środa, 30 stycznia 2013

GOWIN, ZWIĄZKI PARTNERSKIE, KONSTYTUCJA. GŁOS PROF. EWY ŁĘTOWSKIEJ

Prof. Ewę Łętowską cenię wyjątkowo - jako człowieka, jako prawnika i jako melomana.
Pozwalam więc sobie - jako udpostępnienie wiadomości prasowej - zamieścić na blogu wywiad opublikowany na stronach Krytyki Politycznej.


"Konstytucyjna ochrona małżeństwa nie czyni związków partnerskich sprzecznymi z konstytucją.
Cezary Michalski: Jako prawnika i sędziego Trybunału Konstytucyjnego chciałbym panią zapytać, czy minister sprawiedliwości Jarosław Gowin uniemożliwiając rozpoczęcie w komisjach sejmowych prac nad projektami ustaw o związkach partnerskich miał prawo powołać się na niezgodność tych projektów z konstytucją?

Ewa Łętowska: To był argument czysto retoryczny, wypowiedziany w ogniu walki politycznej, z punktu widzenia czysto eksperckiego nie mający żadnej wartości. A to z paru powodów. Po pierwsze, nie ma zakazu kierowania do pracy w komisjach sejmowych projektów ustaw nawet jawnie niekonstytucyjnych. Podkreślam „nawet jawnie niekonstytucyjnych”, bo tego kryterium odrzucone projekty ustaw o związkach partnerskich w żadnym sensie nie spełniają. Nawet jednak nad jawnie niekonstytucyjnymi projektami ustaw proceduje się w komisjach sejmowych właśnie po to, aby ich wady prawne usunąć. Do tego m.in. służy proces legislacyjny w parlamencie. Zresztą akurat w tym parlamencie na brak inicjatyw zupełnie niekonstytucyjnych, nad którymi jednak procedowano, nie możemy się uskarżać.

Więc już na tym pierwszym poziomie argument Jarosława Gowina nie miał żadnej wartości merytorycznej?

Ale to jest najmniej ważny poziom, bo najważniejsze przekłamanie, którego dopuścił się minister Gowin dotyczy istoty rzekomej „niekonstytucyjności” tych projektów. Proszę zwrócić uwagę na konstrukcję Artykułu 18. Konstytucji. Tam jest powiedziane, że „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Już nawet dokonując analizy czysto semantycznej widzimy, że małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny to w rozumieniu Artykułu 18. coś innego niż rodzina, a rodzina to jeszcze coś innego niż macierzyństwo i rodzicielstwo. I każdy ten element z osobna znajduje się pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Z tego wynika, że Artykuł 18. dopuszcza ochronę prawną rodziny, która jednak może być rozumiana jako coś innego niż małżeństwo, istotnie zdefiniowane w Konstytucji jako związek kobiety i mężczyzny. Wobec czego twierdzenie, że według Konstytucji rodzina to wyłącznie coś, co jest tożsame z małżeństwem jako związkiem kobiety i mężczyzny jest sprzeczne już z samym dosłownym brzmieniem Artykułu 18. A jak rozumiem, bo pewności nie mam, gdyż wypowiedź ministra Gowina była krótka i nie zawierała żadnej argumentacji, on mógł utożsamić „rodzinę” i „małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny”, co jednak w Artykule 18. nie występuje.

Czy jednak z faktu objęcia ochroną przez konstytucję „małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny” wynika niemożność istnienia w polskim ładzie prawnym innych związków, chronionych zresztą na dużo niższym poziomie niż małżeństwo?

Oczywiście, że nie. I tu przechodzimy do trzeciego argumentu, który deklaracji Jarosława Gowina nie pozwala traktować jako merytorycznie uzasadnionej na gruncie obowiązującego prawa. Otóż ludzie, którzy się zajmują prawem europejskim, wiedzą, że tam występuje rozróżnienie pomiędzy sytuacją sprzeczności jakiegoś rozwiązania jako zakazanego w prawie unijnym, a sytuacją, w której dany europejski akt prawny (europejski) nie sprzeciwia się czemuś, bo w ogóle nie zawiera wypowiedzi na temat tego rozwiązania faktycznego. Podobnie jest z Konstytucją. Jest oczywiste, że w jej Artykule 18. nie ma wzmianki ani o konkubinatach, ani o małżeństwach jednopłciowych, ani o żadnych innych formach związków partnerskich. Ale z tego, że Konstytucja nie wzmiankuje o konkubinatach, nie wynika, że konkubinatów zakazuje. Trzeba dopiero dowieść, oprzeć na jakimś rozumowaniu, że związki partnerskie czy konkubinaty są wrogie małżeństwu kobiety i mężczyzny, że ich legalizacja małżeństwu kobiety i mężczyzny zagraża. Ja takiego rozumowania u Jarosława Gowina nie dostrzegłam.

Może on to zakłada jako oczywistość? Albo akceptuje wypowiedzi niektórych ludzi Kościoła, którzy również uważają za oczywistość, że legalizacja związków homoseksualnych zagraża istnieniu małżeństw heteroseksualnych, choć też żadnego dowodzenia nigdy nie przeprowadzili.

Ale skoro u Jarosława Gowina nie ma śladu rozumowania dowodzącego, że konkubinaty, związki partnerskie par heteroseksualnych albo homoseksualnych – albo inne związki jednopłciowe w ogóle nieoparte o współżycie seksualne czy funkcję rozrodczą – zagrażają małżeństwu kobiety i mężczyzny, czyli łamią konstytucyjną zasadę ochrony małżeństwa kobiety i mężczyzny, zatem jego twierdzenie, że projekty ustaw o związkach partnerskich są sprzeczne z konstytucją, nie ma żadnych podstaw.

Poza jego autentycznym własnym uprzedzeniem wobec takich związków albo próbą wykorzystania tej sprawy do budowania własnej politycznej pozycji.

Wówczas mamy jednak do czynienia z dość prymitywną instrumentalizacją prawa. Kolejny argument: w polskim prawie, zwłaszcza w zakresie zabezpieczenia społecznego, istnieją liczne przepisy i częste orzecznictwo, również Sądu Najwyższego, gdzie w różnych postaciach dokonywano interpretacji „osoby bliskiej” w taki sposób, że objęto ochroną prawną zarówno niektóre formy konkubinatu, jak też związki innego typu, oparte na więzach bliskości, ale w ogóle niezakładające współżycia seksualnego czy funkcji rozrodczej. I tym ludziom przyznawano odszkodowania, gdy tak zdefiniowana osoba bliska poniosła śmierć na skutek wypadku, albo przyznawano jakieś inne świadczenia. Jest też cała pokaźna grupa ludzi – ja się z nią zetknęłam jako sędzia orzekający w Naczelnym Sądzie Administracyjnym – którzy zawarli małżeństwa konfesyjne w okresie pomiędzy 1946 a 1955 rokiem, kiedy nie było obowiązku, żeby ślub kościelny uzależniać od wcześniejszego zawarcia ślubu cywilnego. Sytuacja tych małżeństw nie została uregulowana w momencie wprowadzenia do Kodeksu Rodzinnego małżeństw konkordatowych, którym można przyznać status cywilno-prawnych, nawet jeśli nie towarzyszy im zawarcie ślubu cywilnego. Ale jest tamta grupa osób, o których prawa nikt się nie ujmuje, szczególnie ci, co tak zaciekle walczą ze związkami partnerskimi. Ja sama orzekałam w NSA w sprawie, gdy wdowie po kombatancie, która miała tylko ślub kościelny z tamtego okresu, próbowano odmówić świadczeń, bo uznano, że jej ślub miał tylko charakter konkubinatu. Ten przykład pokazuje całą absurdalność rozumowania, które tylko związkom formalnie określonym jako małżeństwo przyznaje w naszym systemie prawnym ochronę prawną wyłączną i wykluczającą wszystkie inne formy związków. No i wreszcie, gdyby dosłownie brać argumentację Jarosława Gowina i jego zwolenników, należałoby zakwestionować jako sprzeczne z konstytucją rozwody czy separacje, które przecież w bardziej bezpośredni sposób naruszają konstytucyjną zasadę „ochrony małżeństwa kobiety i mężczyzny” niż np. związki partnerskie zawierane przez pary homoseksualne. Zatem oni zaczną teraz atakować rozwody i separacje?

Myślę, że nie warto im tego podpowiadać, ponieważ ich wrogość wobec rozdziału prawa świeckiego i nauczania Kościoła poszła tak daleko, że gdyby mieli wystarczającą siłę polityczną, także rozwód i separację zakwestionowaliby jako „działania niekonstytucyjne”.

Ja bym powiedziała w ten sposób: minister Gowin należy do polityków, którzy bez żadnego oporu instrumentalizują prawo, a sformułowania w rodzaju „niekonstytucyjności” niewygodnego dla siebie rozwiązania prawnego wykorzystują z ogromną dezynwolturą albo w swojej działalności politycznej, albo do akcentowania swojej pozycji ideowej. Szkodzą w ten sposób zarówno prawu, jak też stosunkom społecznym. Ja przedstawiając tę parostopniową argumentację, przypomniałam, że w naszym systemie prawnym już istnieją rozwiązania, które w pewnym stopniu chronią związki o charakterze konkubinatów, a których nikt przy zdrowych zmysłach nigdy nie nazwał zagrożeniem dla małżeństwa kobiety i mężczyzny. Nikt nie ruszył też na razie z polską konstytucją w ręku na ideologiczną wojnę z rozwodami czy separacjami. I nikt się nie ujął za konkubentami, którzy w latach 1946–1955 wzięli tylko ślub kościelny. Tu trzeba być logicznym, ale w stanowisku Jarosława Gowina logiki nie ma.

A może po prostu nie jest to logika prawna, tylko ideowa, bo ten sam problem dotyczy też innych kwestii światopoglądowych, gdzie nadużywany jest argument „sprzeczności z konstytucją”. Jak rozumiem, z polskiej konstytucji nie sposób wywieść rozstrzygnięcia w sprawie aborcji czy metody in vitro?

Każde takie „wywiedzenie” będzie tylko polityczną czy ideologiczną instrumentalizacją prawa. Natomiast istnieje pewna zasada prawna, interpretacyjna, metazasada wykładni konstytucji. Jest to zasada „in dubio pro libertate”. Jeżeli konstytucja o czymś milczy, nie wolno jej interpretować jako zakazu dla wolności.

Chyba, że dysponujemy siłą polityczną, a Jarosław Gowin widzi za sobą siłę „konserwatywnej większości” w tym parlamencie, siłę swojej frakcji w PO, siłę PSL-u bojącego się wpływu Kościoła na swój elektorat, siłę PiS i SP. Zatem może sobie pozwolić na odrzucenie zasady „in dubio pro libertate”.

Myślę, że mamy do czynienia z taką sytuacją, jaka była w czasie Rewolucji Francuskiej. Większość parlamentu to jest „bagno”, ludzie wiotcy, którzy pójdą za aktualnym powiewem tego, co uważają za siłę albo za wiatr historii. Na to się nic nie poradzi. Prawo jest oparte na sile, stanowienie prawa jest oparte na większości parlamentarnej. A za jej jakość odpowiadają przywódcy polityczni, jeśli nabrali sobie ludzi, z którymi nie mogą się później dogadać, to jest ich wina.

W ten sposób za Gowina czy Żalka odpowiada Donald Tusk, a za Krystynę Pawłowicz Jarosław Kaczyński. Ale jest też inny morał, że trzeba budować siłę polityczną własną, która tamtej sile mogłaby się skutecznie przeciwstawić.

Ależ oczywiście, tyle że ja mniej w tym uczestniczę ze względu na wiek i temperament. Mnie szalenie razi unikanie nazywania rzeczy po imieniu, udawanie, że nie ma jakiegoś problemu, kiedy problem jest, tylko jego zauważenie politycznie się nie opłaca. Ja mogę zrobić tylko jedno, ja mogę sama powiedzieć, że coś jest nie tak. Mogę dostarczyć języka i argumentów. Tych z poziomu prawa faktycznego, a nie prawa używanego instrumentalnie do zastraszenia czy uniemożliwiania ludziom prowadzenia dyskusji".



wtorek, 29 stycznia 2013

DEMOKRACJA? O POLSKIEJ POLITYCE NAKAZU

Burza, która rozgorzała po piątkowych głosowaniach w polskim Sejmie daję nadzieję.
Daje nadzieję na to, że duża - i ważna - część społeczności nie akceptuje już para-standardów rządzących naszym życiem politycznym.

Cieszyć może to, że jest to ruch kompleksowy. Odnosi się więc nie tylko do najbardziej skandalicznych - bo najbardziej jawnych - zachowań w stylu poseł Krystyny Pawłowicz. Ale dotyka także kwestii bardziej groźnych, bo niejawnych, jak problem legitymizacji poglądów wygłaszanych przez Ministrów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Z satysfakcją przyjmuję więc fakt, iż grono polskich naukowców (w tym pracowników UŁ, jak prof. Elżbieta Oleksy i prof. Stanisław Obirek) wystosowało list piętnujący postawę poseł Pawłowicz.

Z jeszcze większą satysfakcją witam inicjatywę Projektu-Polska, który zwrócił się do Ministerstwa Sprawiedliwości o ujawnienie autorów i treści ekspertyz, pozwalających Ministrowi Jarosławowi Gowinowi uznać projekty ustaw o związkach partnerskich za niekonstytucyjne. 

W końcu złośliwą uciechę budzić mogą także programy publicystyczne. Trzeba dużo złej woli, by - bez względu na wyznawane poglądy - nie zobaczyć różnić w "argumentacji" między lewicą (do której wrzucę, umownie, i SLD i Ruch Palikota), a prawą stroną sceny. Choćby wczoraj w programie Tomasza Lisa spokojnym argumentom Ryszarda Kalisza i Andrzeja Rozenka towarzyszyła histeryczna paplanina Andrzeja Dery, który nie tylko nie odróżnia związków partnerskich od małżeństw, ale nadto utrzymuje, że "przecinek jest spójnikiem". [Smutne jest to, że nic nie da się powiedzieć o Stefanie Niesiołowskim, tendencja do koniunktiralnej zmiany barw przekłada się tu bowiem na przemilczanie poglądów: zgodnie z linią Premiera wysuwał argumenty za przesłaniem projektów do Komisji, ale w kontekście Anny Grodzkiej na moment odsłonił się ze swymi mało subtelnymi przekonaniami]. 

Bez względu na wszystko, minione wydarzenia potwierdziły przykrą okoliczność - parlamenatrzyści zupełnie nie rozumieją tego, czym jest demokracja.
Skoro zaś nie rozumieją tego osoby najbardziej bezpośrednio zaangażowanej w jej "istoczenie", to nie może dziwić brak zrozumienia dla demokracji wśród reszty obywateli.

Podstawową chorobą polskiej sceny politycznej jest to, że działa ona podług schematu - albo istnieją absolutne wartości (w tym absolutne, niezmienne dobro wspólne), albo mamy do czynienia z nihilizmem i anarchią. Takie status quo podtrzymywane jest także przez Kościół, czego efektem jest straszenie papierowymi tygrysami postmodernizmu i relatywizmu, które pewien dyrektor z Torunia niezręcznie nazwał libertynizmem. 

Prawda o demokracji jest zaś taka, że dzieje się POMIĘDZY. 
Czyli w świecie, w którym czasowe, skończone byty ludzkie nie mogą posiąść wiedzy nieczasowej i nieskończonej, ale które jednocześnie nie są zdane na indywidualne preferencje i aksjologiczny chaos.
O tym, że teza Dostojewskiego, iż w obliczu śmierci Boga wszystko wolna jest jawnie nieprawdziwa pisał Stefan Amsterdamski (albo inaczej: teza jest prawdziwa, ale tylko dla absolutysty i fundamentalisty). Zdaję sobie jednak sprawę, że dla polskiej prawicy jego głos może być uznany za ideologiczny. Dlatego w swojej refleksji odwołam się nie do Amsterdamskiego, a do Marka Szulakiewicza.

W Filozofii jako hermenutyce wysuwa On postulat filozoficznej "legityimizacji władzy i działalności politycznej". Taki sposób uwierzytelniania władzy wydaje mu się potrzebny dlatego że XX wiek odsłonił słabości wszelkich form ustrojowych; w przypadku demokracji pośrednich największą bolączką jest legitymizowanie władzy prawem wyborczym. Jest to bolączka, gdyż prawo wybory wynika z wolności obywatela, kiełznanej na ogół przez warunki materialne, standard życia czy poczucie bezpieczeństwa. Powoduje to, że kryterium oddania głosu nie ma często związku z wartościami i światopoglądem, ale z kalkulacją pragmatyczną. W naszych warunkach - o czym Szulakiewicz nie pisze - jest także formą eksperymentu: co tym razem okaże się mniejszym złem. 
Mówiąc o legitymizacji demokracji przez filozofię Szulakiewicz myśli nie o dowolnej koncepcji filozoficznej, ale o tej, która wpisana jest w samą demokrację. Uważa On bowiem, że demokratyzacja kulty jest efektem rosnącej świadomości hermeneutycznej, a więc przekonania, że skończonemu człowiekowi nie jest dostępna wiedza nieskończona. Prawdy tedy są zawsze ludzkie, są zawsze formą interpretacji świata i zawsze wykuwają się w dialogu. 
Filozofia polityki - mówi Szulakiewicz za Marią Szyszkowską - jest formą samowiedzy człowieka-demokraty, a więc (samo)refleksją nad mechanizmami władzy prowadzoną "w kategoriach antropologicznych i aksjologicznych".

Podstawowym elementem demokracji jest przekonanie o wolności obywateli, wpisane w strukturę naszej wspólnoty stosownymi artykułami Konstytucji.
Oparcie demokracji na wolności skutkuje z kolei tym, że obce jej mechanizmom muszą być wszelkie poglądy i postawy fundamentalistyczne, "hierarchizujące", a to dlatego że wiążą się one "z relacją rozkazywania i autorytetu" (doskonała ilustracją są tu poglądy Jacka Bartyzela czy innych autorów związanych z ruchem monarchistycznym - przekonanie o istnieniu prawdy, jedynej, absolutnej i dostępnej człowiekowi hic et nunc jest nie do pogodzenia z demokracją). Innymi słowy - wiąże się z obcą demokracji polityką panowania

Demokracja zastępuje panowanie "antropologią i polityką uznania", wiąże się z daną sytuacją, z przeżywanym przez wspólnotę czasem, otwiera na "świat jako sferę publiczną". Dąży do wyeliminowania przemocy, zastępując ją rozmową, wymianą racji, racjonalnym sporem. 

W rozmowie z moją przyjaciółką-pedagożką powiedziałem kiedyś, że w sytuacji, gdy człowiek zna wartości absolutne, może tylko tresować dzieci w ich przestrzeganiu. Wychowywać zaś może w sytuacji, gdy wartości i świat, którego wartości są elementem, nie jest oczywisty, a więc gdy decyzje wymagają namysłu i odpowiedzialności, a nie zastosowania wyuczonego algorytmu.

Tak samo jest z demokracją, która jest "zinstytucjonalizowaną fromą publicznego uznania niepewności", w której strukturę wpisane jest przekonanie, że nie wiadomo jak działać należy, ale wiadomo  jak działać można. Możliwości bowiem zawsze jest wiele, a wybór musi dokonywać się tylko w obliczu jednego priorytetu - umożliwieniu ludziom działania wynikającego z ich wolności i równości wobec prawa. Prawo zaś winno te możliwości kodyfikować, ich aktualizację pozostawiając jednostkom, tak samo, jak pozostawiając im ocenę postępowania innych.

By jednak szanować wolność innych, trzeba najpierw ich rozumieć. 
Rozumienie tedy musi z góry wykluczać każde podejście do cudzych racji zakładających z góry, że tylko świat ułożony podług mojego poglądu, jest światem właściwym.
Tę strukturalną eliminację przemocy z procesu demokratycznej komunikacji pokazali - każdy na swój sposób - Hans-Georg Gadamer i Jurgen Habermas. 
I myślę, że lekturę tych autorów - obok postulowanego przez Daniela kursu logiki i retoryki - winni przejść wszyscy parlamentarzyści.

Jeśli wolę rodzimych monarchistów od PiSu, PSL czy części PO, to dlatego że nie boją się racji stojących za ich poglądami. Jeśli ks. Rafał Trytek nawołuje do palenia gejów, to dlatego że nie jest demokratą i nie chce nim być.
Działania Pawłowicz, ale i działania Gowina, są bardziej niebezpieczne. Wynikają bowiem z tego samego źródła, co działania Trytka, przebrane są jednak w demokratyczne szaty, udając otwartość, symulując próby (z)rozumienia...

    


poniedziałek, 28 stycznia 2013

O KOŚCIELNYCH ZWIĄZKACH PARTNERSKICH

Lepiej od Roberta Biedronia tego nie powiem: posłowie prawicy powłują się na Biblię, a powinni na... Konstytucję. 

Różnica w poziomie debaty jest ewidentna - gdy jedni mówią o prawie, o ukrytej w nim strukturalnej przemocy (skoro w spadku po JPII mówić możemy o strukturalnym grzechu prawa (!), to taka konstrukcja także jest możliwa, a wydaje się nawet lepiej trzymać kupy), o poszanwaniu indywidualnej wolności równych sobie obywateli, drudzy mają w zanadrzu jedynie inwektywy, docinki, głupie riposty, Bibilę i nauczanie Kościoła katolickiego (poza PiSem celuje też w tym PSL, nie przynosząc wiary w to, że w niektórych sektorach dokonało się oświecenie).

Jak wiadomo, z Biblią dyskutować się nie da. Można co najwyżej pokazywać historyczność pewnych, niezmiennych podobno, idei. Tak zrobił Ryszard Kalisz, stwierdzając, że preferowaną przez prawicę koncepcję małżeństwa zadekretował dopiero Sobór Trydencki.

Można się było spodziewać, że prawa strona sceny szybko wykarze Kaliszowi nieuctwo.
I rzeczywiście, w Naszym Dzienniku robi to dzisiaj Zenon Baranowski w wymownie zatytułowanym tekściku Niedouczony Kalisz.

Nie będę go referował, jako że każdy na własną rękę może stwierdzić, na ile miesza się w nim opinie teologiczne (teologumena), zwyczaje, ze sankcjonowaniem czegoś stosownymi przepisami.

W kontekście katolickiej polemiki chciałbym za to zwrócić uwagę na rytuał obecny w chrześcijaństwie przez długie wieki (na Zachodzie do schyłku średniowiecza, na Wschodzie do XVIII w.)*, a zwany adelphopoiesis.

Adelphopoiesis to tyle, co ustanowienie braćmi (al. krewnymi).
Był to usankcjonowany przez prawo  i błogosławiony przez Kościół związek osób tej samej płci. O randze rytuału, który ustanawiał i potwierdzał taki związek świadczyć może fakt, iż prawosławie traktowało go jako wyjątek, pozwalając w jego trakcie na celebrowanie "liturgii uprzednio poświęconych darów".

Przebadaniem tego fenomenu zajął się między innymi John Boswell (The Marriage of Likeness, Chrześcijaństwo, tolerancja społeczna i homoseksualność...). 
Dotarł do osiemdziesięciu dokumentów (w tym także przechowywanych w Watykanie), na podstawie których wysunął tezę, iż adelphopoiesis należy traktować jak małżeństwo homoseksualne. Wskazywać na to ma, między innymi, fakt, że ceremonia duchowego zbratania niczym nie różnila się od ceremonii zaślubin (posiadała nawet formułę przysięgi, składanej przez wspólnotą wiernych).
Dodatkowym argumentem Boswella jest wskazanie na chrześcijański kult świętych Sergiusza i Bakchusa
Byli to męczennicy - żołnierze rzymscy, którzy dla wiernych stali się nie tylko symbolem niezłomnej wiary, ale także niezłomnej miłości (przekazy mówią o nich często jako o erastai, kochankach).
Obok kultu Sergiusza i Bakchusa i rytuału adelphopoiesis, pozytywny stosunek chrześcijaństwa do homoseksualizmu widać - zdaniem Boswella - także w nagrobnych epitafiach. Na wielu nagrobkach angielskich i irlandzkich znaleźć można nazwiska dwóch mężczyzn z napisami odzwierciedlającymi ich uczucie (np. 'Miłość jednoczyła nas w życiu. Niech ziemia zjednoczy nas w śmierci").

Reakcja na wnioski Boswella jest symptomatyczna. Historycy związani z konfesją i teologowie podkreślają rzetelność zgromadzonych przez niego faktów, ale za dyskusyjną uznają ich interpretację.
Atoli nie trzeba ich akceptować, żeby zobaczyć w adelphopoiesis duży problem dla dzisiejszych politycznych orędowników nauki społecznej Kościoła.
Zaangażowanie seksualne nie jest przecież warunkiem sine qua non miłości, a rytuał ten niewątpliwie sankcjonuje przynajmniej duchową miłość (wyłączną i nierozerwalną) między osobami jednej płci. 
Jak ma się ta - należąca do pierwotnej Tradycji Kościoła, a więc to tej, do której wraca się niby po Vaticanum II - praktyka do oskarżeń związków płciowych o jałowość?
Jak ma się do odmawiania autentyczności miłości nie-heteroseksualnej?

Pytań można by zadać wiele. Tak samo, jak - będąc katolikiem - można oczekiwać nie tylko legalizacji związków partnerskich w religijnie neutralnym (podobno!) państwie, ale i przywrócenia rytuału związku jak najbardziej kościelnego.
Może czas zacząć działać???


*Często rytuał adelphopoiesis zawęża się tylko do prawosławia. Henryk Paprocki podaje jednak, że rytuał ten był znany także na Zachodzie, por. tegoż, Misterium Eucharystii.

Pisząc korzystałem także z tekstu Adelphopoiesis.
Z niego czerpię ikonografię. 

niedziela, 27 stycznia 2013

LUTOSŁAWSKI A FILOZOFIA. PRZYPIS DO CHŁOPECKIEGO


W zbiegach okoliczności bywa coś naprawdę opatrznościowego.

Pomyślałem o tym czytając piękne wspomnienie po Andrzeju Chłopeckim, które na łamach styczniowej Odry zamieścił Jan Topolski.
Chłopecki odszedł tak jakby chciał by wspominać go w cieniu Witolda Lutosławskiego, któremu poświęcił wiele mądrych słów i kawał kapitalnej pracy.

Symbolicznym ukoronowaniem jego działalności jest książka-przewodnik zatytułowana PostSłowie. Chłopecki pisał ją właśnie na jubileusz Lutosławskiego. Nie zdążył, ale owoce jego pracy ukażą się i tak - promocja woluminu pomyślana została jako element Łańcucha X i ma odbyć się w najbliższy poniedziałek. 

Nie wiem, jak będzie wyglądać dystrybucja pracy Chłopeckiego. Nie wiem również, ile będzie kosztować. Mój mejl (z dzisiaj) do Towarzystwa im. Lutosławskiego pozostał póki co bez odpowiedzi.
Wiem jednak, że mam na nią zęby, wyostrzone skutecznie lekturą obszernego eseju Chłopeckiego, który nie tylko ukazać ma się jako fragment książki, ale nadto zamieszczony jest na stornach Towarzystwa. 

***

W 2007 roku - wraz z Zuzanną Markiewicz i w strukturach Sekcji Estetyki Koła Naukowego Filozofów - dane mi było wymyśleć i przygotować spotkanie jubileuszowe poświęcone Grzegorzowi Sztabińskiemu. 

Przy tej okazji nie tylko przypomniałem sobie prace artystyczne i naukowe Sztabińskiego, ale przekopałem się także przez teksty krytyków i kuratorów, towarzyszące Jego działalności.

Dotarło wtedy do mnie, że szukano do tej twórczości kluczy rozmaitych: odwoływano się do konceptualizmu, anagżowano narzędzia rodem z koncepcji Wolfganga Welscha, śledzono tropy teozoficzne, ewokowane przez obecne u Sztabińskiego ślady Pieta Mondriana czy Wasyla Kandyńskiego.

Wszystkie te nawiązania i zabiegi heurystyczne przekonywały mnie, ale tylko częściowo.
Przez przypadek dotarło do mnie, że najchętniej nazwałbym Sztabińskiego aleatorystą kontrolowanym.
Tekst, dołączony do zaproszenia na spotkanie, zakończyłem więc nieco patetycznie, że "mój Sztabiński to Lutosławski malarstwa", że "mój Sztabiński to Lutosławski dyskursu".

Wspominam te czasy nie bez kozery. Zasadniczo tamto rozpoznanie wydaje mi się słuszne. Choć dziś użyłbym innych terminów. I mówiąc o Sztabińskim, i mówiąc o Lutosławskim.

***
Jest coś niezwykle intelektualnie pięknego w czasach, w których tworzył i które współtworzył Lutosławski. Na różnych frontach i na różne sposoby wydarzał się wtedy strukturalizm
W Polsce, niestety, kojarzony głównie z Claude'em Levi-Straussem. 
Niestety, Levi-Strauss stworzył bowiem koncepcję uniwersalistyczną, ahistoryczną i deterministyczną. Owładnięty chęcią znalezienia podstawowych i powszechnych struktur umysłu, podchodził do różnorodności badanych przez siebie tradycji jak do pozoru, który należy zdemaskować i odrzucić.
W tej perspektywie wszędobylskie struktury były zdecydowanym przeciwieństwem wolności (twórczej wolności). Nic też na świecie nie było, zamykając się w (o)błędnym kole powrotu tego samego.

***
Ale strukturalizm ma także inne nurty. Najbliższy mi współtworzyli Georges Dumezil, Michel Foucault i Michel Serres
Jego egidą może być tytuł jednego z artykułów Foucaulta: Powrót do historii.  
Także tu szuka się struktur. Ale nie są one uniwersalne, tylko lokalne. Nie są ahistoryczne, lecz dziejowe. Nie są w końcu statyczne, ale dynamicznie zmienne. Kształtują daną wspólnotę w danym momencie czasu, zawsze pozostając otwartymi - przetwarzane są dzięki temu, że tworzące wspólnoty podmioty są podmiotami sprawczymi (agens, aktant). 
A mówiąc jeszcze precyzyjniej - nieustannie się zmieniając, bowiem obieg elementu we wspólnocie zawsze jest jego przekładem, transformacją.

Taki strukturalizm bliski jest hermeneutyce (pewnie dlatego go lubię), która nie pozwala zamknąć człowieka w tym, co było, ale jednocześnie nie pozbawia go tardycji. 
Człowiek jest dzięki tradycji swojej wspólnoty (świat hermeneutyki jest zawsze "historyczny, kulturowy i ludzki" [Marek Szulakiewicz]), którą rozumiejąco współtworzy.
Współtworzy, albowiem rozumienie pokazuje świat jako nie w pełni określony, jako otwarty na nowe możliwości i nowe interpretacje, tak samo skończone (a więc dziejowe), jak te, którymi posługujemy się dzisiaj.

Myślenie oferowane w powyższej perspektywie, jest myśleniem "pomiędzy". 
Pomiędzy przeszłością a przyszłością.
Pomiędzy tym, co zastane, a tym, co należy (wy)(s)tworzyć.
Pomiędzy stabilnością struktury, a jej wariantami i zerwaniami.
Pomiędzy wyrastaniem z tradycji, a jej kontestacją i transformacją.
Pomiędzy tym, co wysokie, a tym, co niskie.
Pomiędzy tym, co "kulturalne", a tym, co ludowe.
Pomiędzy tym, co intelektualne, a tym, co zmysłowe.
Et cetera!

***
Myślę, że Lutosławski wpisywał-się-i-współtworzył właśnie w takim klimacie intelektualnym. Dlatego nie bałbym się nazwać jego sztuki strukturalistyczną.
Spojrzenie na Niego przez ten pryzmat ma wiele zalet.

Jedną z nich jest możliwość zrozumienia, dlaczego w Jego przypadku zwrot postmodernistyczny był owocny.
Ano dlatego że nie był żadnym zwrotem.
Ciekawe jest, że i Michela Foucaulta, i Michela Serres'a nazywa się najczęściej postmodernistami. Oni sami zaś, opisując swoją genealogię, wpisują się raczej w strukturalizm rodem z Dumezila i - dodam uczciwie - Georges'a Canguilhema. 
Powrót do melodyczności czy uproszczenie języka, z którym mamy do czynienia u "późnego Lutosławskiego", jest oczywiście zmianą, ale nie zmianą burzącą jego zasadniczą postawę, ale będącą jej wariantem, ciągłością-w-nieciągłości.

O tym, że "zwrot postmodernistyczny" (czy, jak chce Chłopecki neo-neoklasyczny) może rzeczywiście być zwrotem, i że wcale nie musi być to wydarzenie szczęsne, świadczy moim zdaniem (i zgadzam się tu z Chłopeckim we wszystkim, co zasadnicze) przykład Krzysztofa Pendereckiego. 
Ale to rzecz na inną wypowiedź. Nie tu, nie teraz i nie przy tej okazji.


piątek, 25 stycznia 2013

MŁODOPOLSKA BIBEL, MŁODOPOLSKA RAPPE

Przeżyłem kiedyś fascynację Karolem Szymanowskim.
Zwłaszcza "tym" orkiestrowym i wokalno-orkiestrowym.
Nie mogłem wtedy wyzwolić się od dusznej atmosfery jego partytur, ich gęstej faktury, zmysłowości nawiązań do Orientu. Podobała mi się także dysonansowa harmonika, rozmigotana kolorami wywoływanymi spiętrzoną chromatyką.
Całkiem serio myślałem nawet o analizie Stabat Mater, swoją rozprawę na Olimpiadę Artystyczną poświęciłem jednak w końcu problemom wokalnym Pierścienia Nibelungów

Co zostało z tamtej doby?
W jakimś sensie niewiele, uświadomiłem bowiem sobie, że Szymanowskiego słucham ostatnio rzadko.

Pozostał dla mnie ważny, jako "problem-wyzwanie-zadanie"* dla Witolda Lutosławskiego i kompozytorów z jego pokolenia.

Pozostał dla mnie ważny, jako autor kwartetów smyczkowych i utworów pianistycznych.
W pierwszym przypadku winowajcą jest Royal String Quartet, który wszystko, czego dotknie, zamienia w złoto (jest szansa, że poczuję na moment miętę nawet do Krzysztofa Pendereckiego, bo w kwestii nowej płyty czekam na Lutosławskiego). W drugim - Piotr Anderszewski, który umie uczynić z Szymanowskiego polskiego Claude'a Debussy'ego (swoją drogą w rozmowie, której Anderszewski nie pamięta na pewno, zachęcałem go do (na)grania preludiów Debussy'ego, czym nawet się zainteresował).

W końcu pozostał dla mnie ważny jako twórca Trzech fragmentów z poematów Jana Kasprowicza.
To jeden z najpiękniejszych pieśniarskich cykli, jakie stworzono kiedykolwiek. 
I jeden z najtrudniejszych. 

A to dlatego że Szymanowski zmaga się w nim z dekadencko ciemnymi w nastroju, napęczniałymi od egzaltowanej metaforyki, obrazoburczymi (stawiającymi bowiem pytania o demoniczność Boga, i boskość przyrody), ale i patriotycznymi lirykami Kasprowicza. W efekcie tworząc muzykę "o nadzwyczaj dramatycznej ekspresji i ogromnej intensywności napięcia" [Krzysztof Meyer].  

Pozornie tryptyk wydaje się nieco niezborny. Po tragicznych i rozchwianych emocjonalnie pieśniach następuje bowiem wyciszenie, wpadające wręcz w ton pogodnej sielanki. 
Ale to tylko pozór (któremu uległa Małgorzata Walewska, nagrywając na płycie dwie pierwsze pieśni). 
Fragmenty składają się bowiem w spójną całość. A tym, co integruje je przede wszystkim, jest "walor patriotyczny**" (jak pisał Szymanowski):
pieśń pierwsza zorganizowana jest wokół melodii Święty Boże powracającej niczym lajtmotiw w coraz to innej harmonizacji;
w pieśń drugą wplótł Autor melodię zakazanej przez carat Z dymem pożarów;
trzecia zaś jest stylizowanym mazurkiem, ewokującym ducha Fryderyka Chopina. 


Odczytać zawiłe frazy tekstu i muzyki, odnaleźć klucz do histerycznych niekiedy dynamicznych skoków, precyzyjnie intonować każdy dźwięk, przeżyć i przemyśleć Fragmenty tak, by odsłonić ich wewnętrzną prawdę - oto zadania, jakie stoją przed wykonawcą.

W gruncie rzeczy znam tylko dwa nagrania, które temu zadaniu sprostały.
Pierwsze, Jadwigi Rappe z Mają Nosowską.
Drugie, Jolanty Bibel z Rafałem Gzellą.

Nagrania te dzieli wszystko.
Przede wszystkim to, że nagranie Rappe ukazało się na płytach#, zaś nagranie Bibel pozostało w domowym archiwum, udostępnionym mi przez Śpiewaczkę.
Następnie to, że nagranie Rappe jest doskonale wyreżyserowane dźwiękowo (jak zwykle niezawodni Lech Dudzik i Gabriela Blicharz), Bibel zaś musi pogodzić się z płaską akustyką, wyjątkowo bliskim planem i brakiem nawet odrobiny powietrza (to w przypadku takich głosów jak Jej morderstwo - potrzebują one bowiem przestrzeni do tego, by nabrać pełnej barwy).

Najważniejsze są jednak różnice wykonawcze. Mówiąc najbardziej oględnie - Rappe do muzyki dochodzi od słów. Bibel zaś wychodzi od muzyki do tekstu.
Odmiennie zatem frazują. Inaczej rozumieją pauzy (Rappe jest tu o wiele bardziej retoryczna). Inaczej realizują dynamikę.
Nagranie Bibel jest bardziej operowe, z "włoska" operowe - malowane intensywnie, bez lęku wykorzystujące nagłe przejścia między rejestrami głosu, zmiany dynamiczne rozumiejąc zasadniczo jako zmianę głośności.
Nagranie Rappe jest bardziej deklamacyjne - Śpiewaczka jest emocjonalnie powściągliwa, dynamikę kontrastuje nie tyle (czy nie tylko) przez zmianę siły głosu, ile przez zmianę jego emisji, przez danie głosowi "więcej barwy". Często też (częściej niż Bibel) miesza rejestr piersiowy ze średnicą.

Najpiękniejsze jest to, że w tym przypadku różnice mogą tylko cieszyć.
Wspaniałe również jest to, że Bibel udowodniła, iż interpretacja "operowa z ducha" może doskonale współgrać z Fragmentami. To ostatnie nie udało się niestety Walewskiej - w jej przypadku "ogromna intensywność napięcia" przerodziła się najzwyczajniej w histerię.

Poza zachwytami, skończyć zaś mogę nutą żalu - żal mi, że nie znam nagrania Urszuli Kryger#. Sądzę bowiem, że byłoby ono trzecim, które sprostały pieśniom Szymanowskiego.
Trzy nagrania na trzy pieśni - tak byłoby dobrze!




# Oba nagrania wydała firma DUX. Płyta Rappe zawiera także pieśni Szostakowicza i Strawińskiego, zaś płyta Kryger poza Szymanowskim utrwaliła także pieśni Mieczysława Karłowicza. Jak sądzę, warto by pomyśleć o wznowieniu drugiej z płyt.

*Podejmuję tu i sformułowanie, i tezę Andrzeja Chłopeckiego.

** Rekonstruuję go za anonimowym tekstem dostępnym na portalu culture.pl  

środa, 23 stycznia 2013

O ŚWIĘTYCH KROWACH I SZANTAŻYSTACH

Żyjemy w kraju świętych krów.
Ale nie tych z rodzimej metaforyki, tylko tych z hinduskiego stereotypu.

Hinduska święta krowa jaka jest - każdy widzi. 
Otaczana szacunkiem i czcią, ale zagłodzona i społecznie bezproduktywna.
Tak samo, jak polscy architekci, pracownicy nauki (zwłaszcza humaniści), czy...

Bycie architektem czy wykładowcą uczelni wyższej (zwłaszcza publicznej) wciąż budzi szacunek. Powoduje, że zmienia sie nastawienie lakarza do pacjenta, bywa że budzi niechęć osób z symbolicznego dołu coraz bardziej symbolicznej drabiny społecznej.
Budzi także skojarzenia z prestiżowym wynagrodzeniem - prestiżowy etat nie zasługuje przecież na głodowe pensje.

Tutaj jednak pojawia się ale...
Społeczna estyma nie przekłada się bowiem na realia.

W kraju pozbawionym przemysłu (roztrwonionego przez demokratyczne władze) brakuje już środków na konsumpcję usług.
Lawinowo wymiera rynek budowlany, także dlatego że poza środkami od cioci Unii nie ma pomysłu na źródła jego finansowania.

Architekci tracą więc zajęcie, zamykając biura, niefinalizując projektów, mając problem ze ściągnięciem honorariów.
Pracownicy nauki zaś żyją z zamrożonych od lat pensji, głaskani po głowie ofertami grantów i nakłaniani do współpracy z zanikającym biznesem.
Jedni stają się społecznie bezproduktywni, bo nie mają pracy. Drudzy, nawet jeśli ją mają, albo nie są za tą pracę cenieni (anty-humanistyczna kampania Ministry Kudryckiej jest zaiste swoistym curiosum), albo są cenieni za nią dlatego że przekłada się na biznes.

O sytuacji pierwszych nie mówi się wcale (nadszarpnełoby to PIAR).
O sytuacji drugich toczy się merytoryczna dyskusja na łamach niszowych pism (choćby Odry, w której styczniowym numerze znaleźć można kilka ciekawych tekstów dotyczących problemów rodzimej nauki).

Tak czy owak, święte krowy naszego kraju chudną zaciskając pasa. W poczuciu, że ich praca staje się powoli niepotrzebna.




Żyjemy też w kraju szatnażystów, którzy per fas et nefas krzyczą o własnej biedzie i domagają podtrzymania czy rozszerzenia przywilejów.
Wymownym tego przykładem są kolejarze, szykujący na najbliższy piątek kolejny strajk.
Wiedząć, że trudne warunki atmosferyczne i początek szkolnych ferii są doskonałym narzędziem psychicznego nacisku.

Na tle innych grup zawodowych - często bardziej kulturotwórczych, a przez to i bardziej nobliwych - opłacani wcale nie najgorzej, mają w nosie resztę społeczeństwa, zamykając oczy na oczywisty fakt dysproporcji między ich przywilejami i ich zarobkami, a tym, co dzieje się na rynku,

Zamykając też oczy na jakość świadczonych przez siebie usług.
Skandaliczny stan torów i taborów, częsta niekompetencja i brak zwykłej kultury osobistej nie są dla nich czynnikami stępiającymi ostrze roszczeń. Najważniejsze, że żadnych realnych roszczeń nie można mieć pod ich adresem.

Mówiono ostatnio w telewizji o feralnym kursie pociągu, który - popsuty - utknął w szczerym polu. Współczuto marznącym pasażerom, pozostawionym na długi czas sobie samym.
Podobna historia spotkała mnie w grudniu, w pierwszy tej zimy epizod śnieżycy i mrozu.
W drodze z Łodzi do Sieradza utknąłem w Łasku. Odległość od Łasku do Sieradza to około 30 kilometrów, czylki trasa do pokonania w 84 minuty (tyle zajęło podstawienie nowego składu).
W 84 minuty siedzenia w zimnie (pociągi polskie nie mają opcji ogrzewania awaryjnego), bez szans na herbatę czy okowitę, jako że w Łasku nie działa już dworzec kolejowy. 
W 84 minuty bez słowa przepraszam.
W końcu w 84 minuty tolerowania bezczelności kierowniczki pociągu, która na pytanie o proces reklamacji biletu kazała mi dzwonić na infolinię, bo ona nie wie...

W efekcie nie dojechałem do Sieradza na umówione jazdy. Po przemarznięciu mocno się także przeziębiłem, co wymusiło na mnie kupienie leków.
W ramach symbolicznego zadośćuczynienia (kwota rzędu 9 złotych) złożyłem reklamację wnosząc o zwrot kosztów za bilet.
Otrzymałem mało sympatyczną odpowiedź zobowiązującą mnie do przedstawienia dokumentu potwierdzającego bezcelowość mojej podróży, a także kopii biletu powrotnego.

Cóż, polskim kolejarzom nie mieści się w głowie, że póltorej godziny opóźnienia musi zmienić plany, podróż więc w stosunku do pierwotnej intencji staje się bezcelowa.

Nie mieści się im także w głowie, że nie na wszystko można otrzymać dokument. Dajmy na to, mogłem jechać do Sieradza po to, by o 12ej zobaczyć się z kochankiem, a o 14ej odbyć rozprawę sądową. Fakt, iż zdążylem na drugie, ale pierwsze nie doszło do skutku powoduje, że cel podróży także nie został zrealizowany. Zwłaszcza, że brak widzenia z ukochaną osobą może dać w efekcie spory uraz psychiczny. 

W końcu kolejarze nie rozumieją także, że nigdzie nie muszę wracać, a podróż i tak może być bezcelowa.
W końcu mogę mieszkać w Sieradzu, pracować w Łodzi, a dojazd z Łodzi do Sieradza wiąże się danego dnia z koniecznością załatwienia sprawy nie do odłożenia.

Ale cóż z tego! Pasażer nie jest po to, żeby wymagał, ale po to, by płacił za bilet.
Kolejarz nie jest zaś po to, by godnie potraktować pasażera, ale po to, by lamentować nad stanem swojej pensji i swoich przywilejów. 

***

Żałuję, że Ministra Kudrycka nie zajmuje się kolejami.
Sposób uzdrawiania naszej nauki byłby bowiem dobrym remedium na płacze kolejarzy.
Zacząłbym od przyznania im wszystkim mojej asystenckiej pensji (circa 1550 na rękę, co i tak nie jest najgorszym wynikiem w kraju) zamrożonej na tyle samo czasu, ile nie wzrasta w moim przypadku (idzie piąty rok).
Następnie dałbym im szansę na finansowanie z grantów.
Musieliby jednak wykazać się we wnioskach kompetencją, stosownym zawodowym ethosem, a w końcu (a może przede wszystkim) uwierzytelnić swój kwit realnymi perspektywami współpracy z biznesem.
Wnioski zaś winny przejść przez sito zagranicznych recenzentów.

A płakać mogliby tylko w niszowych pismach...



Zdjęcie pochodzi z postu Marzeny Filipczak.



niedziela, 20 stycznia 2013

STUDIUM I

Dla T.



Archetypiczność twoich stóp
Przyglądałem się im dzisiaj Bez
okazji Było w nich coś z magii Szarej Utajonej
(ile waży kilogram pyłu?) Gdyśmy
bez winy Bez problemu

Kontemplowałem je zdziwiony że dopiero one prowadzą do
Boga
w różnym uniesieniu
w różnych barwach Migotało słońce
a ja zachwycałem się nimi jak mostkiem japońskim

Na końcu zrozumiałem że ukryto w nich tajemnicę
krzyża –
             – w uśmiechu znudzonej troglodytki przypomniałem sobie
paznokieć
                rozcinający moje podniebienie

piątek, 18 stycznia 2013

SPIRALA PRZEMOCY CZY SPIRALA CIEMNOTY? BARTOŚ, BISKUPI I JA

1.
Osoby nie sympatyzujące bynajmniej z instytucjami kościelnymi często nazywają Jezusa filozofem pokoju. To niewątpliwie słuszny epitet, będący zarazem miarą tego, jak daleko Kościołowi katolickiemu do ideałów preferowanych przez fundatora chrześcijaństwa.

W swoim ostatnim wystąpieniu na łamach Gazety Wyborczej Tadeusz Bartoś mówi wprost o tym, że polscy biskupi eskalują wspólnotową przemoc. Zaostrza się bowiem język ich wypowiedzi, wymuszający na oponentach reakcje równie bezpardonowe. Atoli trudno zachować spokój w sytuacji, gdy
Ponawiane cyklicznie coraz ostrzejsze w tonie ataki hierarchii na społeczeństwo nasuwają przypuszczenie,
że chodzi w nich już tylko o prowokowanie i wywoływanie "medialnych zamieszek". 

2.
Zdaniem Bartosia w tej swoistej grze ze wspólnotą chodzi biskupom o łatwe potwierdzenie "łechtającej ego" tożsamości bycia ofiarą. 
Prześladowanie i ucisk to tematy systematycznie przywoływane wewnątrz Kościoła, tak samo jak regularnie ponawiane obnoszenie się ze swoimi "krwawiącymi ranami", chwalenie uciemiężeniem, afirmowanie swojego istnienia jako męczeństwa za losy gnijącej moralnie Europy.

3.
Z Bartosiem trudno się nie zgodzić. 
Język biskupów i pozostałego duchowieństwa rzeczywiście staje się bezpardonowy i histeryczny.
A to w sprzeciwie wobec konwencji mającej na celu ochronę kobiet przed przemocą.
A to w określaniu satanistami wszystkich akceptujących związki partnerskie czy in vitro.
A to w ośmieszaniu ludzi, którzy chcą traktować zwierzęta jako podmioty moralne (ileż bredni na temat wegetarianizmu zdążyłem usłyszeć z szacownych ust).
A to... 

4.
Działalność biskupów podszyta jest tak wielką agresją i resentymentem, że - znów zgodzę się z Bartosiem - musi wywoływać reakcję. Jedynym zdrowym odruchem staje się tu bowiem walka o to, by zostawić nas w spokoju, pozwalać układać życie po swojemu, kierowanie się nauczaniem episkopatu zostawiając tym, którzy chcą tego dobrowolnie.
Sam wpisuję się w tę strategię - o działalności terapeutyzującej gejów Odwagi wiedziałem od dawna, jednak to ostatnie wystąpienia B16 i polskich biskupów skłoniły mnie do napisania Listu Otwartego do Bartosza Arłukowicza i Ireny Lipowicz (ciągle łudze się, że otrzymam odpowiedź - wersja elektroniczna spotkała się z wyniosłym milczeniem, wysłałem więc wersję papierową załączając listę z zebranymi podpisami).

Ale myślę, że strategia polskiego Kościoła katolickiego wynika nie tylko z pobudek, o których wspomina Bartoś.
Mianowicie, wynika także z wygody.

5.
Czymś zupełnie zatrważającym jest, że instytucje katolickie skutecznie zaminiły obszar wiary na obszar etyki i polityki. Konia z rzędem, w którym kościele uda się usłyszeć kazanie będące mistagogią w prawdy wiary, komenatrzem do czynności liturgicznych czy nawiązaniem do Tradycji kościoła. Łatwo natomiast znaleźć kościoły, w których słyszy się o takich a nie innych powinnościach, jedynie słusznych strategiach postępowania i jedynie wiarygodnych opcjach politycznych. W moim kościele parafialnym dokonuje się nawet prasówki, wymownie podkreślając tytuły i - by nie być posądzonym o politykierstwo - używając stosownych figur retorycznych.

Mówienie o Ojcach Kościoła, komentowanie liturgii, wprowadzanie w wiarę jako tajemnicę jest wymagające. 
Intelektualnie - bo samemu trzeba ogarnąć niezłą porcję wiedzy i zachęcić do tego innych. 
Hermeneutycznie - bo trzeba dopuścić do głosu polifonię Tradycji, idącą w poprzek centralistycznej polityce Rzymu.
Empatycznie - bo trzeba tę wielość polubić i nauczyć się żyć z jej przeszłym i teraźniejszym (!) wymiarem.
Oznaczałoby to ostatecznie umiejętność bycia w sytuacji dialogicznej, otwartości na odmienne horyzonty, przekonania, że żaden z dialogujących nie ma monopolu na prawdę i że rozmowa toczy się po to, by przemienić wszystkie uczestniczące w niej strony.

6.
Zamienienie wiary na etykę zwalnia z intelektualnego wysiłku. Albowiem miejsce rozumiejącego dialogu zajmuje tu pouczanie (symptomatyczne jest to, jak bardzo etycy katoliccy nie lubią etyki dyskursywnej).
Wystarczy przekonujący ton głosu, umiejętność wywoływania poczucia zagrożenia czy skuteczne piętnowanie odstępców. 
Przecież widząc zalew ohydy każdy rozsądnie myślący będzie chciał należeć do grupy moralnie wybranych. A że za ohydą stoją argumenty solidniejsze i subtelniejsze niż chce Kościół - co z tego, w "etycznym" dyskursie nie trzeba się z nimi liczyć.

Ciemnotę polskiego katolicyzmu piętnował choćby Jacek Woroniecki
Niestety, od jego czasów umocniła się jeszcze. Przybierając - za panowania Stefana Wyszyńskiego - kształty pseudo-ludowe. I zamieniając się coraz bardziej w moralistykę. Może dlatego w naszych seminariach garstka lubi teologię dogmatyczną, wszyscy garną się zaś ku teologii pastoralnej czy moralnej. Może dlatego nie przetoczyły się u nas żadne poważne dyskusje teologiczne, pozostawiając (z wyjątkami) naszą teologię w dalekim tyle w stosunku do tego, co dyskutuje się w Europie.

7.
Zgadzam się z Bartosiem, że eskalacja konfliktu i przemocy to złe wyjście.
I nie taką drogą chciałbym walczyć o wolność Polaków. 
Jedyną sensowną drogą jest - moim zdaniem - sprawienie, by kanały transmitujące przekaz Kościoła stawały się kanałami do wyboru, a nie kanałami obowiązkowymi.
Zacząłbym tedy od powrotu lekcji religii do Kościołów. Głównie dlatego że neutralne religijnie szkoły nie powinny bowiem uczyć doktryn religijnych. 

Oderwanie uczenia doktyrny od misji publicznej szkoły pozwoliłoby zrelatywizować wykładane na lekcjach religii treści. Poza tym spowodowałoby, że uczęszczaliby na te lekcje Ci, którzy naprawdę tego chcą (dziś dzieje się to w ramach symbolicznego przymusu - i to od przedszkola: co bowiem zrobić ma dziecko nie-katolików, kiedy jego grupa przedszkola w środku dnia ma katechezę? siedzieć w sali obok pod okiem wolnej akurat kucharki, jak miało to miejsce w rodzinie moich znajomych?). 
Wymusiłoby też może większe wyrafinowanie wykładanych na katechezach treści. 

Bez względu na to wszystko i bez względu na moje przekonania religijne (a przyznaję się jawnie do bycia chrześcijaninem) zmniejszenie grupy osób, w której reprodukuje się przekonania, że aborcja jest zła, bo dokonywano jej w III Rzeszy, a cuda są dowodem na to, że nie wolno skracać życia, byłoby z pożytkiem dla wszystkich. Od Pani Edukcji począwszy!

niedziela, 13 stycznia 2013

O PODZIAŁACH GŁOSÓW OPEROWYCH. A PROPOS BERNADETTY GRABIAS

 Bernadetcie Grabias
- jednemu z najpiękniejszych mezzosopranów słyszanych na żywo
na szczęście nie tylko od Rossiniego 


Dla większości melomanów podział głosów operowych na poszczególne rodzaje wydaje się zupełnie naturalny. Jest przecież oczywiste, że Łucję z Lamermooru wykonuje sopran koloraturowy, a Dalilę z opery Saint-Saensa dramatyczny mezzosopran. Tym samym konstatację, że podział głosów śpiewaczych jest czymś "z natury" niepewnym i mocno umownym gros melomanów uznałoby co najmniej za dziwne. A jednak...

Klasyfikacji głosów istnieje wiele i - jak dobitnie stwierdza choćby Sylwia Prusakiewicz-Kucharska - wszystkie mają charakter umowny. Opierają się także na odmiennych kryteriach, eksponując już to skalę głosu, już to jego barwę, już to budowę strun głosowych...

Sam posługuję się najczęściej tzw. Stimmfach. To sposób podziału głosów, który pojawił się w połowie XIX wieku w Niemczech. Skodyfikował go w latach 50. wieku XX Rudolf Kloiber w pracy Handbuch der Oper (jej współautorami byli Wulf Konold i Robert Maschka).

Istotę tego podziału wyraża słowo "Fach" - znaczące w niemczyźnie zarazem "półkę", "przegródkę", jak i "zawód".
Punktem wyjścia jest tu bowiem świadomość istnienia "pakietów" odmiennych ról operowych, wymagających od ich wykonawców róznorodnych zestawów kompetencji, zarazem wokalnych, psychicznych oraz fizycznych.
Rodzaj głosu (jego przegródkę) przekłada się tu tedy na dostępny dla niego repertuar (zawód), a ustala się ów rodzaj biorąc pod uwagę kombinację takich czynników, jak:

rozpiętość i rozmiar głosu (rozpiętość określa się biorąc pod uwagę najwyższą i najniższą nutę, które śpiewak zdolny jest wydać; przy określeniu rozmiaru bierze się pod uwagę zakres dźwięków, którymi śpiewak moze posłuszyć się dla oddania efekty dramatycznego), "waga", tessytura, tembr, położenie dźwięków przechodnich i ilość rejestrów w głosie, skala głosu używanego w mowie, budowa ciała, wysokość, wiek czy doświadczenie. 

W efekcie wyróżnia się dwadzieścia pięć rodzajów głosów, z których część nie posiada nawet swoich ekwiwalentów w nazewnictwie polskim (np. nie mamy ustalonego odpowiednika dla Hochdramatischer Sopran, nawiasem mówiąc spotkałem się z tak brzydkimi spolszczeniami jak sopran ultradramatyczny...). 
  
***
Stimmfach - jako się rzekło - ma tę istotną zaletę, że wynika z ujmowania głosu nie jako autonomicznego fenomenu, ale jako "narzędzia" lepiej bądź gorzej predysponowanego do realizacji określonych zadań aktorskich. Eo ipso osobę śpiewającą traktuje się jako aktora, co - powiedzmy sobie szczerze - wciąż nie jest w Polsce podejściem popularnym. Leczy go także z kompleksów. Traktowanie spiewaków tylko jako materiału głosowego powoduje bowiem, że albo czują się niespełnieni nierealizując się w rolach leżących w zasięgu ich wokalnych możliwości, albo budzą śmiech widowni obnosząc się z choćby z horrendalną nadwagą w rolach suchotnic, albo cygańskich uwodzicielek. Nie mając świadomości swoich kolegów ze szkół teatralnych, którzy wiedzą zazwyczaj, że aktor charakterystyczny raczej nie spełni się w roli amanta...

Stimmfach nie jest jednak podziałem niewinnym. Potraktowany jako klasyfikacja może nawet stać się czymś szkodliwym. Przynajmniej z dwóch powodów. 
Po pierwsze, sugeruje on, że głos można zidentyfikować raz na zawsze. 
Po drugie, sugeruje on również, że podział na głosy jest podziałem wyczerpującym i rozłącznym. Przynajmniej jeśli mamy mówić o Stimmfachu jako porządnej klasyfikacji. 

Takie podejście prowadzi jednak do jawnych absurdów.  
Oczywiste jest przecież, że głosy dojrzewają zmieniając się tak, jak zmieniają się "cali" śpiewacy. Określenie swojej głosowej przynalezności może zatem trwać niezmiernie długo, a i tak może się zdarzyć, że z biegiem czasu śpiewak zmuszony będzie do porzucenia jednych ról i otworzenia się na nowe. 
Czymś równie oczywistym jest i to, że te same role mogę śpiewać osoby obdarzone odmiennymi warunkami. Tak samo, jak śpiewacy mogą być na tyle obdarzeni przez naturę, by podołać rolą tak odmiennym, jak partie Haendla, Rossiniego, Verdiego i Wagnera (wystarczy tu przywołać Marilyn Horne).

Dlatego sam traktuję Stimmfach nie jak klasyfikację, a jak typologizację, czyli poręczny sposób porządkowania czy grupowania, nie roszczący sobie pretensji ani do bycia podziałem wyczerpującym, ani rozłącznym (wymaga on uzupełnienia o głosy kontratenorowe; casus Marii Callas czy Cecili Bartoli przemawia za tym, by dołączyć do niego zapomniany soprano sfogato,pytanie też, jak opisać głos Simone Kermes - może jako soprano d'agilita?).
Daję tym samym wyraz przekonaniu, że wszelkie próby porządkowania głosów są właśnie działaniem umownym, ale koniecznym z pobudek pragmatycznych. Nie próbując raz na zawsze wyrokować, jakim gatunkiem głosu śpiewa dana osoba i jakie role w związku z tym będzie mogła śpiewać przez resztę życia, aczkolwiek pozwalając sobie na uwagi dotyczące niewłaściwego doboru repertuaru przez śpiewaka w danej chwili. Przekonany onegdaj przez Urszulę Kryger, żeby spośród pozostałych czynników na plan pierwszy wysunąć barwę głosu.

*** 
Refleksje te naszły mnie dzisiaj słuchając w Internecie nagrań Bernadetty Grabias
Lubię i cenię Jej głos - niesłychanie ciemny, z pięknie krytymi dźwiękami i kapitalnie wymieszanymi rejestrami. Lubię jej prawdziwie włoskie, głębokie brzmienie rejestru piersiowego, którego nie boi się używać, i dobrą impostację.
Jakiś czas temu polemizowałem na blogu z poglądem, w myśl którego głos Grabias jest bardzo lekkim koloraturowym mezzosopranem przypisanym do popisowych ról Rossiniego. Nie jest. Jej głos jest ciemny i nasycony, gęsty, o wolumenie zdecydowanie większym niż ten, wiązany z liryczną mezzosopranową koloraturą. Zgadzam się jednak z mym oponentem, że Grabias predysponowana jest do określonego typu ról - nie tylko ze względu na czynniki stricte wokalne, ale także ze względu na warunki fizyczne.
Owszem, wybornie nadaje się do Rossiniego. Ale tak samo nadaje się do belcanta (Norma, Faworyta). Do werystycznej Adriany Lecouvreur, w której Artystka wybornie się sprawdziła. Do cesarsko-lirycznego Offenbacha (Jej Niclauss w Opowieściach Hoffmana był wspaniale elegancki i dowcipny, do tego zaśpiewany zrozumiałą (!) francuszczyzną). I do zadziornej, Verdiowskiej Miss Quickly. Do zmysłowej Carmen
Widać to jednak dopier wtedy, gdy typologizacji nie zamienia się w dogmatyczne klasyfikacje.  

Tak czy owak - warto cieszyć się obecnością Grabias w Łodzi. Może bowiem się zdarzyć, że skutecznie wyfrunie nam w świat.






      

KOMU NA WAWEL? RZECZ O SZTUCE I POLITYCE

Zaiste żyjemy w dziwnym kraju!
Uświadomiłem to sobie po raz kolejny nasłuchując - między zajęciami - radiowej Dwójki
W Dużej Czarnej zauroczyłem się transkrypcją kompozycji Johanna Straussa II, graną przez zupełnie nie kojarzącego się z tym repertuarem Ignacego Jana Paderewskiego.
W Five O'Clocku zasłuchałem w rozmowę z Jadwigą Rappe.

*** 
Dwójka pamięta o Paderewskim niejako "z urzędu". Jest to jednak godne podkreślenia, bowiem pamięć o tym wielkim artyście i wybitnym polityku zaniedbywana jest w Polsce zwłaszcza przez tych, którzy winni kultywowac ją z urzędu właśnie.
Na naszych oczach ważą się losy Jego spuścizny, zaniedbane przez rodzime instytucje muzealne do tego stopnia, że - na mocy testamentu Artysty - grozi im emigracja do Stanów Zjednoczonych.
Na naszych oczach również z odmową spotyka się inicjatywa nadania Jego imienia którejś z warszawskich ulic. Dla miłościwej prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz wystarczy bowiem, że ulica Paderewskiego znajduje się w miejscowości włączonej do warszawskiej aglomeracji.
Na naszych oczach w końcu umiera pamięć po nim - konia z rzędem, kto zapytany na ulicy będzie wiedział, gdzie spoczywają prochy Paderewskiego, bo nie trafiły one na Wawel czy w inne równie nobliwe miejsce.

Widać ani zasługi artystyczne, ani polityczne, ani finansowe (Paderewski był zdolnym biznesmenem, w ramach tej swojej działalności przekazał Warszawie zakupione przez siebie wartościowe grunty) nie wystarczą, by stać się przedmiotem uwagi decydentów politycznych.   
Widać na ulice i do wawelskich krypt trafia się z innych powodów, domniemane spiski traktując poważniej od osobistych zasług. 

***
W smutny sposób potwierdza to przypadek Rappe.
Jestem od lat wiernym admiratorem Jej wielkiego talentu. 

Rappe ma pyszny, bogaty, wyrównany w całej skali i doskonale postawiony "niski alt" (posługując się poręcznym terminem z kręgu stimmfachu), którym włada z wirtuozerią, pozwalającą na realizowanie zarówno koloraturowych partii w utworach baroku, jak i metaficzycznych i dramatycznych utworów Gustwa Mahlera czy Ryszarda Wagnera.

Obdarzona jest również niebywałą inteligencją i dociekliwością - pamiętam Jej opowieść o przygotowaniach do śpiewania  Erdy. Wchodziła w świat mitu poprzez skandynawskie Eddy i poświęcone im naukowe studia po to, by zrozumieć sens Wagnerowskiej bohaterki.  Może dlatego z licznych nagrań Pierścienia to Jej Weiche Wotan! Weiche! pamiętam najżywiej. 

Jest nadto Artystką niezwykle samoświadomą. Nawiązałem wyżej do Stimmfachu, albowiem Rappe ocenia swe możliwości głosowe i poczucie artystycznego spełnienia isnpirując się kategoriami rodem z tej typologizacji śpiewaczych głosów. Odwołuje się zatem nie tylko do skali głosu i jego barwy, do umiejscowienia dźwięków przejściowych czy do tessytury, ale ponadto do swojego wzrostu, budowy ciała, doświadczenia, wieku i uwarunkowań psychologicznych... Wszystko to decyduje bowiem o tym, jaki repertuar odzwierciedla w danym momencie egzystencjalno-muzyczną prawdę o danym artyście.   

W końcu jest pięknym człowiekiem, życzliwie nastwionym do siebie, do świata, do swoich słuchaczy. Miałem szczęście przekonać się o tym osobiście.

Podobnie, jak Paderewski, jest Rappe po prostu artystką, a więc osobą łączącą w życiu piękno z prawdą i dobrem. I pewnie z tego powodu jest Jej u nas pod górkę. 
A to nie przyjęto Jej do Akademii Muzycznej z powodu... braku materiału głosowego.
A to przez długie lata nie myślano o zaproszeniu do Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, a gdy międzynarodowe ciśnienie nie pozwalało już na podtrzymanie takiego status quo zaproponowano Diakonisę w Królu Rogerze (rola to niełatwa, ale niepoważna jeśli traktować ją jako come-back gwiazdy).
A to obiweszczając koniec Jej głosu (pamiętam choćby - sprzed lat - recenzję w Ruchu Muzycznym, w której ustalono to jednoznacznie).

Cóż, trzeba innych zasług, by w naszym kraju trafić do panteonu.

***
Zaczynałem pisać ten post we względnym spokoju. 
Kończę oburzony - dokumentem przyjętym przez polski episkopat. Zapisano w nim - jak donoszą media - że nie będzie odszkodowań dla nieletnich ofiar nadużyć seksualnych ze strony duchownych, gdyż sprawy te objęte są tajemnicą spowiedzi. 

Cóż, pokazuje to tylko, że na wysoką pozycję w politycznych rozgrywkach pracuje się dwulicowością i hipokryzją. W kwestii standardów episkopat idzie tu bowiem ręka w rękę zrodzimymi decydentami różnej maści.
Nic dziwnego, że na tym tle nie chce doceniać się osób takich jak Paderewski czy Rappe. Afirmując obnażaloby się bowiem własne mankamenty.

Kolosy mają jednak gliniane nogi. Mam nadzieję, że prędzej niż później zaczną chwiać się w posadach. Wtedy przyjdzie moment, żeby upomnieć się o tych, którzy byli i są solą tej wspólnoty!

  

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...