Czas, przynajmniej ten, będący osnową ludzkiego doświadczenia, to labirynt teraźniejszości. Zbiegające się w TERAZ chwile mogą należeć do wielu wymiarów, powodując przemieszanie tego, co "normalnie" ściśle rozdzielimy między przeszłość, przyszłość i czas obecny.
Pomyślałem o tym w Wielką Sobotę, gdy przyswojone dawno już temu wiadomości stały się dla mnie kanwą zupełnie nowego, zaskakującego doświadczenia.
***
Z doby, w której nosiłem się nieco mniej cywilnie, zapamiętałem, że biblijny prorok istotnie różni się od wróżki. O ile wróżka "przepowiada" przyszłość, o tyle prorok mówi o teraźniejszości, dokonując jej krytyki i pokazując ewentualne następstwa.
O dziwo podejście to widziałem zastosowane do Starego Testamentu, ale już nie do Apokalipsy - traktowanej jako opis nieszczęść końca świata, które prędzej czy później, ale jednak nadejdą.
A gdyby tak...
A gdyby tak nie traktować Apokalipsy jako opisu końcowej zagłady, ale potraktować ją jako opowieść o naszych czasach? W końcu innego czasu eschatologicznego nie będzie:
Dla chrześcijanina Jezus umarł i zmartwychwstał, żyjemy więc w czasach ostatecznych, a królestwo wydarza się hic et nunc.
Widziana w takiej perspektywie Apokalipsa przestaje być wróżeniem o przyszłości, a staje się teologiczną opowieścią o tym, czym jest Kościół i jakie jest jego miejsce w świecie. Z Apokalipsą jest zatem tak, jak z Ewangelią Jana: jest mistycznym, spekulatywnym podsumowaniem poprzedzających je pism, których charakter jest - mówiąc z grubsza - zdecydowanie bardziej historyczny.
***
Czym zatem jest Kościół?
Na pewno nie jest instytucją, a zwłaszcza instytucją zaangażowaną politycznie.
Na pewno jest wspólnotą, wspólnotą, której wyznacznikiem jest wierność i szczerość.
Źródłem tej wspólnoty jest eucharystia - rozumiana jako wypływające z miłości, radosne oddawanie chwały Bogu.
Wyrastającą z eucharystii praxis jest troska: wypływająca z miłości odpowiedzialna opieka nad siostrami i braćmi.
"Historycznym" potwierdzeniem takiej teologii Kościoła są choćby Dzieje Apostolskie.
Kościół rozumie się tam jako wspólne trwanie na modlitwie i łamaniu chleba oraz jako służbę dla braci. Przepowiadanie Chrystusa traktując jako wierność zbawczej miłości i stopniowe uwalnianie od tego, co instytucjonalne (taki jest sens dyskusji na temat relacji wspólnot chrześcijańskich do judaizmu, ich efektem było wyzwolenie się z judaistycznego prawa, w tym prawa dotyczącego koszerności posiłków).
***
Taki "model" Kościoła, jako wspólnoty wiernej miłości, dają zresztą Ewangelie.
Widzimy w nich Jezusa uzdrawiającego i nauczającego, przykazującego uczniom służyć innym (podług Ewangelii Boga znajduje się w więźniach, chorych, opuszczonych, a więc tych, którzy byli na marginesie ówczesnego społecznego porządku). Widzimy też Jezusa modlącego się na uboczu, obcującego z Bogiem, z chwalebnej ciszy czerpiącego siły do posługi siostrom i braciom.
Wyrazem Chrystusowej miłości są droga i ofiara, jej podstawą zaś są inkluzywność i wolność.
***
O tym, że droga (wędrowanie) i ofiara (dar) są wyrazem Chrystusowej miłości dobitnie pisze Adrienne von Speyr.
Jej zdaniem Chrystus wędruje z miłości do Ojca. Wędruje, bo Ojciec pragnie ogarnąć miłością wszystkich ludzi, bo chce, by miłość przeszła przez świat bez względu na zasługi, przychodząc nie wiadomo skąd i prowadząc nie wiadomo dokąd.
Tak więc motywem miłości jest także człowiek - Chrystus wędruje, bo wie, że ludzi czekających na zainteresowanie, troskę, uczucie jest wielu, że są oni rozsiani i w takim samym stopniu powinni doświadczyć uzdrawiającej mocy miłości.
Wędrując Jezus ukazuje miłość jako dar - bezinteresowne i wolne zatrzymaniem się przy drugim człowieku, wsłuchanie w jego potrzeby i odpowiedź na jego obecność, naznaczoną samotnością.
Wędrówka i ofiarowanie budzą wzajemność w wielu ludziach.
Symptomatyczne jest to, że Jezus nikogo nie odrzuca, a wszystkich przyjmuje do wspólnoty z sobą.
Jeszcze bardziej symptomatyczne jest to, że każda z tych miłości jest inna, mimo to wszystkie pokazane są jako równe: Jezus kocha tak samo, pomimo że każda relacja międzyludzka nosi na sobie indywidualne piętno.
Niech przykładem tu będą apostołowie - Jan (zgodnie z tradycją) jako jedyny spoczywał na łonie Chrystusa; jako jedyny doświadczył miłości opisanej niemalże językiem erotyki; jako jedyny został symbolicznie włączony do ziemskiej rodziny Mistrza z Nazaretu. A jednak to nie on, lecz Piotr powołany został do służby jako pierwszy spośród równych.
Niech przykładem będzie też Maria Magdalena - mimo że nie należała do grona apostołów, to ona stała się ich apostołką zwiastując zmartwychwstanie.
***
Oczywiście, taka płaszczyzna widzenia miłości jest obecna w chrześcijaństwie do dziś. Nie da się jej wymazać ani z kart pism kanonicznych, ani z historii.
Mimo to trzeba ją było poddać swoistej manipulacji, jeśli Kościół miał stać się instytucją pośród instytucji, instytucją niezbywalnie feudalną, bo w takich właśnie, feudalnych czasach powołaną do istnienia.
Zwrócę uwagę na dwa, szczególnie istotne, sposoby manipulowania.
***
Pierwszą manipulacją było zhierarchizowanie form miłości, zwłaszcza tych, które dotyczą nie Boga, ale tego, co doczesne.
Na najniższym poziomie ulokowano miłość pożądliwą, zmysłową. Nakierowaną na piękno ciała i szukającą spełnienia w posiadaniu tego piękna. Taką miłość dyskwalifikować ma jej niestałość - nie tylko jedno ciało jest piękne, pożądanie więc nie nadaje się do tego, by mówić o stałości, bez tej zaś nie ma miłości na miarę człowieka.
Nieco wyżej postawiono miłość uczuciową, czyli sferę pozytywnych emocji budzących się w nas dzięki drugiej osobie. Ten rodzaj miłości dyskwalifikuje wpisana w nią ambiwalencja - uczucia łatwo ulegają zmianom, zwłaszcza wtedy, gdy podmiot miłości okazuje się mniej idealny niż się nam wydawało.
Jeszcze wyżej plasuje się życzliwość i przyjaźń - wolne od pożądania, wolne od emocjonalnych wahań są one pragnieniem dobra dla drugiego, pragnieniem odpowiedzialnym.
Życzliwość i przyjaźń jako wolne od zmienności i uwikłania w ciało, zamykają się jednak w podmiocie obdarzającym życzliwością i przyjaźnią. Potrzebują więc dopełnienia w miłości wzajemnej, nazwanej miłością oblubieńczą.
Miłość oblubieńcza ma być najwyższą postacią miłości. Łączy bowiem w sobie wszystkie "niższe" formy. A także je przewyższa, a to dlatego że jej wyrazem jest oddanie, ofiarowanie, dar, bez których człowiek nie może się spełnić.
Innymi słowy, miłość oblubieńcza to miłość oddania, to normatywny wzór tego, jak powinny wyglądać wszystkie inne budowane przez człowieka relacje.
Jako normatyw miłość ta musi być stabilna.
Nie może więc być oparta po prostu na drugim-jako-dobru, nasze nastawienie do drugiego może bowiem ulegać zmianie. Musi tedy opierać się na jakimś poza-osobowym, obiektywnym dobru, musi realizować obiektywny i absolutny porządek wartości.
Nie może też być odwoływalna - wejści w w porządek takiej miłości jest aktem wolności, raz wybrana miłość oblubieńcza wiąże jednak człowieka, wiąże, bo nie ustaje i nie da się jej unieważnić jakimś kontr-wyborem.
Eo ipso nie może być także żywiona do większej liczny osób niż jedna - jako nieodwoływalna, wiążąca, będąca całkowitym oddaniem drugiej osobie i zakorzeniona w obiektywnym porządku wartości jest po prostu niepodzielna. Nie da się bowiem całkowicie oddawać na prawo i lewo.
Czym więc jest miłość oblubieńcza?
Jest miłością małżonków. Miłością, której materią jest bardziej prawna przysięga niż uczucie i faktycznie istniejąca relacja. Co więcej, jest również miłością małżonków odmiennej płci, zakłada sie tu bowiem, że wynika ona z potrzeby dopełnienia, a naturalnym dopełnieniem mężczyzny jest kobieta.
Referując myśl Karola Wojtyły Ignacy Dec pisze tak:
"Miłość oblubieńcza, miłość oddania... To osobowe oddanie jednoczy mężczyznę i kobietę na zasadzie relacji przynależności. Zewnętrznym wyrazem tej relacji jest między innymi pełne współżycie seksualne. Współżycie cielesne posiada z istoty swojej przede wszystkim znaczenie symbolu - wyrazu dla wewnętrznego przeżycia przynależności.
***
Drugą manipulacją było sprytne zaadaptowanie przez instytucjonalny dyskurs idei ewolucji. Sprytne, bowiem bezcelową i neutralną aksjologicznie ewolucję (neo)darwinizmu związano tutaj z celowością i wartościami.
Na szczycie ewolucyjnego rozwoju postawiono esencjalistycznie pojmowanego człowieka, skrępowanego przez niezależny od niego kodeks moralny, którego depozytariuszem jest Kościół.
Na szczycie cywilizacji postawiono łacińsko-chrześcijańską, stosując ją jako wzór pozwalający oceniać wszystkie inne.
***
Zdaniem Deca miłość ma być tą aktywnością człowieka, która szczególnie wyróżnia go ze świata zwierząt. Wyróżnia przez to, że miłość jest aktywnością kreatywną i wynikającą z wolności człowieka.
To piękne słowa.
Zastanowiło mnie jednak to, jak współgra z nimi język przynależności, którym opisuje Dec relacje małżeńskie.
Zastanowiło mnie także to, jak powiązać wolność z realizacją niezależnych od człowieka kanonów norm i niemożliwością odwołania powziętych decyzji.
Zasmuciło mnie w końcu to, że Kościół tak daleko odszedł od Chrystusowego wzorca miłości, jako aktywności inkluzywnej, jako postaci drogi, jako daru ofiarowywanego bez względu na płeć czy zasługi. Jako gestu mojej dojrzałości i mojej odpowiedzialności.
***
Postawa Kościoła z naszego myślenia wykluczyła - obok wszystkich innych wykluczonych rzeczy - wielomiłość. Kazała nam uwierzyć, że właściwa, naturalna jest tylko monogamia, że poza nią możliwa jest wyłącznie rozpusta i niegodne używanie życia.
Paradoksalnie myślę, że to własnie (w poważnie pomyślanej) idei wielomiłości kryje się szansa na opowiedzenie na nowo o Chrystusowym wzorcu miłości.
Wielomiłość uczy bowiem osobistego zaangażowania w relacje, uczy odpowiedzialności, uczy tego, że partnerzy nie są przynależnymi do siebie rzeczami. Uczy ofiarności, kształtuje silne ja, konieczne, by mieć co ofiarować. Uczy wolności, a więc także tego, że każda decyzja jest odwoływalna i że miłość, której się nie buduje, umiera. Uczy, że miłość nie szuka swego czy że nie jest zazdrosna. Uczy szczerości i rozwiązywania problemów w postawie rozumienia, a nie gniewu. Uczy wspólnotowości, pokazując, iż oczekiwanie, że jednak osoba zapełni mój świat aż do śmierci jest oczekiwaniem - z wielu powodów - nieludzkim.
Co najważniejsze jednak - uczy, że miłości się nie hierarchizuje, że pomimo różnic kochane osoby są równe. Uczy, że zmysły nie odkrywają tylko piękna ciała, ale piękno po prostu, że nie zredukowany do prokreacji erotyzm jest dla chętnych szansą na wejście w świat piękna duchowego.
Potraktowana na serio idea wielomiłości jest ideą bycia - "kontemplacyjnego" bycia - przy osobach, które się kocha po to, by wysłyszeć prawdę o nich i o ich potrzebach. Po to, by działać - poprzez dar - na rzecz budowania wspólnoty, umacniania relacji, zakorzeniania w miłości.
***
Po Michelu Foucault wiele mówi się o biopolityce. Często - a niekiedy, jak w przypadku Giorgio Agambena, "apokaliptycznie" - odsłania się dziś jej demoniczne oblicze.
Jestem przekonany, że dziś od biopolityki uciec się nie da.
I nie jej boję się najbardziej. W przypadku demokracji biopolityka może być bowiem przedmiotem dyskusji i kontestacji, a konkretne posunięcia winny być podejmowane z poszanowaniem wielu aktorów społecznych.
Bardziej boję się biometafizyki.
Biometafizyką nazywam te esencjalistyczne ontologie, które są "świecką" wykładnią prawd teologicznych, przyjmowanych dogmatycznie i nie podlegających dyskusji. Ich nieodłącznym elementem jest przekazywanie prawd teologicznych jako prawd biologicznych - to biometafizyka ze swoim quasi-naukowym zapleczem tamuje u nas szansę na sensowną regulację in vitro, na legalizację związków partnerskich, na nieuprzedmiotowiony stosunek do zwierząt.
Biometafizyka bierze się z ciekawego pomieszania - z pomieszania tego, co ludzkie i tego, co boskie. Z uzurpacji.
Adrienne von Speyr komentując ewangeliczną opowieść o Marcie i Marii pisze, że kontemplacja Marii byłaby niemożliwa, gdyby nie aktywizm Marty.
Ale aktywizm, choć potrzebny, może okazać się zgubny wtedy, gdy za mało miejsca zostawia się na decyzje Bogu, a zbyt wiele próbuje się robić samemu.
Gdy za mało wsłuchuje się w Pana (a głosem Pana są: więźniowie, chorzy, ubodzy, odrzuceni!), miłość kierując nie ku Niemu, a ku sobie, zgadując co też Panu mogłoby się podobać.
W ten sposób miłość kształtuje się "na własną modłę". Pan staje się rodzajem "posągu, który należy regularnie odkurzać, zapalać przed nim lampki, odprawiać ceremonie". Pozbawione jednak życia, bo pozbawione bezpośredniej obecności tych, w których Pan obecny jest naprawdę. "Nie można kochać Boga, który jest niewidzialny, jeśli nie kocha się widzialnych braci" - pisze św. Jan.
Nic tak nie porusza zamierających symboli, jak kontrowersyjne idee.
Wielomiłość jest piękna.
Kontrowersyjne będzie powiedzenie, że Jezus był najpierwszym z poliamorystów.
***
Po co zabiegać o miłość?
Po to, by uobecnić Królestwo pośród nas. (Św. Paweł pisze o dopełnianiu cierpień Chrystusa. A dopełniać można je budując i zabiegając o budowanie miłości). Bez nas i bez naszego zaangażowania być może nie pojawi się wcale.
Miłość zaś buduje się będąc przy tych, których kocha się i chce się kochać, nie zaś kurczowo trzymając się własnych przekonań i norm. Miłość wymaga odwagi. I spojrzenia na świat inaczej niż się patrzyło.
Z jej budowania nie zwalnia nas żadna biometafizyka.
Tym bowiem, co nas zobowiązuje, nie są korpusy metafizycznych doktryn, ale twarz Drugiego.