Cisza
— balet Ivana Cavallariego do muzyki Ludwiga van Beethovena nie jest, w moim
odczuciu, propozycją „łatwą”. Mimo że libretto osnute jest na biografii
Beethovena, spektakl daleki jest od prostej biograficznej opowieści, której tok
da się śledzić bez większego wysiłku. W choreografii — która łączy w sobie taniec
klasyczny, charakterystyczny, nowoczesny i pantomimę — brakuje też dominant: nie ma tu ani klasycznie pomyślanych solówek, ani scen zbiorowych, które przykuwają
uwagę efektownymi figurami, wskazując wyraźnie, z występu których gwiazd mamy się
cieszyć. Powiedziałbym raczej, że to teatr spod znaku permanentnego ruchu,
który wprowadzać może element chaosu, poczucia, że to, co dzieje się na scenie,
jest nie do ogarnięcia. Ten ciągły, żywiołowy ruch współgra zresztą z muzycznym
centrum Ciszy, którym jest, moim
zdaniem, Wielka fuga B-dur z opusu 133. To późny utwór, napisany na kwartet
smyczkowy, ale — jak chce Bohdan Pociej — sięgający transcendentalnego wymiaru
fugi, dla którego kwartet jest tylko jedną z możliwości. W trakcie łódzkiego
spektaklu prezentowana jest wersja kameralna, grana przez orkiestrę pod batutą
Michała Kocimskiego. Utwór ten był — a sądzę, że wciąż bywa — nierozumiany i
odrzucany i to nie tylko przez laików, ale i kompozytorów (choćby Hugo Wolf
deklarował, że nie jest w stanie pojąć tej fugi). Pociej przypomina, że pozytywna
recepcja op. 130 to w gruncie rzeczy zjawisko dwudziestowieczne. A wpływ Beethovenowskiego
myślenia widział on choćby w Preludiach i
fudze Witolda Lutosławskiego (że to kwestia dyskusyjna poświadcza Andrzej
Chłopecki, który nie dość, że fugę Lutosławskiego uznaje za czysto umowną, to
piszę, że to nie Bach, ale także nie wyjątkowo ceniony przez polskiego twórcę
późny Beethoven).
Bo też Beethovenowska Wielka fuga daleko odbiega od wzorców
Bachowskich. Zgadzam się z Pociejem, że tu nie kontrapunktyczna forma panuje
nad ruchem, ale ruch nad formą. Mimo więc, że mamy tu do czynienia ze wzorcem
fugi trójtematycznej, w miejsce domykającej się formalnej całości otrzymujemy
coś, co przypomina permanentną genezę: tematy są lapidarne i nieustannie
permutują, są ogniskami wybuchającej energii. Beethoven zaś nie stroni od dysonansów
i takiego kształtowania materii muzycznej, która nie koniecznie musi być „miła dla
ucha”. Utwór ten okala VIII symfonia i V koncert fortepianowy — dzieła z okresu
środkowego, utrzymane w kompletnie innym charakterze. VIII symfonia jest na
wskroś klasyczna, a przez to pełna dowcipu, pogody. Dokładnie tak, jak pisze o
tym Charles Rosen, wskazując, że puls stylu klasycznego jest pulsem opery
komicznej. Koncert zaś do tej pogody dokłada blask, tryumf, ale i liryzm,
znakomicie podkreślone przez Tarasa Hlushko, fantastycznego pianistę, który pracuje
w łódzkiej operze jako korepetytor.
fot. Joanna Miklaszewska |
W moim odczuciu w
pomyśle Cavallariego nic nie jest przypadkowe. Układ muzyki zdaje sprawę z
tego, co Beethoven zawarł w testamencie heiligenstadzkim: niezrozumiany jako
człowiek, traktowany jako mruk, chciał swą muzyką uczynić ludzi szczęśliwymi. Wiąże
się to z jego dramatem, którym nie była samotność: tę bowiem można wybrać, ale
skazanie na samotność w tłumie. Taki dramat zaś może być przez tłum zupełnie
nierozpoznany — w jednej czasoprzestrzeni mogą rozwijać się dwa inne, a
powiązane ze sobą, ludzkie światy. Egzystencjalny wymiar biografii Beethovena
wydobywa Cavallari dwojako. Po pierwsze, wprowadza na scenę postaci Beethovena-Kreatora
i Beethovena-Geniusza, które rozwijają się równolegle do Beethovena-Dziecka i
Beethovena-Człowieka. Wysiłek twórczy i wzlot geniuszu wizualnie towarzyszą
zatem cierpieniu, odrzuceniu, miłosnemu uniesieniu, niepokojowi, nie
przesłaniając tych stanów i nie zawłaszczając ich. Po drugie, postacie Beethovena
są w nieustannej interakcji z innymi bohaterami, od rodziców i krewnych
kompozytora, przez arystokrację i mieszczan. I to właśnie w takim kontekście
tancerz, któremu powierzono rolę Beethovena-Człowieka musi zbudować indywidualną
postać bohatera. Ale także archetypu — jak pisałem na wstępie, spektakl nie
jest po prostu opowiedzianą biografią. Jest raczej rozegraniem — w ramach
konkretnej biografii — pewnego egzystencjalnego wzorca, swoistej „abstrakcyjnej”
figury życia. Do tego wszystkiego musi to zrobić w ramach równie „abstrakcyjnej”
choreografii. Cavallari nie podejmuje się psychoanalitycznych wglądów w życie
Beethovena, nie wyraża wprost poprzez układ taneczny domniemanych stanów
wewnętrznych. Posługuje się drobnymi i często skonwencjonalizowanymi gestami,
odwołuje do silnie oddziałujących obrazów (np. Beethoven-Człowiek pojawia się
na scenie wwieziony niczym posąd na białej ławie; Beethoven-Dziecko po tejże
ławie kilkakrotnie biegnie w stronę ojca, który go odpycha), wymaga
umiejętności budowania wyrazu mimiką. Wszystko to zaś nie może być
przerysowane, inaczej, w kontekście „chłodnej” narracji widz będzie miał
poczucie śmieszności raczej niż tragizmu. Źle dobrany odtwórca głównej roli
jest w tym przypadku w stanie wyjątkowo szybko położyć cały spektakl.
Oba spektakle premierowe Beethovena-Człowieka tańczył Dominik Senator i był to wyjątkowo trafny wybór. To tancerz nie tylko dobry technicznie i dbający o wykończenie każdej figury czy gestu, ale wrażliwy aktor. Na scenie nie przestawał grać ani na moment, pełne wyrazu były także „przestoje” — zastygnięcia postaci np. w momentach ciszy. Wciąż mam w pamięci choćby scenę tragedii Beethovena dotkniętego głuchotą czy radosną lekkość związaną z przeżywanym przez kompozytora miłosnym uczuciem. Co niezwykle cenne, ten aktorski aspekt tancerz rozwija nieustannie. Pamiętam go, jak okazało się sprzed pięciu lat, jako Leńskiego z Eugeniusza Oniegina. Swoją teatralną kreacją zdominował wtedy cały spektakl, mocno kontrastując z bohaterami po prostu zatańczonymi. Także w Ciszy jego umiejętności teatralne były czymś wyróżniającym.
Oba spektakle premierowe Beethovena-Człowieka tańczył Dominik Senator i był to wyjątkowo trafny wybór. To tancerz nie tylko dobry technicznie i dbający o wykończenie każdej figury czy gestu, ale wrażliwy aktor. Na scenie nie przestawał grać ani na moment, pełne wyrazu były także „przestoje” — zastygnięcia postaci np. w momentach ciszy. Wciąż mam w pamięci choćby scenę tragedii Beethovena dotkniętego głuchotą czy radosną lekkość związaną z przeżywanym przez kompozytora miłosnym uczuciem. Co niezwykle cenne, ten aktorski aspekt tancerz rozwija nieustannie. Pamiętam go, jak okazało się sprzed pięciu lat, jako Leńskiego z Eugeniusza Oniegina. Swoją teatralną kreacją zdominował wtedy cały spektakl, mocno kontrastując z bohaterami po prostu zatańczonymi. Także w Ciszy jego umiejętności teatralne były czymś wyróżniającym.
Zdjęcie z próby za profilem baletu TWŁ |
Na wyróżnienie zasługują
też z całą pewnością Ekaterina Kitaeva-Muśko jako doświadczająca skrajnych
stanów Matka, Lydia Boutfeux jako Josephine oraz Wojciech Wiśniewski jako
Beethoven-Dziecko. Jeśli chodzi o zespół
w przypadku niektórych tancerek i tancerzy brakowało mi teatralnego zacięcia i
lekkości.
Bardzo odpowiadał mi
minimalizm reżyserski — światło, kilka rekwizytów, jak wspomniana ława (nieco
za głośny był tylko mechanizm blokowania kół) czy krzesła, czytelne, także
przez kolorystyczny kontrast, kostiumy. Wszystko związane z epoką, ale
aluzyjne, nadające spektaklowi jednocześnie umiejscowienie i uniwersalne ramy. Dobrze
spisała się orkiestra, zwłaszcza w Wielkiej
fudze. Jedyne, co przeszkadzało mi od początku do końca, to projekcje.
Niespójne stylistycznie, niekiedy do bólu dosłowne (np. kroczące buty, chyba
jako symbol drogi przez życie).
To nie jest spektakl,
na którym krzyczy się WOW! Wymaga skupienia — w śledzeniu postaci, muzyki,
dekodowaniu choreografii. To świat, który nie wciąga sam w siebie, ale taki, w
który ze skupieniem, uważnie trzeba wejść. I to jest, jak dla mnie, jego siła.
Cisza
Balet w dwóch aktach
Ludwig van Beethoven —
muzyka
Ivan Cavallari — libretto, choreografia
Anna Chadaj — dekoracj,
kostiumy
Michał Głaszczka —
reżyseria światła
Krzysztof Niemczycki —
projekcie
Michał Kocimski —
kierownictwo muzyczne
Łódź, 12 maja 2019 r.