środa, 22 października 2014

GEJE, KOŚCIÓŁ I SEKS

Przygotowuję się właśnie do sympozjum poświęconego myśli Michela Foucaulta. Jedną z milszych okoliczności tych "preparacji" jest ta, że musiałem wygospodarować czas na Foucaultowskie lektury, w tym na obznajomienie się z polskimi przekładami rzeczy, które znałem wcześniej po francusku. Z niekłamaną dozą przyjemności pochylam się właśnie nad Rządzeniem żywymi. Lektura ta zbiegła się dla mnie w czasie z audcyją, w której obok Magdaleny Środy występował o. Stanisław Tasiemski. Dominikanin. Rozmawiano o zakończonym niedawno synodzie i o osobach homoseksualnych.

Wypowiedzi Tasiemskiego - zideologizowanych w unaukawianiu tez zgodnych na nauczaniem Krk - nie mam zamiaru referować w całości. Wspomnę tyko o dwóch kwestiach, szalenie stereotypowych, które mocno mnie rozsierdziły.
Po pierwsze, Tasiemski przemoc w rodzinach związał z trzeba czynnikami: alkoholem, narkotykami (to w rodzinach hetero) i z kondycją lesbijki, zwłaszcza szwedzkie.
Po drugie, Tasiemski postawił uniwersalną tezę, w myśl której starzy geje są najbardziej nieszczęśliwi na świecie. A to dlatego że mają nikłą szansę na sensowną i stałą relację. Geje nie dość, że ranią się przez swój seksoholizm, to na dokładkę się... okradają. W efekcie produkując geriatryczne wraki ludzi.

Na pierwszy rzut oka z takimi absurdami dyskutować nie warto. Część tez jest "zbyt duża" (za ogólna), część zjawiska wieloprzyczynowe sprowadza do jednego źródła. Inna część jest zwyczajnie niepoważna. Do jednej tezy chcę się odnieść - mianowicie, do kwestii rozwiązłości gejowskiej i tego, że wśród homo osoby godne zaufania i zbudowania trwałej relacji to margines.

Odniosę się do tego w kontekście Foucaulta. Pokazał on fundamentalną dla naszej kultury kwestię reżymów prawdy, a więc technik i procedur, które wymuszają na ludziach konkretne zachowania, w tym do ujawniania prawdy na temat własnej kondycji. Chrześcijaństwo przekuło to w konkretne pytanie: kim jesteś? A odpowiedź na nie wprowadziło jako kanoniczny element aktu spowiedzi i kierownictwa duchowego. Dały one początek innym, analogicznym procedurom, których elementem jest przekonanie o tym, że istnieje jakiś autentyczny wymiar naszej osobowości możliwy do zatajenia.

Swoich preferencji seksualnych świadomy byłem niemal "od zawsze". Od zawsze oznacza tu czasy "głębokiej" podstawówki. Oczywiście, była to wiedza specyficzna. Nie miałem pojęcia, że mam jakąś orientację seksualną, że z tego powodu jestem kimś statystycznie innym, że to, kim jestem, definiuje się przez seks. Wiedziałem, że frajdę sprawia mi widok kolegów, że szukam z nimi  relacji innego typu niż z koleżankami, że bywam przez to bardziej nieśmiały. Podkochując się miałem potrzebę, by kolega często ze mną przebywał, miałem ochotę pomagać mu itd.

O tym, że jestem homoseksualistą dowiedziałem się na katechezie. Ze specjalnej, niemalże samizdatowej broszurki. Wyczytałem w niej, że zboczeńcy-geje będą czyhać na moją dziecięcą niewinność, bo homoseksualistom chodzi tylko o seks. Lub masturbację. Wszystko, co brałem za oznaki więzi zredukowano także do kwestii seksualnych pokazując, że w przypadku homoseksualistów inaczej się nie da. Jako osoba w tamtej dobie silnie związana z instytucjonalnie pojmowaną religią doznałem wstrząsu. Zaczałem się sobie bacznie przyglądać, wszystkie oznaki zakochania czy potrzeb związanych z relacją interpretując w kategoriach pożądania i erotyki. Z jednej strony chciałem się od nich uwolić, z drugiej - wracały coraz silniejsze. Łącząc homoseksualizm z seksem poszukałem więc stosownej prasy, żeby w najmniej dotkliwy sposób rozwiązać problemy. Potem działo się różnie, tak czy owak, spowiadałem się z tego, że kocham kogoś nienaturalną miłością. Spowiednik zawsze pytał wtedy o kwestie seksualne tak, jakby inne nie istniały. Nerwica, w jaką wpadłem, jest dla mnie wspomnieniem traumatycznym. Chcąc być religijnie po porządku, próbowałem wyrzec się siebie. Potrzebując miłości, szukałem wymówek i usprawiedliwień, które - jak wiem od dawna - zamiast miłości przynosiły osobom, które kochałem,, krzywdę. No i dochodził do tego seks - Kościół nauczył mnie, że bez niego nie mogę spełnić się jako gej, w momentach, w których próbowałem poczuć się sobą, aspekt erotyki czy seksu był konieczny.

Tasiemski łatwo ocenia gejowski seksoholizm czy promiskuityzm. Zapomina jednak, że taki obraz geja, taki reżym homoseksualnej prawdy, wytworzony został w instytucji, którą reprezentuje. I że instytucja ta walczy z każdą próbą naruszenia tego reżymu, choćby poprzez usankcjonowanie i uczynienie widocznym związków - opartych na zaufaniu, współdziałaniu, nie na seksie. Jest jakiś paradoks w tym, że Kościół wytyka gejom to, co sam na ich temat wymyślił i co zadał im jako prawdę o sobie. Skutecznie odpytując w konfesjonałach, nauczając - od pism, przez ambony, po sale wykładowe. Skoro nie robi tego on, trzeba twardo domagać się, by robiło to państwo. Przez regulacje prawne, lekcje etyki czy wychowania seksualnego. Przez odmowę głoszenia w publicznych mediach jawnych absurdów i fałszów. 

Jeżeli coś mnie poraniło - to Krk i sposób, w jaki patrzy na seksualność człowieka.
Jeżeli coś mnie wyzwoliło - to ludzie, którzy nie traktowali mnie jak geja, tylko konkretną osobę o bogatej osobowości i różnorodnych preferencjach.
Odtąd staram się nie dzielić świata na homo, hetero czy bi. Wszyscy jesteśmy ludźmi. I wszyscy powinniśmy mieć prawo godnie żyć.
A seks? Cóż, może być fajny, ale nie jest najważniejszy.

czwartek, 16 października 2014

(PO)SYNODALNA HISTERIA

Niezwykle cenię Ewę Łętowska za to, że w spokojny i boleśnie precyzyjny sposób pokazuje, że państwo polskie skapitulowało przez Kościołem rzymsko-katolickim. Jako społeczeństwo na co dzień funkcjonujemy w przestrzeni publicznej, w której podział "rozdział władz obu potencji" nie został przeprowadzony w sposób wyraźny, a powoływanie się na wolność sumienia służyć może zasadniczo zakazowi swobody ekspresji aksjologicznej znacznej ilości Polaków nie będących katolikami. 
Sytuacja pokazuje wyraźnie, że RP i Krk nie są równorzędnymi partnerami w jakiejkolwiek debacie, a skorelowane z zapisami a aktach normatywnych "Negocjacje i współpraca są wartościami służącymi wspólnemu dobru" tylko wtedy, gdy "są prowadzone rzetelnie i odpowiedzialnie przez partnerów o równej sile i determinacji".

O tym, że Krk rozdaje karty w sferze publicznej przekonują reakcje na synodalne relatio post-disceptationem. Ekscytują się nim aktorzy wszelkich opcji - od ultrakonserwatywnych i prawicowych katolików po media skupione wokół środowisk LGBT. Można odnieść wrażenie, że w Krk dokonał się jakiś fundamentalny przełom, że jest to ważne jednakowo dla wszystkich - katolików i nie-katolików. I że tylko polski purpurat pozostał rzecznikiem ciemnogrodu. 
Za mało mówi się przy tym, że relatio jest dokumentem nie posiadającym znaczenia doktrynalnego. 
To zwykły protokół, streszczający tematy dyskutowane w pierwszym tygodniu synodu. Jak rzeczowo informuje Luis A. kard Tagle - dokument syntetyzuje wypowiedzi poszczególnych purpuratów, którzy mogli przemawiać w sposób swobodny, diagnozując współczesne problemy i wskazując drogi ich rozwiązania. Jest to dokument roboczy i będzie wykorzystywany pragmatycznie jako podstawa dyskusji toczonych w "podgrupach". Dokumenty końcowe synodu mogą bardzo róznić się od tego, co zaproponowano w relatio. A o zmianach mówić będzie można dopiero wtedy, gdy cokolwiek zmieni się w dyscyplinie i oficjalnym nauczaniu Krk.

Wszystko to ma znaczenie zasadniczo dla osób LGBT, którzy chcą pozostać częścią Krk. I to częścią maksymalnie ortodoksyjną. Działają one jednak w sytuacji mocno dwuznacznej - pamiętać bowiem trzeba, że Katechizm KK nie potępia homoseksualizmu i osób homoseksualnych, pochyla się nawet nad ich tragedią, jednoznacznie jednak odmawia osobom LGBT realizacji swych potrzeb. Jakoś w tematach pokazanych w relatio nie dostrzegam przekroczenia tego horyzontu.

Zastanawia mne natomiast ekscytacja środowisk nie-kościelnych związanych z tym dokumentem. Czy najdrobniejsza zmiana języka zachodząca w Watykanie zasługuje na taki aplauz? Czy warto przeceniać dokumenty bez doktrynalnego znaczenia? I dlaczego doktryna kościelna ma być ważna dla osób, które nie uznają jej mocy wiążącej? 
Myślę, że zdecydowanie poważniejszym problemem jesy funkcjonowanie w Polsce takich ośrodków, jak lubelska Odwaga, w której - w imię terapii Duchem Św. - łamie się ludziom psychikę, niż protokół zdań opracowany w trakcie synodu. Problemem jest także pomieszanie, jakie wprowadza Krk "walcząc z pedofilią". Zakładam, że jeśli nie wszyscy, to zapewne większość z nas odnosi się pozytywnie do zdecydowanych działań mających na celu karanie ludzi nadużywających zaufania dziecka. Tyle że w narracji Krk pedofilia idzie zawsze pod rękę z homoseksualizmem i to, co słuszne, jednocześnie utrwala krzywdzące i najgorsze stereotypy. 
Zamiast ekscytować się najdrobiejszym aktem łaski trzeba z Krk twardo dyskutować. 
Łaskie purpuratów nie potrzebuję. Za to dobrostan ludzi - nie tylko LGBT - leży mi na sercu i na wątrobie. 

poniedziałek, 13 października 2014

WYSIĄŚĆ Z POCIĄGU ZWANEGO POLSKĄ. O MATEUSZU MADZE


Coraz częściej zdarzają się chwile, w których mam ochotę definitywnie wysiąść z pociągu zwanego Polską. Pewnie tak byłoby najsensowniej - dla swojego dobra i dobra bliskich, których miałbym ochotę ze sobą zabrać. Niestety, działa we mnie mechanizm "gdyby..." - gdyby ktoś zatrudnił mnie jako kucharza, gdyby ktoś zaprosił do współpracy itd. Wiem, że to wymówki, w przedziwnie perwersyjny sposób czuję się bowiem z Polską związany i łudzę się, że pewien heroizm ducha pozwoli tutaj zdziałać cokolwiek sensownego. 



Nie kryję, że ciągotki do pożegnania się z Polską gwałtownie we mnie wzrosły na skutek kampanii nienawiści rozpętanej przeciw Mateuszowi Madze. Odporne na krytykę, "supermęskie" i niesprzątające po sobie środowiska prawicowych chłopców i usłużnych im prawicowych dziewczynek znalazły smakowity cel, by pytać, "po co tacy się rodzą" i wzywać, aby "powinni go zutylizować i zabić na śmierć". FB i Internet roi się od takich - jakże pełnych miłości bliźniego i obznajomionych z tym, co znaczy z natury być mężczyzną - stwierdzeń. Sporo także pytań, dlaczego FB na nie nie reaguje. Ciekawi mnie to tak samo mocno - na akt Picassa czy Mapplethorpe'a reakcja była natychmiastowa. W skandaliczny sposób do obrzucania Magi błotem włączyła się Rafalala, deklarując, że może pomóc mu wyhodować jaja i nazywając psychiczną ciotą (jakbym słyszał Pannę Pawłowiczównę!). 
Emocjonalnie piszę tu o prawicowości, mam bowiem wrażenie, że spiralę niechęci wobec Magi wydatnie wspomaga kampania antygenderowa, zbierając swoje żniwo. 


Top Model nie jest programem, który oglądam. Zdarza mi się na niego trafić, na chwilę wciągnąć. I tyle. Jeden jedyny raz nie mogłem się od niego oderwać - sesja poświęcona była wtedy aktom. Wydarzyło się wtedy kilka ciekawych rzeczy, ale sesja z Magą przebija je wszystkie. Od tych zdjęć wciąż nie mogę się oderwać. W poczuciu estetycznej satysfakcji!
A naszym uczonym w chrześcijaństwie polecam dogłębne studia nad tradycją. Motywu androgynii jako stanu rajskiego i kondycji eschatologicznej nie da się nie zauważyć!

______________
Zdjęcia za wp.pl

piątek, 10 października 2014

OPEROWE JUBILEUSZE. O RÓŻNICY MIĘDZY KRAKOWEM A ŁODZIĄ

Zespołowość i duch solidarności stanowią, zdaniem dyrektora Bogusława Nowaka, o sile Opery Krakowskiej. Nowak mówił o tym dziś rano w Programie Drugim Polskiego Radia zwracając uwagę, że duch solidarności pozwala we właściwy sposób postrzegać działalność związków zawodowych i spory o godne płace. A także mierzyć się z repertuarem mało obecnym na polskich scenach, jak Miłość do trzech pomarańczy

Pretekstem do rozmowy jest jubileusz Opery Krakowskiej, która "kończy" w tym roku sześćdziesiąt lat. Dokładnie tak samo, jak łódzki Teatr Wielki. Obie sceny diametralnie różni jednak sposób świętowania tej rocznicy.

Nowak ujął mnie stwierdzeniem, że unika słowa jubileusz. Podkreślił także, że sześćdziesiąt lat to zarazem dużo i niewiele. Jego zdaniem zamiast o jubileuszu lepiej mówić o spotkaniu przyjaciół z różnych stron sceny, bo na to, czym jest teatr muzyczny składa się wiele różnorakich osób. 
W trakcie rozmowy padły nazwiska kilkorga artystów związanych z Krakowem. Nowak zaprosił na specjalne spotkanie z Kazimierzem Kordem (12 października, g. 15.oo), którego uznał za najwybitniejszego dyrektora krakowskiej sceny. W spotkaniu udział weźmie także Anna Woźniakowska, której książkę Kraków zasługuje na operę właśnie wznowiono, poszerzając o wydarzenia z ostatnich 15 lat, w tym także o kompletny spis obsad premierowych spektakli. 
Dyrektor opowiadał z radością, że na jubileuszowym spektaklu Rigoletta pojawią się Jadwiga Romańska i Teresa Wesely, a więc Gilda i Hrabina Ceprano w spektaklu z 1954 r. O ile zdrowie pozwoli obecny będzie także Jerzy Katlewicz.

Odbędą się również dwa spotkania. Pierwsze, z osobami tworzącymi zespół opery, by wspominać i budować więzi przy winie i kremówkach. Drugie, z krytykami muzycznymi, menedżerami itp., by rozmawiać o operze. 
W końcu jubileusz znajdzie swe odbicie i w koncercie (na nim fragmenty spektakli szczególnie dla Krakowa ważnych), i w wystawie w Muzeum Narodowym zatytułowanej Przestrzeń opery. Scenografowie polscy XX i XXI wieku. Eksponowane będą m. in. projekty robione do spektakli, nawet tych, które się nie odbyły (jak Turandot Andrzeja Majewskiego). 

A wszystko to w instytucji, której - w odróżnieniu od Łodzi - nie wspiera finansowo Ministerstwo Kultury i Sztuki (nie idzie mi o finansowanie spektakli, poza tym - jak podpowiada mi Pani Aleksandra Kwiatkowska, jubileusz obsłuchuje Kraków dzięki Funduszom Norweskim - może to jakaś podpowiedź dla Łodzi?).
Nie kryję, słuchałem wywiadu z Nowakiem jak zahipnotyzowany. Nie łudzę się wcale, że na co dzień wszystko jest tak samo serdeczne, solidarne i radosne. Zwyczajnie się nie da. Tym silniejsze wrażenie zrobiło na mnie to, co jest dla Nowaka teatralnym pryncypium. A także szacunek do tych wszystkich, których dziedzictwo kontynuuje. 

poniedziałek, 6 października 2014

NIŻYŃSKI I BALET

Niezbyt często trafiam na książki, które są dla mnie wyzwaniem, prowadzącym do przemiany myślenia (czyli nawrócenia, metanoi). Nie sposób zatem się dziwić, że doskonale je pamiętam, a pamięć o zmianie jest dla mnie czymś nienazywalnym, intymnym i czułym. 
Nie zawsze dowiaduję się z nich czegoś faktograficznie nowego, novum stanowi język, obrana perspektywa, odmienność od tego, co dominuje tu i teraz. Tak mam właśnie z biografią Wacława Niżyńskiego spisaną przez Lucy Moore. To książka dla mnie niezwykła. I - biorąc pod uwagę popularność Niżyńskiego w polskim teatrze dramatycznym - zaskakująca. Dziś bowiem zajmujemy się na scenie pokiereszowaną psychiką Niżyńskiego, symulujemy jego obłęd, do granic możliwości eskalujemy napięcie, niekonsekwencje, dramatyczne przeskoki. Niżyński w perspektywie Moore jest na pewno postacią tragiczną, ale jej wywód nie popada w psychologiczną przesadę. Bo i nie psychologia jest tu ważna. Ważna jest sztuka -  niedopasowanie i rozstrojenie Niżyńskiego to kwestia "nadczłowieczeństwa", egzystencjalnie odczutego piękna, braku kompromisu wobec przejmującej balet rozrywki. Moore nie tropi schizofrenii, ale stara się zrozumieć człowieka. Może dlatego to właśnie jej - a nie np. Kamilowi Maćkowiakowi - udaje się pokazać głęboki, arcyludzki, czyli także bogoczłowieczy, sens Dzienników Niżyńskiego.

Ta biografia jest nie tylko świetnie napisana, ale bardzo dobrze skomponowana. Jej zasadniczą część stanowi - rzecz jasna - opowieść o dziejach Niżyńskiego. Autorka wyśmienicie oddaje ducha czasu, jej język jest plastyczny i bardzo "sensualny". Unika przy tym przesady, przeładowania szczegółami. Doskonale wyważyła także proporcje między swoim tekstem, a przywoływanymi dokumentami. Szczęśliwie dla czytelnika, wywód biograficzny uzupełniony jest narracją "osobistą". Książkę kończą bowiem dwa szkice całkowicie autorskie. Pierwszym jest Divertimento, czyli zarys-scenariusz baletu o Niżyńskim. Drugim jest komentarz do biografii, w którym Moore opisuje to, jak widzi Niżyńskiego, jak ocenia Diagilewa, jak pojmuje balet i miejsce Niżyńskiego w historii tańca i choreografii. 
"Niżyńskiego z jego pracą - pisze - wiązała namiętność, całkowicie identyfikował się ze swoją sztuką. Był inny w każdej roli, w każdej pogrążał się całkowicie i bez żadnej modnej po wojnie ironii czy dystansu [...]. Być może dzisiaj najbardziej możmy zbliżyć się do Niżyńskiego, patrząc na różne fotografie reklamowe, na których intensywność jego spojrzenia i namacalność obecności są tak potężne, że niemal zapomina się, iż patrzy się na zdjęcie. [...] Krytyk tańca Edwin Denby napisał, że na tych zdjęciach pozy Niżyńskiego nigdy nie są ekshibicjonistyczne". A mimo to - to już cytat z Denby'ego - "Nieruchome zdjęcia Niżyńskiego mają w sobie więcej życia niż tańce widziane obecnie na scenie". Może życie i ruch, wybuchające w statycznej fotografii biorą się z tego, że Niżyńskiego nie interesowała przeszłość, ale chwila obecna. Sam pisał, że nie interesuje go to, co było, dlatego że żyje. Taniec, ruch, ale także muzyka (zapomina się, że Niżyński głęboko rozumiał i kochał muzyczną awangardę swoich czasów) powinny odsłaniać prawdę o człowieku zanurzonym w historii. Powinny być szczere szczerością na miarę czasów, w których się żyje. Przeszłość jest zbyt często estetyczną ucieczką, która daje emocjonalne zadowolenie, ale odgradza od teraźniejszości.


Mało piszę o balecie. Bo - przyznaję to bez bicia - niezbyt często wychodzę ze spektakli szczerze poruszony. Książka Moore uświadomiła mi dlaczego - dlatego że mój odbiór tańca jest odbiorem "poNiżyńskim". W balecie szukam wymiarów, które Niżyński otworzył swoją sztuką i w tym sensie sądzę, że choć balet jest sztuką szczególnie ulotną, a dowody na wielkość Niżyńskiego mamy nikłe (nie ma już ludzi pamiętających go na scenie), Niżyński wciąż żyje w balecie i poprzez balet. Jako punkt odniesienia, a dla mnie - narastającej tęsknoty.

"Eksperyment w dziedzinie kompozycji jest koniecznością oczywistą dla każdego artysty tworzącego - pisał Witold Lutosławski. - Zmusza go do tego uczucie znużenia środkami wyrazu. Potrzeba stałego ich odświeżania. Tylko narcyzm, rozlubowanie we własnej sztuce może tę naturalną skłonność powstrzymać, co oczywiście odbija się fatalnie na rezultatach". Pogląd ten rozciągam na całą sztukę. I poprzez jego pryzmat widzę Niżyńskiego, który być może był egotykiem, ale nie był narcyzem. Szukał, eksperymentował, by poprzez sztukę odsłonić tkwiącą u korzeni życia prawdę egzystencjalną. Gdy patrzę dziś na rekonstrukcje choreografii do Święta wiosny myślę sobie, że udało mu się niemożliwe. To znaczy pokazywał to, co aktualne i teraźniejsze, ale bez popadania i ideologię, agitację, propagandę. Jego sztuka opowiada o realnym świecie, a nie jest politykierska, dosłowna, doraźna. 

zdjęcie za lodz.gazeta.pl
Nie wiem, czy Państwo też tak mają, ale moment, w którym dostrzegam na scenie artystę, budzi we mnie zaufanie, radość, ekscytację. Z jakąś niecierpliwością przyglądam się rozwojowi takiej osoby, zakładając, że na naszej drodze rzeczą ludzką jest także się mylić. Bo nie pomyłki są problemem, tylko brak szczerości. Tak podekscytowany wyszedłem z łódzkiego baletu Eugeniusz Oniegin. "Dominik Senator zachwycił mnie jako Leński, nie tyle tańcząc, ile tworząc tańcem kreację osoby bogatej charakterologicznie. Jego mimika, gest, spojrzenie i oczywiście taniec pełne były wyrazu, znaczeń. Scena - nazwijmy ją umownie - pojedynku z Onieginem, szalenie tragiczna, zapadła mi głęboko w pamięć. Była to kreacja stricto sensu. (Szkoda, że nie zawsze miał korzystny kostium, choćby w pierwszej scenie brak pasa nadawał jego ciału niewiarygodne, zdeformowane proporcje)" - napisałem po tamtym spektaklu na blogu. Jednoznacznie obdarzając tego artystę zaufaniem. Nawet gdyby miał błądzić. 
Poprzez książkę Moore lepiej rozumiem tamten moment. Moment, w którym odrodziła się we mnie nadzieja na to, że w Łodzi balet znów stanie się żywy. Jest tak dlatego że na scenie nie zobaczyłem tylko tańca, ale szczerą aktorską kreację, która - w pudrze XIX wieku pokazała zupełnie aktualną prawdę o człowieku. Senator dokonał czegoś wielkiego - nie użył baletu, by uwolnić duszę z ciała, ale użył ciała, by nasycić je duszą. A to znaczy, że testament Niżyńskiego jest ciągle żywy. I niezmiennie aktualny.


_____
Z recenzenckiego obowiązku muszę odnotować niekonsekwencję w edycji indeksów przypisów - raz umieszczane są przed kropką, raz po kropce. Zdecydowanie bardziej rozpowszechnionym tytułem baletu Manuela de Falli jest także Trójgraniasty kapelusz, można więc było ją zachować.



niedziela, 28 września 2014

I PO GALI

Za dużo polityki, za mało artystów

Przywykłem już do faktu, że żadna większa uroczystość nie może odbyć się bez witania polityków i łaszenia do nich. Początek gali przyjąłem więc jako oczywistość, acz prezentowane z nazwiska osoby ze świata polityki witane były rachitycznymi brawami, regularnym gwizdem, a mój sąsiad zza pleców stwierdził, że przyszedł na koncert, a nie na kampanię do wyborów samorządowych. Śmiesznie wypadły "prezenty w postaci obietnic", choć  pomysł na kulturalne ożywienie Placu Dąbrowskiego uważam za dobry (w wizualizacji nie było szpetnej fontanny, co daje nadzieję!).  Sam bym nie narzekał, gdyby politycy byli dodatkiem do powitania artystów sceny, tych, którzy choćby z racji wieku czy z innych powodód już na niej nie śpiewają. Tak się jednak nie stało - nie było honorowych miejsc dla ludzi tworzących to miejsce, nie było powitań, nie było słowa dziękuję. Zakładam, że i samych artystów w związku z podejściem Dyrekcji było niewielu. Wyjątek w całym tym zapomnieniu zrobiono dla Tadeusza Kopackiego. Za mało..!

Za mało reżyserii, za dużo przypadku

Reżyserii było dla mnie w tej gali zdecydowanie za mało. A i ta, która była, rodziła znaki zapytania. Wciąż nie rozumiem choćby tego, po co w intradzie Strasznego dworu pojawiły się na scenie chórzystki, gnąc się w chichotliwej wrzawie. Brakowało mi pomysłu na to, by słowem spiąć w gali historię teatru. Opowiadane przez Prowadzących anegdoty były dość przypadkowe, nazwiska artystów, którzy występowali wcześniej w danych tytułach wybrane były bez widocznego klucza (przy Traviacie nie wymieniono ani Romy Owisńskiej, ani Krystyny Rorbach, jak by nie było nazywanej "łódzką Callas"). Nie wykorzystano także telebimu, na którym można by spokojnie pokazać fragmenty dawnych spektakli czy sylwety twórców i artystów. 
Summa summarum nie czułem się jak na gali jubileuszowej. Ot, koncert złożony z mniej bądź bardziej znanych "operowych kawałków". I bez zachwycającego nagłośnienia - wszystko, co "niskie" buczało w głośniku, a dźwięk nie był wyreżyserowany jak należy (orkiestra kryjąca głosy, Traviatowy Alfred śpiewający na tym samym planie, co Violetta). I bez padnięcia na kolana z zachwytu.

Wybór końcówki września na galę na dworze to pomysł kuriozalny. Było przeokrutnie zimno, sporo osób z tego powodu wychodziło wcześniej, nie mogąc się rozgrzać. Temperatura nie służyła instrumentom. Nie służyła także solistom. Wprawdzie przy scenie postawiono dla nich nieduży namiot, ale trasę z teatru pokonywali bez odpowiedniego rękawa, który zabezpieczyłby ich przed szokiem związanym ze zmianą temperatur. A jak czułe jest ludzkie gardło, wszyscy wiemy. Nie kryję, że generalnie nie byłem zachwycony całością, w kilku przypadkach pozostałem nieprzekonany, w innych - nieprzekonany jestem do pomysłów repertuarowych. Osobną kwestią pozostaje rozwibrowanie głosów - nadmierne w wielu przypadkach, choć może wczoraj była to kwestia okoliczności. W tym także faktu, że spiew trzeba było nagłośnić, a mikrofon jednak przekłamuje (choćby Stanisława Kufluka chciałbym posłuchać w przestrzeni bardziej kameralnej i naturalnej, gdzie zabawa kolorem, ciepło i intymność pokazałyby jego głos w pełnej krasie) - podziękuję tylko za kilka rzeczy.

Najpierw Tadeuszowi Kozłowskiemu za prowadzenie całości. Odkładając na bok wszystko inne, to mistrz batuty rzadkiej wody, doskonale czujący, o co chodzi na scenie i jak współdziałać z artystami. Ukłony także dla orkiestry - drodzy Państwo, chcę Państwa częściej na scenie!
Później, za piękny popis teatru tańce - Ekaterina Kitaeva-Muśko i Dominik Senator w ciągu tych kilku chwil stworzyli wdzięczne, pełne życia postacie. Cieszę się, że TW ma w swoim zespole taką perłę, jak Senator, który doskonale umie pokazać to, co w tańcu sceniczne. 
Monice Cichockiej za przejmującą scenę z Dialogów karmelitanek. Bernadetcie Grabias za zawadiacką Cześnikową (acz, zważywszy wiek artystki, zdecydowanie wolałbym usłyszeć ją w innym repertuarze). Dorota Wójcik przepowiedziała wczoraj znakomitą Leonorę. A Helena Zubanovich uobecniła księżniczkę de Bouillon. Patryk Rymanowski - mimo choroby, jeśli się nie mylę - wypadł przekonująco jako Zbigniew ze Strasznego dworu, wiele atrakcyjnych momentów dało się także wyslyszeć w arii Stefana, śpiewanej przez Rafała Bartmińskiego. Szkoda za to, że Zenonowi Kowalskiemu przypadł tylko Maciej, jakoś o gali z okazji jego minionego już jubileuszu zapomniano w TW. Cieszę się też, że wieczór konczył chór, Tańcami połowieckimi, acz brakowało mi bogactwa alikwotów w głosach, dzięki którym tak gęste partytury nabierają życia i barw. 



piątek, 26 września 2014

PRZED GALĄ NA 60LECIE

Niewątpliwie, sztuka ma w sobie coś z rytuału. Działa jako coś, co powtarza się w czasie. Ale nie jest to zwykłe powtórzenie - zawsze zbiega się w nim to, co minione i to, co ma nadejść. W tym sensie sztuka - tak jak rytuał - nigdy nie ma swojej teraźnieszjości, zawsze jest swoją możliwością. Ten piękny element powtórzenia, które poprzez minione otwiera na przyszłość, w szczególny sposób eksponują jubileuszowe gale. Urodziny nie mają bowiem sensu, jeżeli nic ich nie poprzedzało, i jeżeli nic po nich nie nastąpi.
Pisząc te słowa mam w pamięci niezapomnianą galę z okazji ćwierćwiecza w MET James'a Levina, na której pojawili się Ci, którzy tworzyli tradycję MET i Ci, którzy nieśli ją dalej. Niezmiennie porusza mnie Birgit Nilsson, która wyszła na scenę po to, by powiedzieć kilka słów i - mówiąc o tym, że to już nie czas na śpiew - uświetnić jubileusz okrzykiem Brunhildy.

Jutro gala łódzkiego Teatru Wielkiego. Która budzi we mnie i radość, i odczucie przykrości.
Radość, bo pojawi się choćby fragment Dialogów karmelitanek, których inscenizacja na zawsze zapisała się w historii łódzkiej sceny.
Przykrość, bo TW po raz kolejny nie umie uszanować swojej tradycji. Tak było przy okazji 50-lecia sceny. W książce poświęconej łódzkiej scenie czytamy: "Ubolewamy, że nie udało nam się zainteresować tą inicjatywą (konferencja i ksiażka) i nawiązać współpracy z Dyrekcją Teatru Wielkiego, ani z Urzędem Marszałkowskim, sprawującym bezpośrednią opiekę nad łódzką sceną". Mrówcza robota nad udostępnieniem tekstów o historii opery w Łodzi przypadła więc osobom spoza TW.

Jutro także niespecjalnie przyszłość spotka się z przeszłością. Na scenie braknie tych, którzy przez wiele lat tworzyli siłę teatru. Tych, którzy już nie śpiewają, i tych, którzy jeszcze niejedno mogliby pokazać.

Próbkę-przypominajkę daję zatem tutaj. 
Miłego słuchania. Dziś i jutro!









piątek, 19 września 2014

DZIECI A WOLNOŚĆ PRZEKONAŃ. LIST DO RPD I MEN

Łódź, 19 września 2014 r.

Pan
Marek Michalak
Rzecznik Praw Dziecka

Pani
Joanna Kluzik-Rostkowska
Ministra Edukacji Narodowej

„Państwo narodowe jest czymś jeszcze gorszym niż państwo wyznaniowe. Ono nie ma być ani wyznaniowe, ani narodowe, ma być obywatelskie; ma być państwem prawa, neutralnym ideologicznie”. Tak pisał jeden z moich intelektualnych Mistrzów, wybitny tomista, świecki audytor Soboru Watykańskiego II – Stefan Swieżawski. W pełni przychylam się do Jego poglądu, widząc w formule demokratycznego państwa prawa jedyną gwarancję ładu opartego na empatii, solidarności, poszanowaniu odmienności każdej obywatelki i każdego obywatela, a więc państwa uznającego i respektującego ludzką wolność. Jak Państwu wiadomo, jesteśmy aktualnie uczestnikami sporu o miejsce etyki, edukacji seksualnej i katechezy w polskim systemie oświaty. W związku z nią zwracam się z prośbą o udzielenie mi kilku wyjaśnień.

Po pierwsze, artykuł 48 ustęp 1 Konstytucji RP stanowi, że „Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”.
Zwracam się z prośbą o wyjaśnienie, jak zapis ten stosowany jest w praktyce edukacyjnej? W rodzimej sytuacji to rodzice składają deklarację dotyczącą tego, na jaki przedmiot uczęszczać ma ich dziecko. Rodzi się zatem pytanie, od jakiego momentu i w jaki sposób uwzględnia się dojrzałość i autonomiczność dziecka w kwestii wyboru między przedmiotami etyka a religia?  W jaki sposób placówki oświaty rewidują, czy decyzja rodziców nie jest arbitralna? Jakie procedury wypracowano na przypadek, gdy rodzice nie mogą dojść do konsensu? (są np. wyznawcami odmiennych religii).

Po drugie, artykuł 53 ustęp 7 Konstytucji RP stanowi, że „nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania”. Chciałbym zapytać, czy zapis ten nie stoi w sprzeczności wobec obowiązku pisemnego deklarowania przez rodziców w zajęciach z katechezy lub etyki? Już sam fakt alternatywnego traktowania tych lekcji powoduje, że określona deklaracja jest swoistą manifestacją światopoglądową.

Po trzecie, artykuły 25 i 53 Konstytucji RP stanowią, że władze publiczne muszą zachować bezstronność w kwestiach religijnych i światopoglądowych, a każdy obywatel i każda obywatelka mają zagwarantowaną wolność sumienia, religii i światopoglądu. W ten sposób Konstytucja czyni wszystkich obywateli równymi. Chciałbym zapytać, jak odnosi się ten przepis do zjawiska spotykanego w polskich przedszkolach, gdzie w trakcie godzin „publicznych”, a nie dodatkowych, odbywa się katecheza, zajęcia te wypadają zazwyczaj w środku dnia, co stwarza problem z opieką nad dziećmi rodziców nie-katolickich, a przedszkola nie oferują zajęć z etyki?

Po czwarte, chciałbym zapytać także, jak artykuły 25, 48.1 i 53 mają się do wstępu do Ustawy o systemie oświaty, w której wyraźnie mówi się o respektowaniu w nauczaniu i wychowywaniu etyki chrześcijańskiej. Jest to jedyna etyka przymiotnikowa, która pojawia się w tekście. Pytanie moje wynika także z faktu, że Ministerstwo Edukacji Narodowej w odpowiedzi wysłanej na zapytanie zaprzyjaźnionych ze mną rodziców wskazało, że choć w przedszkolu nie ma etyki, rodzice mogą być spokojni, bo dziecko w całym procesie wychowawczym kształtowane jest podług moralności chrześcijańskiej. Pytanie to wiąże się także z wystąpieniami posłów prawicy, którzy powołują się na ten fragment Ustawy by zastopować tzw. „wprowadzanie ideologii gender do szkół”.

Po piąte, chciałbym prosić o wykładnię sytuacji dzieci-katolików w Polsce. Wspomniany art. 48.1 Konstytucji gwarantuje im bowiem – w zależności od stopnia dojrzałości – wolność sumienia, wyznania i światopoglądu. Artykuł 12 ustęp 1 Konkordatu zawartego między RP a Stolicą Apostolską stanowi, że „Uznając prawo rodziców do religijnego wychowania dzieci oraz zasadę tolerancji Państwo gwarantuje, że szkoły publiczne podstawowe i ponadpodstawowe oraz przedszkola, prowadzone przez organy administracji państwowej i samorządowej, organizują zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych i przedszkolnych”. Zapis ten całkowicie pomija konstytucyjne prawo do wolności sumienia, wyznania i światopoglądu, przysługujące dzieciom o odpowiednim stopniu dojrzałości. „Konkordat zatem – zauważa prof. Michał Pietrzak – pozbawia młodzież katolicką szkół ponadpodstawowych prawa do współdecydowania o pobieraniu nauki religii”. Przy czym kryterium dojrzałości związane z uczęszczaniem do szkoły ponadpodstawowej uznaję za kryterium zwyczajowe.

Bardzo proszę o jasną i wyczerpującą odpowiedź. Zaznaczam także, że jestem katolikiem i nie posiadam dzieci. Powyższy list wynika zatem nie z interesów własnych, ale z głębokiego przekonania, że tylko demokratyczne państwo prawa oraz wolni obywatele mogą budować solidarną i dobrą wspólnotę.
List podaję do publicznej wiadomości.

Z poważaniem,


Marcin Bogusławski

sobota, 13 września 2014

MUSIMY BYĆ WIERNYMI PRZEWODNIKAMI STADA. ARCYPROFESORSKA ARCYPUSTKA

Łódzki arcyprofesor rozpoczął już swoje kursy. I chyba ten fakt boleśnie uświadomił mi koniec wakacji. Jeszcze mały wysiłek, i pewnie po raz kolejny znajdzie się w ekipie nauczających na poziomie "ogólnouniwersyteckim". Zajmując się filozofią dialogu mimo absolutnej głuchoty na to, co filozofia ta odsłania.

Nigdy nie zapomnę, gdy w liceum odkrywałem Emmanuela Levinasa. Ten czas był dla mnie niczym rekolekcje. Tak intensywnego obrachunku swoich przekonań i działań chyba nigdy później nie doświadczyłem. Uczyłem się od Levinasa, że spotkanie z drugim człowiekiem wprowadza mnie w tajemnicę moralnej odpowiedzialności za niego. Że zobowiązanie kwestionuje świat, w którym niemożliwy jest pluralizm i indywidualna wolność. 
Później dopełniłem Levinasa Franzem Rosenzweigiem, który pokazał, że jedyną owocną formą uobecniania się Zbawienia jest dialog człowieka i świata, który wprowadza w dialog między światem a Bogiem i Bogiem a człowiekiem. Bogiem, co ważne, danym w kabalistycznym skrócie, w symbolu, w nieobecności. Nie w pysze nauczania, w którym ktoś rości sobie prawa do tłumaczenia głosu Boga niewtajemniczonym.

Jeśli nie łączy nas siostrzeństwo i braterstwo, jeśli w człowieku nie dostrzeżemy skarbnicy "metafizycznych iskier", wszelka droga innymi ścieżkami nie ma sensu. 

I co zrobić, gdy czyta się apodyktyczne wywody Arcyprofesora, że:
Ateizm odbiera prawdę, poczucie sensu istnienia, odbiera prawdę dlaczego warto cierpieć, poświęcać się i mimo tylu trudności żyć .
Ateizm to ograniczenie się do pustki (która – jak dopowiada Dariusz Oko, zapełnia perwersyjny seks i fizjologia).
To właśnie brak wiedzy, a nie jej nadmiar, jak twierdzą niektórzy, często staje się fundamentem pod ateizm.

Sensem istnienia może być przecież nie religijne dowartościowanie cierpienia, ale praca na rzecz tego, by było go mniej.
Sensem istnienia może być uśmiech drugiego człowieka.
Sensem istnienia może być rozwój ducha, który nie jest zamknięty w jednym modelu religii.

Swoją drogą, jestem ciekaw, co dla Arcyprofesora et consortes znaczy ateizm. Bo mam rosnące wrażenie, że ateizm to tyle, co nie-katolicyzm. Tak samo, jak Arcyprofesorski dialog, który jest jakoś mało dialogiczny. 

wtorek, 9 września 2014

KOGO PRZEPOWIADA DZIWISZ? O KAZANIACH W KOŚCIELE RZYMSKO-KATOLICKIM W POLSCE

Trudno nie zgodzić się z księdzem Wojciechem Lemańskim, że Kościół rzymsko-katolicki sam z siebie przyczynia się do laicyzacji społeczeństwa, wypychając wiernych poza swoje struktury. Język, używany na co dzień przez Kościelnych funkcjonariuszy, wymownie odstaje bowiem zarówno od perspektywy Biblii, którą jest caritas, jak i od języka nauki i praktyki medycznej, za którą stoi ludzkie doświadczenie i chęć niesienia pomocy.
Rośnie we mnie przekonanie, że polski Krk zbiera zatrute owoce polityki prowadzonej przez Stefana kard. Wyszyńskiego. Za cenę utrzymania struktur katolickich jako poważnego gracza społeczno-politycznego Wyszyński doprowadził, w moim odczuciu, do odcięcia polskiego Krk od przemian teologicznych zachodzących na świecie i od nauczania Soboru Watykańskiego II. Stąd naszym hierarchom zdecydowanie bliżej do Syllabusa Piusa IX i przysięgi antymodernistycznej, niż do dokumentów tak fundamentalnych jak Lumen Gentium, Sacrosanctum Concilium czy Dignitatis Humanae.
Jednym z elementów polityki zdecydowanie antysoborowej jest sposób funkcjonowania homilii.  

Przypomnę istotne fragmenty dokumentów Krk, które dotyczą homilii.

Konstytucja dogmatyczna o Liturgii:

KL 24. Pismo święte ma doniosłe znaczenie w odprawianiu liturgii. Z niego bowiem wyjęte są czytania, które wyjaśnia się w homilii, oraz psalmy przeznaczone do śpiewu. Z niego czerpie swe natchnienie i swego ducha prośby, modlitwy i pieśni liturgiczne. W nim też trzeba szukać znaczenia czynności i znaków. Stąd też w trosce o odnowienie świętej liturgii, jej rozwój i dostosowanie należy rozbudzić to serdeczne i żywe umiłowanie Pisma świętego., o którym świadczy czcigodna tradycja obrządków wschodnich i zachodnich.

KL 52. Jako część samej liturgii zaleca się bardzo homilię, w której z biegiem roku liturgicznego wykłada się na podstawie tekstów świętych tajemnice wiary i zasady życia chrześcijańskiego. Bez poważnego powodu nie należy jej opuszczać we Mszach odprawianych w niedziele i święta nakazane przy udziale wiernych.

Kodeks Prawa Kanonicznego:

Kan. 767 -
§ 1. Wśród różnych form przepowiadania szczególne miejsce zajmuje homilia. Stanowi ona część samej liturgii i jest zarezerwowana kapłanowi lub diakonowi. W ciągu roku liturgicznego należy wykładać w niej na podstawie świętych tekstów tajemnice wiary oraz zasady życia chrześcijańskiego.

§ 2. We wszystkich Mszach św. w niedziele i święta nakazane, odprawianych z udziałem wiernych, homilia jest obowiązkowa i nie wolno jej opuszczać bez poważnej przyczyny.

§ 3. Gdy jest odpowiednia liczba wiernych, bardzo zaleca się homilię także w Mszach św. odprawianych w ciągu tygodnia, zwłaszcza w okresie adwentu i wielkiego postu, albo z racji jakiegoś święta lub wydarzenia żałobnego.

§ 4. Do proboszcza lub rektora kościoła należy czuwać, by te przepisy były wiernie przestrzegane.

Kan. 768 -
§ 1. Głosiciele słowa Bożego powinni przedstawiać wiernym przede wszystkim to, w co należy wierzyć i co trzeba czynić dla chwały Bożej i zbawienia ludzi.

§ 2. Niech także przekazują wiernym naukę, jaką Urząd Nauczycielski Kościoła głosi o godności i wolności osoby ludzkiej, o jedności i trwałości rodziny oraz o jej zadaniach, o obowiązkach ludzi żyjących w społeczeństwie, jak również o układaniu spraw doczesnych zgodnie z porządkiem ustanowionym przez Boga.

Kan. 769 - Naukę chrześcijańską należy wykładać w sposób dostosowany do poziomu słuchaczy, z uwzględnieniem potrzeb czasu.

Co z tego wynika?
Przede wszystkim homilia stanowi inherentny element akcji liturgicznej. Nie powinna zatem stanowić „zgrzytu” z akcją sakramentalną, czy to nielicującym z sakramentem napastliwym tonem, czy nierzetelnością argumentów. Homilia musi być ściśle związana z czytanym na liturgii Pismem – zakłada się zatem tutaj, ze głoszący posiada dogłębną znajomość teologii biblijnej, jest świadom w aktualnych zdobyczach biblistyki, a w końcu umie je przekładać na potrzeby swoje i wspólnoty, w której głosi. Celem homilii jest przede wszystkim objaśnianie tego, co tyczy się wiary i chwalenia Boga. W starożytności nazywano to mistagogią, a więc wtajemniczeniem w chrześcijańskie symbole, rytuały, w przekaz Pisma, który dla nieprzygotowanych może być niezrozumiały przy pierwszym podejściu. Innymi słowy, homilia jest wtajemniczeniem w sakramenty, czyli w znaki, które poprzez to, co widzialne, wyrażają to, co niewidzialne. W ten sposób pomaga wierzącym w coraz pełniejsze włączenie się w Osobę Chrystusa. Nauczanie o wolności i godności osoby ludzkiej, o kwestiach związanych z funkcjonowaniem społeczeństwa, w końcu o kwestiach moralnych mówić można niejako „w drugim rzędzie”, nigdy w związku z polityką, a zawsze w powiązaniu z mistagogią. Co interesujące, nauczanie to musi odbywać się w kontekście „potrzeb czasu”, a więc nie jako frontalna wojna ze współczesnością, ale jako dialog, w ramach którego wypracowuje się światło.

Tyle teorii. I tylko teorii – mam nieodparte wrażenie, że homilie w minimalny sposób spełniające te wymogi należą w polskich kościołach do rzadkości, stanowią promil promila. Z rodzimych katolickich ambon mówi się o polityce i moralności, często gęsto prowadząc wojnę ze współczesnością, której wyrazem jest pluralizm, dialogiczność, wolność sumienia, poszanowanie prawa stanowionego. Prowadzi się także wojnę z innymi wyznaniami, choćby z protestantyzmem, ukazując Marcina Lutra jako nauczyciela satanizmu (celuje w tym ks. prof. Tadeusz Guz). Poza tym przemawia się z tych ambon nie po to, by wtajemniczać w misterium chrześcijańskie, ale aby pouczać zajmując pozycję „głosu narodu”. A przecież misterium chrześcijańskie ma walor ponadnarodowy. A Lumen Gentium poucza, że prawda rozsiana jest nie tylko w Kościele rzymsko-katolickim.
Jak można traktować serio kościelne sankcje, gdy hierarchia sama nie stosuje się do przepisów Kościoła?
I jak można nie dostrzegać przeinaczeń? Niech Państwo zerkną natekst Przepowiadanie słowa Bożego wPolsce po Vaticanum II, zamieszczony na stronach sekretariatu prymasa Polski. Mowa tam o kanonie 768, ale dziwnie zredukowanym tylko do paragrafu 2.
Niech też Państwo pomyślą, w jakie misterium wtajemnicza katolików kard. Dziwisz oplatając niestworzone rzeczy o in vitro czy związkach partnerskich. I gdzie w tym oplataniu miejsce na „ludzką godność i wolność”, którą – zgodnie z prawem kanonicznym – Dziwisz ma obowiązek przepowiadać.



SAVE THE DATE/ RAMOWANIE

Performans - dokonanie, wykonanie, przedstawienie, występ, dokonanie czyny, spełnienie obietnicy czy żądania, akt. 

W taki sposób rozwija pole semantyczne performansu Mieke Bal, której celem jest pokazanie, że performans i performatyw to jednocześnie zjawiska odrębne i współzależne.

***
Tym, co w kontekście performansu wybija się na pierwszy plan, jest działanie. Działanie zaś nie może istnieć bez czasu. Performans zatem to działanie wytwarzające sens i spełniające obietnicę daną przez artystę "z czasem, w czasie, na czas". Prawda performansu - o ile, za Hansem-Georgiem Gadamerem zgodzić się na to, że dzieło sztuki posiada swoją prawdę - rozgrywa się w czasie, jest ruchoma, przekształca się, jako całość (także tymczasowa i zmienna) daje się ogarnąć tylko retrospektywnie. Próba towarzyszenia performansowi wymaga zatem zgody na taką dynamikę, wymaga refleksji powstającej "w interakcji z praktyką", praktyki teoretyzowania. 

***
Spośród rzeczy, które umożliwiają performans i które w performansie się odsłaniają, najważniejsza jest - w moim odczuciu - pamięć. Splata ona w sobie przeszłość z teraźniejszością wykonywania i realizowania dzieła. Jest mostem, spinającym to, co powtarzalne i przewidywalne, z wpisaną w powtórzenie różnicą, zmiennością i niespodzianką. 
Save the Date jest dla mnie właśnie performansem o pamięci (nie o seksie). Wskazuje na to sam tytuł tego zdarzenia, w którym troskliwe zachowywanie czasu kontrastuje z kreśloną przez Miszę Badasyana mechaniczną powtarzalnością seksu w dobie kapitalizmu. Pamięć funkcjonuje w nim na wielu poziomach. Po pierwsze, jest pamięcią o przyjętej w punkcie wyjścia perspektywie teoretycznej, o której pisałem w pierwszym poście dotyczącym tego projektu. Po drugie, jest pamięcią o tym, kim się było, o swojej tożsamości, o akceptowanych przekonaniach i wartościach. Po trzecie, jest pamięcią o tym, co w tej tożsamości, przekonaniach i wartościach się zmienia. Po czwarte, jest pamięcią o tym, czego się doświadczyło, a więc o podobieństwie sytuacji seksualnych, ale także o tym, co je różni. Właśnie te różnice-w-tym-co-powtarzalne prowadzić będą do przekształceń projektu i do przekształceń samego Badasyana. 
One też interesują mnie najbardziej. Im też - nie za często, acz regularnie - będę chciał poświęcać garść swoich refleksji.




Dokonując "ramowania", czyli umieszczając Save the Date w pewnej perspektywie pojęciowej wynikającej z interakcji z praktyką artysty zadałem Badasyanowi kilka pytań.

Pytałem o to, czym jest dla niego performans. 
Odpisał, że to możliwość używania własnego ciała do wyrażania życia, nie tylko artystycznego, ale także politycznego i społecznego. Tym samym może to być terapia, eksperyment, utrzymujące się uczucie. Co ciekawe, na wartość performansu naprowadziła go Marina Abramović, bohaterka jednym z najbardziej radykalnych zdarzeń związanych z cielesnością, bólem czy obrzydzeniem.
"The word "performance" I hear ed for first time three ago when I was visiting doctor. I was reading an interview about Marina Abramovic and she was describing her understanding of performance art and her experiences. That was the turning point when I decided to become a performance artist which does mean for me that I use my body for an expression of my political/ social and artistic life. Performance could be an experiment, a therapy, or a lifelong feeling.
Pytałem o to, czy performans jest wciąż ważnym elementem kultury.
Podoba mi się, że Misza uznał to pytanie za podszyte duchem "prokuratorskim". Uznał, że performans jest jedynym uczciwym rodzajem sztuki, bo jego medium jest ciało artysty. Nadaje to performansowi szczerość i autentyczność, której w świecie wokół jest coraz mniej.
"Your question sounds a bit like questioning if performance art still has a right to be a separate sort of art.

I  think performance art is one of the honest arts where you dont have anything else to use but your body. Nowadays we lose this authenticity and honesty, performance art can give it to you and it will even stronger and stronger in the future.
Pytałem o to, dlaczego wykorzystuje koncepcję nie-miejsc. 
Odpowiedź jest krótka - bo pasują do siebie nawzajem się wyjaśniając.
"I discovered him pretty late and was amazed how his theory was totally combined with my performance, I mean I just felt that they are made for each other or one explains the other. I was just feeling it so much.
Pytałem o to, czym jest w jego odczuciu kultura kapitalizmu.
Wskazał na konsumpcję, w tym także na zjadanie siebie samego. I na konieczność konsumowania w sposób bardziej sprawiedliwy i dbający o przyrodę.
"Capitalism is a  massive consumption - food, goods, sex, everything. I consume myself but I think we should find the way to do it in fair and in a saving nature way. 
Pytałem w końcu o poliamorię, o której nie da się nie pomyśleć w kontekście Save the Date.
Odpisał - ku mojej radości odłączając poliamorię o seksualnej konsumpcji - że nie jest to temat, na który chce zwrócić uwagę, ale niejako automatycznie pojawia się on w tym kontekście. 
"It is not the topic that I wanna point out but it is automatically in.
***
A zatem - startujemy!

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...