej kruche i wrażliwe. Pytanie, jakie typy instytucji powinniśmy stworzyć, jest pytaniem zasadniczym, ale nie mogę udzielić na nie odpowiedzi. Sądzę, że naszym zadaniem jest spróbować wypracować jakieś rozwiązanie" (tłum. K. M. Jaksender)















czwartek, 30 stycznia 2014

Z LISTÓW POLIAMORYSTY

Drogi Bruno,
dawno nie pisałem o poliamorii, tym bardziej ostatnia rozmowa między Tobą a Katarzyną Michalczak zdopingował mnie do skreślenia kilku słów. 
Pierwsze z nich to - dziękuję. Dziękuję za Twoją ideowość i szczerość, które w dobie nie najlepszej dla poliamorii koniunktury sprawiają, że wciąż wracasz do tego tematu pokazując, że pod tym samym słowem kryć się mogą zupełnie różne pojęcia - jedne szlachetne i godne uwagi, inne godne krytycznej refleksji, jeszcze inne godne demaskacji i odrzucenia. 
Dlaczeo pisze o kiepskiej koniunkturze dla poliamorii? Ano dlatego że, w moim odczuciu - uwikłana jest ona w dwa typy opowieści, które więcej zaciemniają niż mówią. Pierwszy z tych typów to oczywiście opowieści w stylu Dariusza Oko, dla którego jakakolwiek wolność w stanowieniu o postawach, uczuciach czy emocjach jest zagrożeniem dla świętych reliktów przeszłości. Drugi typ to swoista "lewicowa moda", dla której poliamoria jest narzędziem uprawiania polityki i ubierania w piekne słowa frywolnej i niezobowiązującej mody na intensywny, niemonogamiczny seks. Pewnie to uproszczenie, ale wielu moich znajomych z alergią reaguje już na samo słowo - dla nich poliamoria skojarzona jest z hispterskością i nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnością, głębią, morlanością i życiowa postawą. Modę tę dobrze podchwyciły media, niby zajmując się poliamorią, a tak na serio zamiast miłością zajmując się właśnie wielopartnerskim seksem, przyjemnością, przekraczaniem tabu.

W swoim liście chciałbym podzielić się z Tobą moimi dwoma niepokojami.

Pierwszy wiąże się z tekstem o znamiennym tytule Poliamoria nas wyzwoli? Bez względu na intencje i inspirujące wątki tego tekstu już sam tytuł wydaje mi się nietrafiony. W moim odczuciu poliamoria nie jest strategią mającą na celu wyzwalanie kogokolwiek i czegokolwiek - miłość bowiem nie jest narzędziem politycznej czy społecznej strategii, ale źródłem czy podstawą, z której mogą wyrastać takie a nie inne działania, praktyki życiowe, w tym oczywiście także praktyki społeczno-polityczne. Dla mnie warunkiem miłości, którą - z powodu dominującej tendencji do rozumienia jej jako nuklearnego związku - możemy nazywać wielomiłością, jest właśnie wolność. Ale nie wolność konsumpcji czu użycia, w której innych sprowadza się do roli narzędzia, a nie celu, ale wolność odpowiedzialna, szanująca odmienność i autonomiczność innych. W tym też sensie poliamoria nie jest dla mnie środkiem emancypacji, ale efektem oświecenia, o ile przez oświecenie rozumieć za Kantem umiejętność racjonalnego - teoretycznego i praktycznego, etycznego - kierowania samym sobą. O taką poliamorię upominał się choćby Michel Foucault, wracając do starożytnego ideału przyjaźni, pokazując, że dojrzały człowiek wchodzi w zaangażowane relacje, które nie muszą się wykluczać, ale które muszą być odpowiedzialne. 

Drugi wiąże się bezpośrednio z Waszą rozmową. To, co mnie niepokoi, to przekonanie, że właściwą perspektywą mówienia o możlwiości zaangażowanych relacji poliamorycznych jest psychologia czy neuropsychologia. A także teza, że kulturowo nie posiadamy wzorców relacji więcej niż dwuosobowych.
Nie odmawiam wartości ani psychologii, ani neuropsychologii. Uważam jednak, że poza nimi dla rozświetlania tego, czym jest (wielo)miłość potrzebne są także, a może przede wszystkim, perspektywy antropologii kulturowej, kulturoznawstwa czy filozofii. Dzięki nim możemy lepiej zrozumieć, jak za jednym słowem "miłość", kryją się bardzo różne światy. Możemy pokazywać, które z tych światów i dlaczego akurat te przyjmuje jako narzędzie rozumienia psychologia. Możemy odsłaniać kontekst relacji nuklearnych, możemy w końcu pokazywać historyczne i literackie przykłady takich miłosnych związków, które poza perspektywę nuklearności wykraczały. Jak sądzę, potencjał tekstów Charles'a Fourriera, Platona, Foucaulta i wielu innych jest tym rodzajem energii, który raczej rozsadza kategorie psychologii i wskazuje na pewne "poza", które dla myślenia o miłości i życia miłością może okazać się kluczowe, przynajmniej jako element samorozumienia.
Właśnie - samorozumienia. Mój niepokój związany ze zbyt łatwym odsyłaniem fundamentalnych aspektów poliamorii do psychologii wiąże się z tym także, że każda nauka stosowana uprzedmiatawia to, co bada, patrzy na swój przedmiot niejako "z zewnątrz". A miłość jest elementem naszego samookreślenia i samorozumienia, które to akty są - w moim odczuciu - początkiem filozofowania.

Nie bierz moich słów dogmatycznie. Są one tylko głosem w dialogu, czy raczej w polilogu. Są także wyrazem mojego doświadczenia, ważnego o tyle, o ile w miłości ważne są wszelkie sposoby jej doświadczania.
Z ciepłymi myślami,

Marcin 

piątek, 20 grudnia 2013

"O PRAGNIENIU ŚMIERCI TRISTANA" - ODPOWIADAJĄC KAROLOWI BERGEROWI

Rok Wagnera mija w Polsce w sposób mało chlubny. Nie dość, że muzyka mistrza z Bayreuth pojawia się u nas w dawkach homeopatycznych, to jeszcze sam Wagner obecny jest w prasie w sposób niekiedy skandaliczny. Jako przykład niech posłuży recenzja Małgorzaty Klimczak z Głosi Szczecińskiego (przedrukowana bez komenatrza przez wortale e-teatr.pl oraz Dziennik Teatralny), w której przeczytać można, że kompozytorem Lohengrina "był zwolennik Hitlera i ideologii nazistowskiej". O ile o antysemityzmie w pismach Wagnera (bo w muzyce raczej nie, w czym zgadzam się z Danielem Barenboimem) trzeba mówić, o tyle trudno uznać go za coś więcej niż ofiarę III Rzeszy, przecież zmarł w 1883 r., na sześć lat przed urodzeniem Adolfa Hitlera (o tym, czy Wagner był kompozytorem niemieckim piszę w tekście opublikowanym przez opera.info.pl).
Tym bardziej cenny wydaje mi się 124 numer Zeszytów Literackich, które - dzięki pomysłowości i pracy Aleksandra Laskowskiego zawierają obszerny blok tekstów Wagnera dotyczących. Wydawnictwo to zasługuje nie tylko na zainteresowanie, ale także na w miarę całościowy komentarz. W dobie poświątecznej planuję przygotować go dla opera.info.pl Ale że Święta są czasem podarków i momentem na spokojną lekturę, chcę zachęcić do kupna Zeszytów poświęcając kilka słów jednemu z opublikowanych tam tekstów, który Laskowski wskazał jako szczególnie cenny.

***
Myślę tu o szkicu Karola Bergera O pragnieniu śmierci Tristana
Autor jest w Polsce znany za sprawą książki Potęga smaku, poświęconej nie samej muzyce, ale nakreśleniu ogólnej teorii sztuki. Tym, co dla Potęgi smaku charakterystyczne, to przekraczanie granicy między tekstem naukowym, a esejem, a także pytanie organizujące dyskurs - nie "co to jest sztuka?", ale "po co nam sztuka?".

Analogiczna sytuacja zachodzi w przypadku eseju o Wagnerze - jego styl jest literacki i błyskotliwy, praca jest jednak rygorystyczna, z ducha akademicka. Prowokujące jest także pytanie, organizujące wywód, które można wysłowić tak o to: "czy Tristan jest dramatem o wiarygodnym przesłaniu?", a jeśli nie, to "do czego może być nam potrzebny?".

***
Berger jest przekonany co do tego, że przesłanie Tristana jest niewiarygodne i niespełnione
Niewiarygodna i prowadząca do nikąd jest bowiem - jego zdaniem - zamykająca utwór Transfiguracja. Powinna być ona końcowym tryumfem, apoteozą, co podkreśla Wagner rozwiązaniem "wszechobecnego akordu tristanowskiego" na tonice "w H-dur, a nie w a-moll", a także w komenatrzu z didaskaliów, gdzie czytamy, że umierająca z miłości Izolda winna wyglądać na przeobrażoną. 

Głównym motywem Tristana jest oczywiście Eros, rozumiany w zgodzie z Platońską Ucztą (na rolę tego dialogu dla swojej twórczości i światopoglądu wskazywał sam Wagner). A więc jako siła, która jako jedyna pozwala człowiekowi na przekraczanie siebie w kierunku Piękna-Dobra, a więc przekształcania skończonej i ograniczonej kondycji przez to, co odmienne, nieskończone, pozbawione granic. 
W zgodzie z duchem romantyzmu (a konkretnie, jak pisałem w przywołanym tekście, w zgodzie m. in. z filozofią Ludwiga Feuerbacha), miłość nie jest tu pojmowana jako stan nie-cielesny. Wręcz przeciwnie, erotyczność jest jej warunkiem sine qua non. Drugim z warunków koniecznych jest śmierć - romantycy odkrywają jej twórczą rolę, nadającą człowiekowie autentyczność, czyniącą z życia dzieło kreacji, ale - co bodaj najważniejsze - otwierającą perspektywę pełni. Śmierć staje się obietnicą jedności, zniesienia podziału, między kochankami, "zespoleniem się i zlaniem w jedno dwóch odrębnych istot - napisze Berger. - Tym samym śmierć staje się właściwym określeniem ostatecznego celu pożądania erotycznego".

***
Zdaniem Bergera oznacza to, że miłość-ku-śmierci jest obietnicą transcendencji. Obietnicą, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się mirażem. Dlaczego?
Zdaniem autora, by móc wysłowić transcendencję, należy zrobić dwie rzeczy.
Po pierwsze, trzeba założyć dualizm między naszym światem, a innym światem, zbudować perspektywę, w której, to co zmienne, wyobrażeniowe, konfrontuje się z tym, co niezmienne, prawdziwe.
Po drugie, ów inny, prawdziwy świat, musi być potraktowany jako wzór, norma, dzięki której mierzymy i oceniamy to, co dzieje się docześnie. 
Oznacza to, między innymi, że świat transcendentny ma konkretne oblicze, jest Czymś stałym, uniwersalnym, a także racjonalnym, o tyle, o ile pozwala nam rozumieć doczesne zaangażowanie, a także nadać temu zaangażowaniu sens i cel.

Dla Bergera kochankowie Wagnera ponoszą klęskę, bowiem ich miłość-ku-śmierci nie prowadzi w stronę żadnej transcendencji, to znaczy prowadzi ku Nicości, "w której zamiera wszelka indywidualność i świadomość". Łączący ich wzniosłu Eros jest na wskorś nihilistyczny, a Transfiguracja pozorna, prowadząca bowiem do nikąd. Egzystencjalne zaangażowanie Tristana i Izoldy nazywa Berger porażką i tragiczną pomyłką. "Przeobrażenie nie daje im nic: sednem transcendencji, którą osiągają, okazuje się być Nic (lub, co na jedno wychodzi, Wszystko). Nas jednak - pisze dalej Berger - nie pozostawia ono z niczym: otrzymujemy "pomnik najpiękniejszego z marzeń", wizję miłości najbardziej radykalnej i bezkompromisowej, a zatem z konieczności tragicznej".

***
Ujęcie Bergera jest - rzecz jasna - jednym z możliwych. Budzi jednak we mnie chęć polemiki.
Uważam bowiem, że końcowa Transfiguracja w Tristanie autentycznie się dokonuje, tym samym sądzę, że zaangażowanie kochanków nie jest ani pomyłką, ani porażką.
Żeby to zobaczyć, trzeba jednak innego zestawu pojęć, niż te, które porponuje Berger. Trzeba także innej perspektywy. Symbolicznie zbudował ją Georges Bataille, przy czym oglądany jego oczami Wagner wydaje się nawet bardziej od Bataille'a konsekwentny: podczas, gdy Francuz pisze wyraźne z perspektywy jednostronnego zaangażowania, o tyle Wagner maluje obraz pary autentycznie zaangażowanej w akt komunikacji.

***
Z Wagnerowskim Tristanem łączy Bataille'a bardzo wiele, co ilustruje słownik podstawowych pojęć, wspólnych dla dzieł obu autorów. Mowa tu o nocy przeciwstawionej dniowi, komunikacji jako zniesienia podziału na podmiot i przedmiot, śmierci, jako stawce autentycznego zaangażowania. Jak sądzę, wspólnym dla nich pojęciem jest także immanencja. Co więcej, immanencja, jest stawką całego wysiłku ich egzystencjalnego zaangażowania. Powtórzę - immanencja, nie transcendencja.
Transcendencja jest dla Bataille'a światem norm, światem dnia, światem, wymagającym zaangażowania w pracę, w kumulowanie dóbr, a więc w oddzielenie od siebie indywidualności (by kumulować, by pracować, trzeba się odróżniać).
Immanencja jest światem wydaktowania, upojenia, utraty tożsamości, nadmiaru, przekroczenia norm, rezygnacji z odróżniania się. Jest spiżową otchłanią bez gruntu - trawestując Krzysztofa Matuszewskiego -, bujnego plenienia się. Nicością w tym sensie, że jej stawką nie jest racjonalność, rozumienie, podporządkowanie celom, a więc indywidualizacja; wszystkim, jako skłębieniem życia łączącym w jedno to, co zostało oddzielone. 

Tristan czytany w takim kontekście jest dramatem o Transfiguracji jako transgresji, a więc o doświadczeniu wewnętrznym wyrastającym z zakwestionowania świata transcendentnych norm, zależności, zwierzchności. 
Jest opowieścią o doświadczeniu wewnętrznym jako pragnieniu spełnionej komunikacji, jedności i bliskości, których stawką jest bujna cisza pełni.
Jest opowieścią o szaleństwie suwerenności, suwerenność bowiem wykorzenia, czyni non-konformistą, sprowadza podjerzenie o psychiczną niestabilność, wyklucza.
Jest opowieścią o pełni, której nie da się nazwać - jest ateologią bądź opowieścią apofatyczną.

Wagner, tak, jak Bataille, nie może zdefiniować świata pełni. Gdyby to zrobił, zburzyłby cała konstrukcję dramatu - nazwana pełnia staje się sensem, celem racjonalnego działania, należy do świata dnia. Sakralność chronić może tylko cisza, wykluczenie języka, a więc to, co z perspektywy ratio wydaje się nierozumem

***
Berger, w moim odczuciu, stara się wtłoczyć dramat Wagnera w perspektywę, z której Wagner stara się uciec. Nie ceniąc logiki kapitalizmu, akumulacji i prostych, rozumowych prawd. 
Wiem jednak, że proponowana przeze mnie opowieść także jest jedną z wielu, choć perspektywa, w której jest zakorzeniona, pozwala - w moim odczuciu - zrozumieć z Tristana więcej. O wiele więcej...





niedziela, 6 października 2013

Z LISTÓW POLIAMORYSTY

Drodzy!
Przeczytałem sztukę Bruna, za przysłanie której raz jeszcze dziękuję.
Sporo w niej myśli bardzo mi bliskich, ale w tym liście chcę się skupić na jednym fragmencie, który uderzył mnie dzisiaj szczególnie. Oto on:
"GLORIA VON VICTIS Korzystając z pana tu obecności i wiedzy, którą pan posiada. Chciałam zadać jedno, stare i może nieco naiwne pytanie. 
PROFESOR Postaram się pomóc. 
GLORIA VON VICTIS A zatem, czy można zamienić ołów w złoto? 
PROFESOR Hm(...) odwieczne pytanie alchemików!
Droga pani, nauka poszła już na tyle do przodu, że z całą stanowczością mogę na to pytanie odpowiedzieć.
Nie, nie można! 
SOKRATES Dlaczego? 
PROFESOR Widać od razu, że nie jest pan chemikiem, inaczej nie zadawałby pan tak niedorzecznego pytania. 
SOKRATES Nic nie wiem o tej, jak jej tam (...)
chemii, ale pan zdaje się wie o niej wszystko? 
Gloria ściszonym głosem
GLORIA VON VICTIS No tak, znów się zaczyna ...  
PROFESOR Drogi panie, chemii poświęciłem swoje życiei kategorycznie stwierdzam, że zamiana ołowiu
w złoto nie jest możliwa! 
SOKRATES Czy pan wie, co pan mówi? 
PROFESOR Tak wiem, co mówię! A b s o l u t n i e jest to niemożliwe! 
SOKRATES A może tylko dla pana, bo wie pan tyle ile mówii mówi tyle ile wie? 
PROFESOR Co mi tu pan insynuuje?! To jest niemożliwe dla wszystkich! 
SOKRATES Może to co pan wie, to za mało? 
PROFESOR Pan mnie obraża, wiem wystarczająco dużo, na temat chemii! Wiem co mówię! 
SOKRATES Nie wiem czy wystarczająco dużo? Niech pan powie lepiej, czego o chemii pan nie wie.
PROFESOR A skąd mam wiedzieć, czego o niej nie wiem?  
SOKRATES Czyli nie wie pan, czego pan nie wie o chemii? 
PROFESOR Tak! Nie  wiem, czego nie wiem o chemii! Irytuje mnie pan! 
SOKRATES Czy można zatem wykluczyć, że jest coś o czym pan nie wie, a co mogło by mimo to istnieć? 
PROFESOR Nie, nie można tego wykluczyć. 
SOKRATES A jeśli tym „coś” jest zamiana ołowiu w złoto? 
PROFESOR Nie! Nie wierzę w to!
Poglądy wyznawane przez Profesora należą do najbardziej zdroworozsądkowych przekonań człowieka naszych czasów. Mimo to wydają mi się niepokojące, są bowiem wyrazem "jednotorowości" naszego myślenia, podporządkowanej tryumfowi technonauki i instrumentalnej racjonalności. Jednotorowość ta - jak za Martinem Heideggerem twierdzi Maria Kostyszak - zabija doświadczenie, które zawsze dokonuje się w żywiole wielości, w "niewyczerpanym bogactwie form", w bliskości tego, co dla człowieka źródłowe. Jednotorowość jest uproszczeniem, "z którego drwi rzeczywistość"; uproszczeniem, do którego przywykamy wierząc, że w życiu idzie o oryginalność, rozumianą jako wynalazczość, ciągle przelicytowywanie samego siebie, a nie wierność źródłom nas samym, które stawiają nas w szczerości i prawdzie bycia.

A przecież nowożytna kariera alchemii mniej brała się z wysiłków stricte przyrodniczych, a bardziej z duchowych. Przemiana metalu o zloto poza znaczeniem najbardziej dosłownym była dla alchemików symbolem transmutacji człowieka, jego wewnętrznego przeobrażenia, drogi, na której toczy się prawdziwy człowieczy rozwój. Jest on na tyle trudny, że w wielu przypadkach metal życia zawsze pozostanie kruszcem zwykłym, mało cennym. Nie znaczy to jednak, że sama przemiana jest niemożliwa.

W wypowiedzi Profesora jak w soczewce skupiają się tendencje wspólczesnej kultury. 
Widać w nich doskonale, że obecnie trudno znaleźć uzasadnienie na żmudnego procesu rozwoju wewnętrznego. Dawniej było to prostsze przynajmniej o tyle, o ile dzieje traktowano jako obiektywny proces, który rządzi się własną logiką, rozwija w kierunku urzeczywistnienia sprzyjających człowiekowi wartości (zwłaszcza wolności i rozumności), procesem, w którym jako ludzie jesteśmy zanurzeni i który uobecniamy poprzez swoje działanie. Dziś mówienie o procesie dziejowym nie wytrzymuje już krytyki, a przeszłość staje się raczej kwestią wybiórczej pamięci, emocjonalnego nastrojenia, ewentualnie przestrogi, a nie czymś, w czym złożona jest prawda o jutrze. Pewnie dlatego miast o rozwój zabiegamy o sukces w teraźniejszości, włączamy się w bieg o stanowiska i zaszczyty; w bieg, który rządzi się logiką nowości. Miast cierpliwie budować siebie, każego dnia zmuszeni jesteśmy do bycia coraz bardziej kreatywnym, do nieustannego przelicytowywania innych i samych siebie.

Postawienie na rozwój wewnętrzny jest dziś - jak nigdy - kwestią indywidualnej decyzji, trudnej i odpowiedzialnej. W końcu także nonkonformistycznej. Ale być może dlatego szczególnie cennej. 
Jest to - jak sądzę - decyzja, by szukać źródeł siebie, a nie pozornej oryginalności czy nowości.
Jest to także decyzja, by nie biec w wyścigu, by nie traktować innych jako zagrożenia i konkurencji, ale by szukać dróg miłości, bliskości, współtowarzyszenia, więzi. Taka nauka płynie przynajmniej z doświadczenia "duchowych alchemików", których droga była zawsze zarazem jednostkowa i wspólnotowa pokazując, że wolność nie jest przeciwieństwem "więzi wiążącej serca", a także że uprzywilejowaną hierofanią wolności jest miłość.

Miłość jest dziś szczególnym wyzwaniem. Sądzę tak, dlatego że drogi jej urzeczywistniania w jaskrawy sposób kłócą się dla mnie z dominującą tendecją do myślenia i życia "jednotorowego" i egotycznie "kreatywnego".
Wracając wczoraj od rodziców myślałem nad tekstem Jaka Derridy Polityka przyjaźni.
Derrida przywołuje w niej na początku zdanie Montaigne'a (będące z kolei przywołaniem słów Arystotelesa): O moi przyjaciele, nie ma na świecie przyjaciół.
Paradokslaność tego zdania jest paradoksalnością samej miłości:
miłość bowiem jest zawsze kwestią przyszłości i nadziei, jest zawsze kwestią odpowiedzialnego budowania, jest zawsze obietnicą. 
Owszem, miłość rozgrywa się zawsze tu i teraz, ale jako zobowiązanie, jako wydarzenie wstępne, jako podstawa czy punkt wyjścia do tego, by mogła kiedyś wydarzyć się naprawdę.
Choć doświadczamy jest w teraźniejszości, choć wydarza się w naszym życiu, jest zawsze oczekiwaniem na to,k by się wydarzyła, jest czymś, co uobecniając się ma dopiero się uobecnoć. Nie jest czymś gotowym, ale czymś, co podejmujemy się realizować. Jest niepokojem i drogą, a nie gnuśnym odpoczynkiem w raz przyjętych i nie zmienianych ramach.

Jak sądzę miłość ze swej natury otwarta jest na wielość (jak mówi Ewangelia, kto mało sieje, mało zbiera, kto wiele sieje, zbiera obficie). Jest rękodziełem rozgrywającym się "w żywile wielu znaczeń" i w żywiole wielu ludzi. Wielość ta nie jest jednak nieograniczona i dowolna. Zawsze dzieje się w przestrzeni bliskości, jej warunkiem jest wspólne dzielenie czasu, a proporcją jej przejawiania - jak chce Arystoteles - jest proporcja sprawiedliwości.
Miłość otwarta jest na wielość, bo będąc przestrzenią oczekiwania (modlitwy) jest także przestrzenią ciągłego zaspokajania, nieustannego udzielania odpowiedzi, gdy - jak pisze Derrida - odpowiadać musimy "za, za siebie lub za coś (za kogoś, za działanie, za myśl, za słowa), przed, przed innym, społecznością innych, przed instytucją, trybunałem prawem". Pamiętać jednak należy, że "odpowiadając za" czy "odpowiadając przed" zawsze odpowiadamy Komuś, obecnemu w twarzy Innego i w Innym mieszkającym we mnie samym.

W złoto przemieniać można różne metale - bogactwo i możliwości człowieka są zgoła nieskończone. Dlatego miłość realizuje się na różne sposoby i z różnymi osobami. Nuklearny rodzaj miłości wydaje mi się częśćią "logiki jenotorowej", odejściem od źródłowego żywiołu wielości na rzecz zabójczej kreatywności. Jak bowiem okazywać miłość na nowo komuś, kto - jako wyłączny posiadacz mojego serca - szybko poznaje język moich myśli i uczuć? Jak go zaskoczyć nie popadając w ciężar codzienności? Jak nie odebrać mu wolności, zarzucając go wszystkimi kruszcami, które są we mnie złożone? Jak pozostać sobą, jak być blisko własnych źródeł, gdy koniecznością okazuje się wyjście poza "rutynę", szukanie tego, co niekoniecznie jest tym, co spontanicznie mnie wyraża? Jak odkrywać w sobie kruszce, skoro oswojeni ze sobą wciąż pobudzamy te same struny własnych ciał i własnych dusz? Jak nie zamienić więzi w więzienie?

Moją odpowiedzią na te pytania jest praktyka miłości otwartej na wielość, wielomiłości. 
Choć piękna, pięknem zarówno fizycznym, jak duchowym, jest to jednak praktyka trudna i pełna niebezpieczeństw. W jej perspektywie miłość bowiem przestaje być czymś jasnym i spełnionym (ale czy nie jest tak, że związki w dzisiejszym świecie okazują się nietrwałe właśnie dlatego że  zamiast budować miłość iczekując jej wierzymy, że miłość urzeczywistnia się cała i na raz?). Staje się wyzwaniem, budzi swiadomość, że każde zanidbanie kochanej osoby może ją od nas oddalić zbliżając do innych? Uświadamia własne braki, a pod postacią zazdrości wydobywa na jak najgłębsze kompleksy?
Prawdziwa miłość jest trudna. Bo trudy pozwalają bardziej o siebie dbać, wychodzące demony zmuszają do pracy nad samouleczeniem. Dla mnie praktyka wielomiłości to szkoła własnych kompleksów i dostrzegania swojej wartości. Owszem, społeczne ramy wyznaczone miłości dają poczucie bezpieczeństwa, są komfortowym portem, do którego zawija serce. Jak sądzę, szczera miłość nie lubi komfortowych portów, bo one nie pozwalają dostrzec pomyłek, upadków i błędów. Bez nich zaś nie ma rozwoju - w końcu każde pójscie dalej wynika ze świadomości, że coś nas zatrzymuje. Nie wiem, czy rozwój ma sens. Ma go dla mnie, a - jak sądzę - bez pozytywnego stosunku do błędu i upadania nie ma rozwoju.

Wielomiłość jest jednak niebezpieczna z jeszcze jednego powodu. Łatwo ją bowiem zawłaszczyć. A "logika jednotorowości" jest wszystkożerna i lubi przebierać się za coś, czym nie jest. 
Dlatego - za Arystotelesem i Derridą - sądzę, że warunkiem sine qua non drogi do duchowej transmutacji, drogi traktami (wielo)miłości, jest odpowiedzialność za siebie, "za to kim jesteśmy, co mówimy lub robimy, i to poza zwykła teraźniejszością. Owo 'siebie' czy 'mnie' zakłada zatem jedność, innymi słowy pamięć tego, który odpowiada. ... 'Ja' przyjmuję odpowiedzialność za 'siebie', to znaczy za wszystko, co można przypisać temu, kto nosi moje imię, pozostaje 'ten sam' nie tylko w tej i następnej chwili, w tym i kolejnym stanie, ale nawet poza życiem czy w ogóle 'nazwą własną'".
Jednotorowa logika sukcesu nie uczy nas odpowiedzialności, ale skuteczności, wystawiając ideę (wielo)miłości na kompromitację.
Słowa o więzi, otwartości, wolności, bliskości są bowiem dobrym narzędziem choćby do tego, by realizować się jako swingers. O ile jednak można czuć sympatię do szczerych swingersów, o tyle nie można jej czuć do swingersów nieszczerych, korzystających z języka miłości do tego, by zamiast celu widzieć w drugim człowieku narzędzie do zaspokajenia własnych potrzeb. 

Jest w tym pewnie wiele idealizmu, ale tego uczę się do swoich duchowych mistrzów. Uczę się tego także, śledząc wspólnoty ludzi wespół szukających wolności w duchowym rozwoju, w sztuce transmutacji. Choć bolesna i trudna, jest we mnie zgoda na pięno wielości, bo to jedyny sposób, by nie upraszczać życia i doświadczenia. 
Tak, wierzę, że ołów da się zamienić w złoto.
Ale idzie to tak opornie dlatego, że brak nam szczerości, odważnego życia w prawdzie, odpowiedzialności za siebie.





niedziela, 29 września 2013

MIĘDZY MIŁOŚCIĄ (PHILIA) A POWSZECHNĄ ŻYCZLIWOŚCIĄ (AGAPE), CZYLI O SZTUCE CZYNIENIA TEGO, CO NAJWAŻNIEJSZE*

Marcinowi i Tomaszowi

"Do miłości jest przypisane poznanie umysłowo poznawalne, choć trudno tę miłość zdefiniować, ponieważ można ją pojąć wyłącznie dzięki bezpośredniemu doświadczeniu - naucza Ibn Arabi. - Mimo wszystko jednak nie zapominajmy, czym jest miłość, nawet jeśli jej koncepcja jest niedostępna".

Jak pogodzić to, że miłość jest niedefinowalna, a jej koncepcji nie da się sformułować z wymogiem, by nie zapominać, czym ona jest?
Jak o niej mówić, by zdać sprawę z bezpośredniego doświadczenia, które może różnić się zasadniczo od doświadczenia każdego z nas, a przecież w jakiś - ale jaki? - sposób łączy nas wszystkich?

Wydaje mi się, że miłość nie może być przedmiotem wykładu, przynajmniej jeśli przez wykład rozumieć przekaz systematycznie wyłożonych tez. 
Nad miłością można raczej medytować, wysuwając ostrożne przypuszczenia, zachęcając do współmedytacji, zostawiając miejsca na całkowitą odmienność doświadczenia.
Medytując warto brać pod uwagę bogate spectrum miłosnego doświadczenia tak, by jak najmniej wykluczać, a najwięcej włączać. Bo z dobrą medytacją jest tak, jak z dobrą filozofią nauki - tak, jak ta druga nie może tworzyć reguł wykluczających z nauki uznane terie, tak druga powinna uważać z mówieniem, że miłością nie jest coś, co po prostu nie mieści się w kanonie społecznych instytucji, a jest za to żywym doświadczeniem człowieka.

***
Jeśli myśląc o miłości z uporem maniaka wracam do refleksji Starożytnych, to dlatego że ludzie tamtych czasów pozostawili nam najpiękniejsze "przykłady miłości między przyjaciółmi". W żadnej innej epoce "miłość nie zyskała takiego znaczenia", stanowiąc "zarówno [...] praktyczny model życia, jak i [...] ideał etyczny". Co ciekawe, wydaje się, że 
"Utrata tego znaczenia rozpoczęła się wraz z moralną i filozoficzną rewolucją, jaką światu antycznemu przyniosło chrześcijaństwo. Wraz z jego nadejściem philia została zastąpiona przez agape - miłość Boga i bliźniego". Philia "nie została wprawdzie przez nową religię bezpośrednio odrzucona [...], ale jako ideał nie została przez nią wykorzystana. Przypisać to należy przede wszystkim jej wyłącznemu charakterowi, który wyróżniał z grupy parę lub grupę osób spośród innych 'bliźnich', i to tylko na podstawie indywidualnych preferencji i uczuć, nie mających nawet nic wspólnego z usankcjonowanymi instytucjami małżeństwa i rodziny. Również cenienie przyjaciela z powodu zalet jego charakteru czy umysłu, stanowiące ważny rys antycznego pojęcia przyjaźni, nie znajdowało oparcia w chrześcijaństwie, które nakazywało wobec bliźniego miłość bezwarunkową [Sowa: 44].  
Philia, jako przedmiot intensywnego namysłu, powróciła dopiero w drugiej połowie XX wieku, w momencie, w którym okazało się, że leżące u podstaw naszych wspólnot wartości, normatywy i kategorie chrześcijańskie są nieoperatywne, wykluczające i prowadzące do różnych form opresji czy przemocy. Kryzys nuklearnego modelu rodziny, zanik wielopokoleniowości, gwałtowne procesy indywidualizacji, podreślenie kreatywnej i pozytywnej roli samotności - te i inne zjawiska pozwoliły na nowo odkryć ideał philia jako relacji i uczucia, którym przypisana jest szczególna wartość moralna i które wypływają ze swobodnej decyzji zainteresowanych jednostek [por. Sowa: 45-6].

***
Stwierdzenie, że chrześcijaństwo (jako rozwijająca się instytucja, a nie jako mądrość przekazana przez Ewangelie) doprowadziło do utraty znaczenia miłości w sensie philia może na pierwszy rzut oka wydawać się czymś dziwnym. Przywykliśmy bowiem do tego, że chrześcijaństwo jest religią miłości bezkompromisowowej, to znaczy w intencji obejmującej wszystkich ludzi. Warto tedy zapytać, czy hipotezę Joanny Sowy daje się jakoś udokumentować?
Sądzę, że tak. I można to zrobić co najmniej na kilka sposobów. Sam postaram się wskazać kilka elementów, które pokażą, że klasycznie rozumiana miłość jest ideałem niebezpiecznym z punktu widzenia instytucji chrześcijańskich.

Rozpocznijmy od dłuższego cytatu:
"95 - Przyjaźń, dar Boga

Prawdziwą przyjaźnią jest ta, którą tworzy sam Bóg, między osobami, które są zjednoczone z Nim węzłami miłości. Przyjaźń, jest bardziej wyrazem tej miłości, która pragnie usłużyć Panu widzianym w bliźnim, niż poszukiwaniem własnego zadowolenia. Z pewnością należy unikać niebezpieczeństwa, że przyjaźń zniewoli i uzależni, niszcząc osobowość.
W ludzkim współżyciu, szczera przyjaźń między osobami, które się lubią, jest częścią jak najbardziej naturalnych zachowań. Życie zakonne pragnie być ewangelicznym współżyciem braci złączonych tym samym najwyższym ideałem, tym aby oddać się bez oporów Bożej miłości, i ofiarować siebie, szczodrobliwie w służbie Ewangelii i miłości.
96 - Uchronić przyjaźń przed deformacją
To jest czas, w którym należy mówić o przyjaźni jasno i wyraźnie, nie mylić jej stałej i bezdyskusyjnej wartości, z deformacjami, którym może ulegać. Niestety w życiu wspólnotowym, bardzo długo nią wzgardzano, była przedmiotem podejrzeń i oskarżeń. Należy przywrócić jej godność i umieścić na właściwym jej miejscu.
Jedyną osobą kochaną dla niej samej, jest Bóg; żadna inna miłość nie może pomniejszyć albo zatrzeć pełni tej miłości, gdy kocha się innych w ten sam sposób. Należy i trzeba kochać wszystkich braci, ale nikogo w ten sam sposób lub zamiast Boga.
Czystość nie zabrania rozszerzania miłości; co więcej niezwykle rozwija zdolność do kochania. Ze swej natury przyjaźń nie sprzeciwia się ani ślubom, ani konsekracji.
97 - Wychowywać do prawdziwej przyjaźni
Przyjaźń oznacza przyciąganie, zgodność uczuć, myśli, ideałów. Powinna bazować na szczerości i powinna troszczyć się o prawdę i wolność osoby. Przyjaźń rodzi się spontanicznie, między dwoma, lub kilku osobami; nie można jej narzucić z zewnątrz, i nie można jej zlecić, a jedynie nakierować na nią; oczywiście, że nie można wyrażać siebie, w takim samym stopniu, i tak samo spontanicznie i szeroko, ze wszystkimi. Pierwszymi przyjaciółmi powinni być współbracia ze wspólnoty, ci, z którymi dzieli się życie, pracę i ideały.
Konieczne jest jednak, rozróżnianie osób, do których kieruje się przyjaźń. Kiedy obiektem jest kobieta, wymagana jest znacznie większa ostrożność. Przyjaźń z kobietą, często doprowadza do zakochania się. Pociąg, nie ogranicza się wtedy do sfery duchowej, ale często staje się pociągiem fizycznym.
Jeżeli przyjaźń jest otwarta na innych, przysparza wiele dobra wspólnocie, ale staje się też, wielkim utrudnieniem, kiedy wyklucza wszystkich innych i dusi zazdrością, osobę, którą się darzy przyjaźnią. Należy unikać wszelkiego wyuzdania czy pobłażliwości, należy wymagać największej szczerości i przejrzystości w otwieraniu się. Nie można pogodzić tego, co jest nie do pogodzenia. Nie można mieć złudzeń, że można kroczyć długo, gdy jest się dwulicowym i prowadzi podwójne życie.
45 - Zachować wysokie kryteria wyboru
W takim zamęcie idei, moralnych i duchowych wartości, jaki panuje obecnie, Zgromadzenie pragnie stanowczo wyrażać swoje kryteria oceny i wyboru, i potwierdzić w swojej linii formacyjnej, odczucia Kościoła, który uznaje za jedynego mistrza i matkę.
Bez popadania w przesadę, zachowań czy wyrażeń, należących do pewnego rodzaju rygoryzmu duchowości z dawnych epok, wydaje się całkowicie niemożliwe stawiać obok siebie, autentyczność mocnej miłości do Chrystusa i dusz, oraz pobłażliwość wątpliwego pochodzenia, wobec: zabronionych miłości, przyjaźni wiążących serca, tendencji lub doświadczeń homoseksualnych, pedofilię, narkomanię, alkoholizm, powiązań ze światem kryminalnym, czy ze zorganizowaną przestępczością, podwójne życie, przynależnością do organizacji przeciwnych wierze albo Kościołowi, czy tym podobnych. Nie można postępować jednocześnie drogą Chrystusa i nieuporządkowanych pożądań ciała. Niech nie zwodzą nas aparencje dobra.
Przytoczone powyżej punkty pochodzą z Przewodnika Formacji Oriońskiej. Wybrałem je z powodów osobistych - z orionistami związany byłem przez długi czas jako świecki katolik, przez krótki zaś - jako nowicjusz zakonu. Do dziś pamiętam silny szok, jaki wywołały we mnie listy założyciela zgromadzenia, Alojzego Orione. Znajodwały się w tych listach bardzo cierpkie słowa pod adresem przyjaźni, która - zdaniem Orionego - buduje nazbyt intymne więzi między przyjaciółmi prowadząc do bliskości cielesnej, a w końcu homoseksualnego obcowania.
Stanowisko to zostało pozornie złagodzone, ostatni, 45 punkt pokazuje jednak dobrze, że dla katolickiego zakonu "przyjaźń wiążąca serce" jest patologią taką samą jak narkomania, pedofilia czy alkoholizm. Jest także wyrazem miłości własnej (egoizmu), traktowanej przez chrześcijaństwo jako grzech. Jedyną dopuszczalną formą rozumienia miłości jest w takiej perspektywie powszechna życzliwość: pozbawiona komponentu uczuciowego, wolna od głęboko intymnych więzi relacja wzajemnej pomocy w życiu codziennym i w praktykowaniu przepisów oraz zbliżających do Boga. Dobitnie sformułował to św. Augustyn, który - jak przypomina Sowa - opowiada w Wyznaniach "o swoim smutku z powodu śmierci przyjaciela, ostatecznie dochodząc do wniosku, że po ochłonięciu z rozpaczy ze zdarzenia tego był zadowolony; przyjaźń daje bowiem iluzoryczne wrażenie samowystarczalności, które w rzeczywistości człowiek może usyskać jedynie poprzez całkowite oddanie się Bogu" [Sowa: 45]. 

***
Grecki termin philia zwykliśmy tłumaczyć jako przyjaźń. 
Nie jest to jednak tłumaczenie do końca trafne.
O ile bowiem polska przyjaźń opisuje pewną relację między ludźmi, o tyle nie mówi nic na temat łączącego ich uczucia. Gdyby zapytać przyjaciół, jakie uczucie ich łączy, w większości wypadków poczuli by się zakłopotani. Być może odpowiedzieliby, że się lubią, ale czym wtedy przyjaciel różni się od kolegi? 
Pewnie jeszcze większe zakłopotanie wywołałaby podpowiedź, że tym, co ich łączy jest miłość. W każdym razie zakłopotanie, a nawet "psychiczny dyskomfort", budzą w nas "porywające przykłady miłości między przyjaciółmi" przechowane w literaturze staro-greckiej [Sowa: 44].

Wydaje się, że grecka philia jest określeniem i szerszym, i zdecydowanie mocniejszym od naszej przyjaźni [Sowa: 43]. Z jednej strony wskazuje na relacje łączące grupę ludzi, z drugiej opisuje także silną i intymną więź emocjonalną, jaka osoby te łączy. Odnosi się zatem do kręgu ludzi, którzy są nam drodzy i których uznajemy za swoich; jest wspólnotą doświadczenia, wspólnego spędzania czasu, wspólnych rozrywek i wspólnego roztrząsania problemów, jest przestrzenią altruzimu i troski o siebie, a także fascynacji pięknem, tak duchowym, jak i cielesnym [por. Sowa: 42, passim]. 
Philia nie jest tedy przeciwieństwem erosa, ale jego przedłużeniem i otwarciem.

***
Przez eros proponuję rozumieć tutaj sferę zakochania, pożądania i namiętności. 
Pełni ona ważną, choć ambiwalentną rolę w życiu człowieka.
Ambiwalencja ta wiąże się z faktem, że eros jest siłą potężną i gwałtowną; potrafi wstrząsnąć człowiekiem do tego stopnia, że prowadzi go do utraty samosterowności i moralnej autonomii. Człowiek, który pożąda, potrafi zaspokojeniu pożądania podporządkować wszystkie swoje decyzje, stając się zakładnikiem i niewolnikiem namiętności, podporządkowując się relacjom na wskorś egotycznym i interesownym.
Eros potrafi być jednak także siłą wyzwalającą i twórczą, a dzieje się tak wtedy, gdy przenika go philia.

(Post)chrześcijańskie koncepcje przyjaźni traktują ją zawsze jako więź czysto duchową, głównie intelektualną (zgodność myśli i ideałów, które budzą w nas zgodność uczuć). Klasycznie pojmowana philia nie wyklucza intymności uczuciowej i bliskości cielesnej, nie wyklucza także współżycia. Co więcej, nie widzi problemu w tym, by sfera erosa dotyczyła więcej niż dwójki ludzi, tak, jak philia łączyć może więcej niż dwójkę przyjaciół.
Wynika to z różnic w punkcie wyjścia etyki Greków i etyki Kościoła. 
O ile bowiem chrześcijaństwo pyta o to, co jest moralne i nie-moralne, Grecy pytają o to "jak powinniśmy żyć?". Niezbędnym elementem szczęśliwego życia jest dla Greków właśnie philia, przynosząca poczucie stabilności, bezpieczeństwa, bliskości, a także możliwości dzielenia się własną etyczną doskonałością. Grecy doświadczali philia nie tylko w kręgu własnej rodziny, a może nawet głównie poza nim, choćby dzięki zinstytucjonalizowanej pederastii czy licznym stowarzyszeniom (wojskowym, politycznym, religijnym)**. Wiedzieli także, że instytucje społeczne, jak małżeństwo, nie gwarantują istnienia intensywnych osobistych więzi, bez których życie staje się nieszczęśliwe i niepełne [Sowa: 22, 33]. 
Posiadali zatem takie doświadczenie miłości, które nie przesądzało o tym, ile osób może się kochać, i w którym wierność nie była tożsama z seksualną wyłącznością. 
Tak ujął to Kenneth J. Dover [246]:
"grecka kultura tym się różniła od naszej, że bez oporów akceptowała przemienność nastawień seksualnych człowieka, zaprzeczając implicite, jakoby takowa przemienność czy dwoistość stwarzała jakiekolwiek problemy jednostce czy społeczeństwu.

***
Sytuacyjność*** naszego poznania, rozumienia i wartościowania bardzo dobrze obrazuje Mozartowski Don Giovanni.

Dla współczesnego odbiorcy to opowieść o cynicznym uwodzicielu, który porwał się na lodowato czystą i dziewiczą Donnę Annę i który został za to przykładnie ukarany. Pozostałe bohaterki, a więc Donna Elwira oraz Zerlina, poza tym, że zajmują w hierarchii miejsce drugo- i trzeciorzędowe, to jeszcze ich perypetie są tylko dodatkowym potwierdzeniem słuszności poniesionej przez Giovanniego kary.

Dla Mozarta i jego współczesnych Don Giovanni to opowieść o cynicznym birbancie, który zasadził się na cnotę młodej wieśniaczki, po tym, jak nie zdobył cnotliwej (na pokaz?) Donny Anny i przy wtórze jęków mocno podstarzałej (wystarczy posłuchać, w jakim stylu utrzymał Mozart pierwszą arię Elwiry, by rozstrzygnąć kwestie wiekowo-dowodowe) i porzuconej przez niego kochanki. Miast tragedii mamy tu raczej plebejską farsę, której celem jest zabawienie i pouczenie (co bystrzejszej) widowni.

Wszelako w jednym i drugim przypadku Giovanni  to cynik, ktoś, kto mówiąc o tym, że kocha wszystkie kobiety, w rzeczywistości nie kocha żadnej. Alexandres Nehamas swym komentarzem do Platońskiej Uczty przekonał mnie jednak, że i to podejście uznać można za wyraz usytuowania i że w zależności od perspektywy Giovanniemu bliżej będzie bądź do zasługującego na naganę rozpustnika, bądź do opisywanego przez Platona filozofa.


Mozartowski Don Giovanni - ku mojemu zdumieniu - wiąże się z Platonem niemalże wprost. Chodzi tu - jak pokazuje Nehamas - o drobny fragment arii katalogowej. Leporello, śpiewając, iż jego Pan "u blondynek ma zwyczaj wychwalać łagodność, u brunetek - stałość, a u jasnowłosych słodycz" przywołuje fragment Platońskiego Państwa przepracowany (w duchu heteroseksualizmu) przez Lukrecjusza w jego De Rerum Natura. Platon, wyjaśniając kim jest filozof, pisze co następuje:

"Otóż trzeba ci będzie przypomnieć - zacząłem - albo i pamiętasz sam,że jeśli o kimś mówimy, że on coś kocha, to jeśli się słusznie tego wyrazuużywa, trzeba o nim powiedzieć nie to, że on w tym przedmiocie kochajedno, a drugiego nie, tylko że kocha wszystko?- Zdaje się - powiada - że trzeba mi przypomnieć, bo doprawdy, że niebardzo rozumiem.- Innemu by - odrzekłem - wypadało powiedzieć to, co mówisz, Glau­konie. A takiemu specjaliście od spraw miłosnych nie wypada nie pamię­tać, że wszyscy ładni chłopcy takiego, co lubi towarzystwo młodych ludzi  i zna się na miłości, skubią jak dobry kąsek i niepokoją go uważając, że są  godni zabiegów i kochania. A czy wy też tak samo nie robicie z ładnymi  chłopcami? Jeden dlatego, że ma nos perkaty, nazywa się u was pełen  wdzięku i chwalą go, u drugiego nos garbaty, więc mówicie, że ma w sobiecoś królewskiego, a jak taki pośredni, to się mówi, że szalenie proporcjonalny. Jak czarny, to, że wygląda po męsku; jak biały, to prosto od bogów po­chodzi. A ta cera złocistomiodowa? Myślisz, że ktoś inny stworzył ten wy­raz, a nie zakochany, kiedy szukał pieszczotliwych zwrotów, a nic mu to nieszkodziło, że kochanek był żółty, dość że pełen uroku? Słowem, wyma­wiacie się wszelkimi pozorami i na wszystkie tony śpiewacie tak, żeby nie odrzucić żadnego z tych, co kwitną i pachną.- Jeżeli ty - powiada - do mnie pijesz mówiąc o zakochanych, że tak ro­bią, to zgadzam się, bo mi idzie o tok myśli. [...]- A to też przyznaj, albo i nie; o kimkolwiek mówimy, że on ma namięt­ość do czegoś, u tego stwierdzamy pożądanie wszelkich postaci tego cze­oś, czy też jednych tak, a drugich nie?- Wszelkich - powiada. [tłum. W. Witwicki, fragmenty od 474 c].

Dalszy tok dyskusji kieruje sprawę ku Pięknu. Filozof, podobnie jak miało to miejsce w Uczucie, nabiera cech tego, kto dąży do Piękna samego w sobie, będąc człowiekiem erotycznym i rozpoczynając od ukochania piękna skrytego w ciele młodzieńca. Piszę o rozpoczynaniu, bowiem kochanek, o ile ma się okazać filozofem, nie może poprzestać na ukochaniu jednego ciała. Postrzegając piękno swojego paidika musi również dostrzec piękno skryte w ciałach w ogóle i je ukochać. Bez tego elementu nie będzie mógł dostrzec piękna duszy cenniejszego od zmiennego i przemijającego piękna ciała, by przejść dalej - jak komentuje Nehamas - do piękna prawi i instytucji i skończyć na kontemplacyjnych oglądzie Piękna samego. Zdaniem Nehamasa przechodzenie przez poszczególne etapy nie oznacza jednak utraty poprzednich: pragnienia nie wykluczają się, ale dopełniają doprowadzając do harmonii pragnienie płodzenia cielesnego i duchowego. Przykładem Nehamasa jest tu sam Sokrates, który nie tylko posiadał z Ksantypą dwójkę dzieci, ale związał się z Alkibiadesem w taki sposób, że ten zajmował niezbywalne i szczególne miejsce w jego życiu, pomimo że sam Sokrates "skłaniał się ku pięknym i zadurzonym, i nieustannie wśród nich się kręcił", będąc  - w praktyce - miłośnikiem wszelkich pięknych ciał [por. Uczta, 216 d]. Postępowanie to - co silnie podkreśla Nehamas - nie miało nic wspólnego z niewiernością. Nie oznaczało również, że Sokrates porzucał jednego chłopca dla innego. Nasze kulturowe przyzwyczajenia, by takie postępowanie zaliczyć w poczet nagannego, egoistycznego promiskuityzmu również spełzają na niczym - Sokrates nie jest bowiem skupiony na swoim prywatnym interesie, ale na płodzeniu w pięknie, które przynosi błogosławione owoce w życiu wszystkich zainteresowanych stron. Powtórzmy: nie odbiera również miejsca Alkibiadesowi, dochowując mu wierności na sposób, jaki dziś jest dla nas nie tylko do wyobrażenia, ale także do wysłowienia w sposób intersubiektywnie zrozumiały.

W opisanej powyżej optyce Don Giovanni przestaje być nieszczerym seksoholikiem, ale staje się filozofem, który nie dość, że szczerze miłuje piękno dostrzeżone w kobietach, to (jak sądzę) jest szczerze przywiązany do Donny Elwiry. Tę prawdę jego egzystencji zdaje się potwierdzać fakt, że spokojnie oddaje się pod sąd trybunału zwołanego przez  kulturę o obliczu stricte monogamicznym i chrześcijańskim. I choć skazany, jak kiedyś Sokrates, swym wyniosłym spokojem wychodzi z tego sądu tryumfatorem.
Gdyby dane mi było kiedyś (a chciałbym, żeby kiedyś tak było) inscenizować Mozartowskie arcydzieło, chciałbym wpisać je właśnie w takie ramy. Nie po to, by promować rozwiązłość czy usprawiedliwiać zdradę, ale po to, by postawić prowokacyjne pytania. I wcale nie aspekt praktycznego kochania wielu ciał wydaje mi się tu najważniejszy (wierzę, że odpowiednio wrażliwa i głęboka osoba może mieć potrzebę takich doświadczeń jednocześnie budując więzi życiowe z jednym, wybranym i "nieprzechodnim" partnerem czy partnerką). Ważniejsze wydaje mi się zafiksowanie naszej kultury na zdradzie duchowej. Zapytajmy sami siebie, na ile boimy się wolności osób, które kochamy, na ile lękamy się, że dostrzegając piękno w innych ludziach, zdarzeniach i przedmiotach przestaną dostrzegać nasze piękno? Zapytajmy, czy przypadkiem nie jest tak, że małostkowo chcemy zamknąć całość piękna tylko w ramach relacji dwójki ludzi, budując szklany klosz niepisanych zakazów i nakazów, a więc ograniczając przestrzeń życia? Będąc zazdrosnymi o przyjaciół, znajomych czy jednostronnie angażujące pasje?

***

Za Francesco Alberonim, chciałbym rozumieć philia jako etyczną postać miłości [Alberoni: 39, Sowa: 44]
Oznacza to dla mnie, że miłość jest cnotą, do realizacji której człowiek powinien dążyć. 
Przez cnotę rozumiem "doskonałość w wykonywaniu właściwej sobie funkcji" [Sowa: 12], maksymalne natężenie tkwiących w człowieku możliwości, które realizują się w czynie, w działaniu. 
Idąc za Starożytnymi chciałbym także postrzegać miłość poza opozycją altruizm - egoizm. Opozycja ta jest, moim zdaniem, produktem cywilizacji chrześcijańskiej, który doprowadził do głębokiej deformacji obrazu człowieka i pod nazwą pokory wpędził ludzi w nerwice, kompleksy, lęki i frustrację.
W moim przekonaniu philia jest cnotą zarazem indywidualną, jak i wspólnototwórczą.
Jest cnotą indywidualną, jako że stanowi niezbędny element troski o samego siebie, przynosi poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, pozwala na budowanie pozytywnego obrazu samego siebie. Poprzez to staje się źródłem altruzimu i budowania wspólnoty - przy założeniu, że cnota realizuje się w czynie, autentycznie "bogaty" człowiek nie może nie dzielić się swoim bogactwem.

Uważając ideał powszechnej życzliwości za trafny i wart praktykowania sądzę, że philia nie może łączyć wszystkich ludzi, choć nie jest zawężona do dwójki osób.
Tak silna, stabilna i intymna więź powstaje bowiem w sposób, którego nie da się praktykować ze wszystkimi. Elementem koniecznym jest tu wspólne spędzanie czasu, dające szansę na doświadczenie bliskości intelektualnej, uczuciowej i fizycznej.
Tym, co konstytuuje doświadczenie philia są dla mnie także: megalopsychiaparrhesia, stałość, wzajemność, równość i wolność.

Megalopyschia, wielkoduszność, rozumiana jest jako słuszna duma, czyli zdrowy, maksymalnie nieuprzedzony ogląd samego siebie. Człowiek rozpoznawszy swoje cnoty (atuty) posiada do siebie rozsądne zaufanie (co pociąga za sobą dystans i poczucie humoru), zna swoją wartość i pielęgnuje poczucie honoru. Nikim nie gardzi, ale też nikomu nie schlebia, nie potrzebuje poklasku, ale aktywnie zabiega o swoją cześć i ją chroni.

Parrhesia to inaczej szczerość czy prawda bycia. Jest przeciwieństwem pochlebstwa, które wprowadza człowieka w relacje oparte na dominacji i interesie. Wyklucza także sztuczki retoryczne, służące nie tyle budowaniu relacji, ile prowadzeniu gry z innymi ludźmi. Parrhesia odsłania ten wymiar miłości, którego stawką jest prawda. Człowiek szczery żyje tak, jak mówi, jego osobowość jest prosta, a kierujące nim wartości stabilne. Parrhesia to także umiejętność mówienia prawdy tak, by ta nie stała się szantażem, by nie zawłaszczała, by pozwalała słuchającemu obejść się bez tego, co mówię, a więc by traktowała go jako osobę samodzielną w decyzjach, uczuciach i przekonaniach [por. Foucault].

Stałość jako cnotą, która - w moim odczuciu - może zastąpić wierność, nazbyt związaną z monogamicznym i zseksualizowanym rozumieniem relacji międzyludzkich. Oznacza ona "złoty środek" między uporem a niestałością. Upór i niestałość wykluczają miłość, są bowiem źródłem zniewolenia. Upór krępuje osobę, której nie pozwalamy zredefiniować relacji. Niestałość jest służeniem zmiennemu pożądaniu, osoba niestała traktuje drugą osobą tylko jako źródło zaspokojenia. Stałość oznacza towarzyszenie sobie w trudnościach i pomimo trudności, zmaganie się o najlepszy i najbardziej satysfakcjonujący kształt łączących nas więzów, trwałą obecność w życiu, wiarygodność składanych obietnic i deklarowanych wartości.

Te trzy cnoty połączone z wzajemnością tworzą fundament miłości.
Formują bowiem samosterownego człowieka, którym nie kieruje wewnętrzny przymus związania się z innymi, ale który wchodzi w relacje, dlatego że tego pragnie, acz nie przymusza nikogo do kochania. Formują także człowieka, który widzi w innych swoich pratnerów - rozpoznając swoje bogactwo, rozpoznaje także swoje braki; podobnie ma się rzecz w ocenie innych, z którymi może się sobą dzielić, i dzięki którym może się ubogacać. Nie krępuje też innych oczekiwaniami ponad miarę - wie, że każdy jest inny, inna zatem będzie "wymiana" pomiędzy każdym z przyjaciół, odmienne będą uczucia i różnorodne kształty relacji.
Wszelako we wszystkich realizować się będzie pożądanie i ukochanie piękna. Choć różne będą formy bliskości
Myślę także, że philia zaczyna się od miłości samego siebie: tak jak kształtujemy autorelacje, tak kształtować będziemy również relacje z innymi. 


__________
*Rozważanie to miałem przyjemność i zaszczyt przedstawić wczoraj na I Ogólnopolskim Spotkaniu Osób Poliamroczynych. Dziękuję Grzegorzowi i Maji za zaproszenie i przyjęcie, Krzysztofowi i Jadze za towarzyszenie w drodze (i nie tylko), Monice za świetny warsztat i ciepło osobiste, a wszystkim za spędzony czas i owocną dyskusję.

**Lęk Kościoła przed miłością pojmowaną jako philia, a więc relacją stabilną, silną i intymną, angażującą psychofizyczną jedność człowieka widać dobrze w niechęci Kościoła do wszelkich opartych na takich więzach instytucji. Demonizowanie sfery erosa, redukowanie bliskości do seksualnego użycia, a dyskrecji i intymności do spiskowania i zagrożenia fatalnie odbiło się na choćby na templariuszach, mniejszościach seksualnych,  obecnie na poliamorystach. Symptomatycznie przejawia się także w nastawieniu Kościoła względem sztuki królewskiej. 

***Przypominam tu swój opublikowany już post.


Bibliografia:
F. Alberoni, O przyjaźni, tłum. M. Czerwiński, Warszawa 1994.
Ibn Arabi, Traktat o miłości, tłum. J. Wronecka, Warszawa 2010.
K. J. Dover, Homoseksualizm grecki, tłum. J. Margański, Kraków 2004.
M. Foucault, Hermeneutyka podmiotu, tłum. M. Herer, Warszawa 2013.
A. Nehamas, Bo tylko tam życie człowieka warte jest życia: w kontemplacji samego piękna, tłum. G. Czemiel, [w:] Platon, Uczta, tłum. A. Serafin, Warszawa 2012.
Platon, Uczta, tłum. W. Witwicki, wydania różne.
J. Sowa, Między erosem i arete. Przyjaźń w etyce Platona i Arystotelesa, Łódź 2009.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...