czwartek, 27 października 2011

2K, CZYLI KRZYŻ I (PREZYDENT) KACZYŃSKI

Nasze mass media można by uznać za ucieleśnienie nadrealizmu. Gdyby nie brak ironii. Bez niej mamy raczej do czynienia z serią tanich chwytów, które pod płaszczykiem obiektywności chcą ukryć spojrzenie z bardzo określonej perspektywy.
Nie mogłem dziś wyjść z podziwu oglądając następujące po sobie migawkowe informacyjne reportaże poświęcone tzw. walce z krzyżem i problemom z instalacją popiersia prezydenta Kaczyńskiego w Wołominie.
W sprawie krzyża i Palikota stosowana była oczywiście retoryka irracjonalnej wojny. Tak jakby problem świeckości państwa nie był w istocie problemem ważnym i palącym. Zapomniano - dla przykładu - że zdjęcie krzyża z sejmowej ściany może być wyrazem szacunku dla tego, co religijne [trudno uznać, że wyrazem szacunku są poglądy "obrońców tradycji", dla których krzyż był "substytutem pomnika"]. Że neutralność wcale nie jest z definicji anty-religijnością, ale raczej poważnym traktowaniem tych, co nie wierzą i tych, którzy wiarę traktują jako codzienne doświadczenie. W końcu, że trudno porównywać naszą sytuację do sytuacji Niemców [co proponuje robić Tygodnik Powszechny] - funkcjonowanie Kościołów w obu przypadkach nie pozwala na szukanie analogii i powiązań. 
W sprawie krzyża i Palikota stosowana też była retoryka kpiny i szyderstwa. A to że za inicjatywą stoją były ksiądz i współpracownik Urbana. A to że najlepiej będzie wejść na drabinę i palpacyjnie zdjąć symbol znad drzwi [tak jakby krzyż nie zawisł tam własnie w taki, palpacyjno-samozwańczy sposób].
W sprawie popiersia prezydenta Kaczyńskiego retoryka była inna - pretendująca to obiektywizmu, chłodnego dystansu, rzeczowości. Co prawda podkreślono, że popiersie ma być instalowane bez zgody Autora i bez zgody właściciela parceli, którą już nawet na tę okazję rozkopano. Niemniej w podsumowaniu stwierdzono, że nie ma tu innych błędów poza usterkami proceduralnymi!
Co prawda nie czuję się jak w świecie nadrealistycznym, ale czuje się prawie jak na ulicy Sezamkowej. Rzeczywistością rządzi literka K i cyfra 2. Tyle tylko, że Palikot to prawie Wielki Ptak. Ja zaś boję się braku dostępu do kanapek z musztardą i dżemem, kiedy, wraz z Oscarem, przyjdzie mi zamieszkać w przytulnej puszce na śmieci. Za obrazę tradycji, oczywiście.   

O ZWIĄZKU KRYZYSU Z MINIÓWKAMI. WYPISY Z PRATCHETTA 1

"W końcu osiągniemy pozycję, kiedy nie możemy się ruszyć, ponieważ stoimy sobie na głowach, jak to mówią. [...] Znikają miejsca pracy, ludzie bez oszczędności głodują, spadają pensje, farmy zamieniają się w pustkowia, rozmaite trolle schodzą z gór... [...]
Wierzy Pan, że to wszystko może się naprawdę wydarzyć? - spytał Moist. - Kupa szklanych rurek i kubłów może to przewidzieć?
Są bardzo starannie skorelowane z wydarzeniami [...]. Wie Pan, że ustalonym faktem jest wędrówka spódnic w górę podczas kryzysu?
- To znaczy...? [...]
- Damskie suknie stają się krótsze - wyjaśnił Hubert.
- I to powoduje kryzys gospodarczy? Naprawdę? A jak wysoko wędrują?". 

sobota, 15 października 2011

NARKOTYKI, FIST FUCKING I KONKURS WIENIAWSKIEGO

Foucaultowscy apokaliptycy, których w Polsce wciąż mamy większość, dostrzegają wokół jeno wszędobylską władzę. Heteronormatywną, ciemiężącą i w gruncie rzeczy nieprzekraczalną. Szkoda słów na dawanie odporu takim poglądom. Zwłaszcza, że Foucault mówi jednak trochę co innego i za co innego powinien być krytykowany - nie za katastrofizm czy defetyzm, a za wpisanie strategi oporu w logikę krytykowanego systemu.
Miejscem oporu jest dla Foucaulta ciało. Stanowi bowiem ono wehikuł zachowań przekraczających dominujące aktualnie normy. Jest tedy możliwością doznawania przyjemności dającej odpór logice systemu, miejscem ascetycznej eksperymentacji pozwalającej, poprzez konkretne zachowania i doznania, urabiać w sobie inną - od społecznie (re)dystrybuowanej - formę "duszy".
Techniki ascezy, jakie zaleca Foucault, to destabilizacja racjonalności za pomocą twardych narkotyków oraz destabilizacja seksualności przez zdeseksualizowane formy seksu, czyli sadomasochizm. Oba typy praktyk mają otworzyć człowieka na nowe formy przyjemności poprzez "polimorficzne związki z rzeczami, ludźmi, ciałami".
Trudno odmówić transgresyjnego charakteru i psychonautyce [Marcinowi dziękuję za słówko!] i sadomasochizmowi. Trudno też nie zgodzić się z poglądem, że ich miejsce w oficjalnej kulturze będzie musiało być przemyślane i ułożone od nowa. Jednocześnie jednak trudno odmówić racji Shustermanowi, który twierdzi, że promowane przez Foucaulta techniki cielesnego oporu nie tyle wykraczają poza obowiązującą wizję kultury, ile ją potwierdzają [ale czy temu nie służy w końcu każda transgresja?]. W "Świadomości ciała" Shusterman pokazuje bowiem, że logiką współczesnej kultury jest logika intensyfikacji. Wszystko, czego doświadczamy, musi być dzisiaj coraz bardziej mocne: bardziej intensywne, bardziej głośne, bardziej kolorowe czy silniej pachnące. Owo "coraz bardziej" jest odpowiedzią na tępotę naszych zmysłów. Ogłuszeni i oślepieni jesteśmy w stanie dostrzec już tylko to, co zada nam gwałt swoją radykalnością. Tak samo jest u (dla) Foucaulta - przyjemność musi być dla niego czymś nad miarę intensywnym, obezwładniającym, najlepiej tak dalece, że nie dałoby się jej przeżyć!
"Afirmując wyraźnie najintensywniejsze przyjemności" - pisze Shusterman - Foucault "wyraźnie redukuje nasz zakres przyjemności, zadając kłam swemu deklarowanemu celowi, jakim jest uczynienie nas >nieskończenie bardziej podatnymi na przyjemność< poprzez szersze wykorzystanie jej różnorakich somatycznych modalności". Dziś, zdaniem Shustermana, nie tyle czy nie tylko fist fucking oraz narkotyki mają charakter strategii przekraczających ciemiężące normy kultury. Dziś tym, co pozwala ujść choć na moment wszędobylskiej władzy, są strategie cielesnego wyciszenia, umiejętność czerpania przyjemności z tego, co aseksualne, świadome: spacery, jedzenie, koncerty. Innymi słowy - uświadomione ciało, które może doświadczać więcej i pełniej.
***
W podobnym duchu wypowiada się Jacek Gutorow w kolejnym odcinku "Monaten" [październikowa "Odra"]. Pisząc o Wariacjach Brahmsa zauważa, że dziś nie rozumie się tego, czym jest inwencja. A źródłem tego niezrozumienia jest "wypaczona wrażliwość słuchacza przyzwyczajonego do tego, że w muzyce istotne są oryginalne zwroty i nastroje pobudzające do marzeń". By pobudzały, muszą być odpowiednio intensywne; by były oryginalne, muszą być nieustannie nowe. Wszystko inne zaś będzie tylko niezjadliwą ramotą, jak Bach - nudny i staroświecki w nieskończonym powtarzaniu tych samych motywów.
Zastanawiające, ile racji mają Gutorow i Shusterman. Widać to dobrze na przykładzie tegorocznego Konkursu Wieniawskiego. Z ciekawym wykonaniem repertuaru pozwalającego błyszczeć sprawną techniką, epatować skrajnymi emocjami. Z nieciekawym Bachem, który od skrzypka wymaga wyciszenia i dyscypliny.
Czyżby więc i skrzypkowie wpisali się w logikę "przerostu"? Czyżby szły dziś obok siebie: narkotyki, fist fucking i Wieniawski? A zapewne również i kreatywność czy twórczość? Przecież wszyscy Ci mądrale od ...-logii związanych z "twórczością" nauczają tylko jednego: odnajdywania sensu życia w podbijaniu stawki, w zabijającym wrażliwość rozroście intensywności. 

 

wtorek, 11 października 2011

NIECH ŻYJE CIAŁO! ALE JAK??

"Ideały cielesnego wyglądu - niemożliwe do osiągnięcia dla większości ludzi - są sprytnie promowane jako konieczne normy, skazując ogromne populacje na przygnębiające odczucie własnej nieprzystawalności i pobudzając do kupowania wprowadzonych na rynek środków zaradczych. Odciągając nas od rzeczywistych odczuć, przyjemności i zdolności drzemiących w naszych ciałach, takie nieustannie reklamowane ideały zaślepiają nas i sprawiają, że nie dostrzegamy różnorodnych możliwości polepszenia naszego ucieleśnionego doświadczenia.
Praktycznie żadnej uwagi nie przywiązuje się do badania i wyostrzania świadomości rzeczywistych odczuć i działań naszych ciał, abyśmy mogli wykorzystywać taką somatyczną refleksję do poznania nas samych lepiej i osiągnąć bardziej wrażliwą somatyczną samoświadomość, która mogłaby nas doprowadzić do lepszej autopraktyki. Taka udoskonalona autopraktyka (...) wiąże się z polepszeniem naszych możliwości odczuwania przyjemności, które może być znacząco zwiększone dzięki bardziej wnikliwej samoświadomości naszego somatycznego doświadczenia".

Richard Shusterman 

niedziela, 9 października 2011

O NEUTRALNOŚĆ I PRYWATNOŚĆ. LIST DO PKW

Państwowa Komisja Wyborcza
Warszawa
ul. Wiejska 10

Szanowni Państwo,
zwracam się z zapytaniem o to, jakie standardy musi spełniać przestrzeń służąca pracy Okręgowej Komisji Wyborczej. Ze względów zawodowych nie głosowałem w tzw. miejscu zameldowania, ale brałem udział w wyborach na terenie Łodzi. Traf chciał, że pojawiłem się w Obwodowej Komisji Wyborczej nr 100 w Łodzi, mieszczącej się w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 3 przy ulicy Skrzydlatej. Byłem przekonany, że bez względu na rozmiar pomieszczenia, będę mógł liczyć przynajmniej na dwie rzeczy:

  • prywatność;
  • neutralność światopoglądową.
Tym razem jednak nie było o nich mowy. W pomieszczeniu nie wypatrzyłem parawanu, który gwarantowałby spokojne i nie narażone na obecność innych ludzi oddanie głosu. Udostępniony stół z krzesłami był natomiast tak mały, że głosujący - nawet nie chcąc - widzieli karty wyborcze pozostałych osób. Ku mojemu zdziwieniu tuż za urną wypatrzyłem z kolei plakaty z Janem Pawłem II. Byłem przekonany, że procedury demokratyczne zakładają światopoglądową wolność i pluralizm postaw wyborców. Moim zdaniem w dniu głosowania w pomieszczeniu użytkowanym przez komisje wyborcze nie powinno być znaków innych niż te związane z Rzeczpospolitą Polską. Pomieszczenia te powinny być więc wolne nie tylko od symboli religijnych, ale także od wizerunków autorytetów, za którymi zawsze stoi określony horyzont wartości i określona instytucja. Czy mam rację? Odpowiedź na to pytanie jest tym bardziej ważna, że tegorocznym wyborom przyglądają się goście z państw arabskich, którzy na przykładzie polskich procedur chcą poznawać procedury demokratyczne. Proszę zatem o ustosunkowanie się do moich wątpliwości i wyjaśnienie, jakie standardy obowiązują komisje wyborcze w kwestii przystosowania użytkowanych przez nie lokali do głosowania. 
Niniejszego listu nie traktuję jako skargi, ale jako głos w dyskusji na temat jakości polskiej demokracji. Tym samym podaję go do wiadomości na swoim blogu. Podobnie uczynię z otrzymaną od Państwa odpowiedzią.
Z szacunkiem,
Marcin Maria Bogusławski


sobota, 8 października 2011

OCZY SZEROKO OTWARTE

Nadrabiając zaległości filmowe obejrzałem w końcu "Einaym Pkuhot" ("Oczy szeroko otwarte"). Co tu dużo mówić, obraz zrobił na mnie wrażenie tak duże, że od czwartku nie mogę się z niego otrząsnąć. Zauroczyły mnie zdjęcia, niespieszny rytm opowieści, w której "cisza" czy zatrzymania są równouprawnionym elementem narracji, chrzęst hebrajskiego. Przejęła mnie natomiast uniwersalność opowieści - mimo chasydzkiego kontekstu wiele z doświadczeń głównych bohaterów znam nie tylko z lokalnego podwórka, ale z własnego życia. Ucieczka w ascezę, śmierć jako wentyl bezpieczeństwa, dwuznaczna szczerość podwójnej miłości zarazem do kochanka i żony, która jest bardziej przyjaciółką niż partnerką. A nade wszystko "metafizyczna" samotność (piszę w cudzysłowie, bo jest to metafizyczność generowana przez strategie społeczne). Gdy Aaron, przestraszony mechanizmami wykluczenia i napiętnowania we wspólnocie chasydów oraz napiętą atmosferą w domu, mówił Ezriemu, że ich romans musi się skończyć, bo ma żonę i dzieci; gdy Ezri odpowiadał, że on za to ma tylko jego, Aarona, miałem w oczach łzy. Może ten świat stałby się lepszy, gdyby taka samotność  dotknęła choć raz ludzi pokroju Terlikowskiego. Może wtedy zrozumieli by, że ich chęć zbawiania świata ma w sobie niewiele autentycznie ludzkiego dobra. Bo na to, że cokolwiek zrozumieją, choćby dzięki filmom takim jak "Einaym Pkuhot", nie ma co liczyć. Prawicowe DOBRO bowiem nie wie, czym jest empatia. I nie wie, czym jest konkretny człowiek.

poniedziałek, 3 października 2011

DLACZEGO WOLĘ X. BONIECKIEGO OD BPA MERINGA

Zajmując się filozoficzna refleksją nad humanistyką nie mogę nie odbywać lektur z zakresu teologii. Jedne, zazwyczaj prawosławne, sprawiają mi autentyczną fascynację, a zainteresowanie nimi ma podłoże zdecydowanie nie tylko zawodowe. Inne budzą moją ciekawość, ale motywacją do przeczytania ich jest bardziej poczucie obowiązku niż spontaniczna decyzja. Do tej drugiej kategorii należy "Umysł wyzwolony" Stanisława Obirka, z którym aktualnie się mierzę. To książka ważna, gdyż na fali krytyki instytucjonalnych religii ze strony jej niegdysiejszych funkcjonariuszy, poświęcona jest nie tylko demaskowaniu ciemnych stron katolicyzmu (i innych religii), ale ujawnianiu tego, co w katolicyzmie (i innych religiach) pozytywne oraz kulturotwórcze. Co prawda odnoszę wrażenie, że proporcjonalnie więcej w niej narzekań i utyskiwań, autor stara się jednak pokazać, że religia wciąż jest zjawiskiem istotnym i że w ponowoczesnym świecie - w odpowiedni sposób - powinna być pielęgnowana. Inna sprawa, że stosunek Obirka do religii jest dla mnie zarazem nazbyt "protestancki" (w sensie bezwyznaniowego ruchu drugiej reformacji, o którym pisał Kołakowski) i zbyt Vattimowski. A to, w moim odczuciu, prowadzi ostatecznie do zanegowania sensu mówienia o religii. Chciałem nawet pokruszyć o to kopie opisując swoje uwagi nieco bardziej wnikliwie, ale...
Tym ALE jest list bpa Wiesława Meringa do ks. Adama Bonieckiego. List, co tu dużo mówić, żenujący. Pod płaszczem chronienia prawdy pełen buty, arogancji, poczucia wyższości, a co więcej - zupełnie wolny od ewangelicznej postawy miłosierdzia i przebaczenia. Jak bowiem potraktować choćby takiej konstatacje?:
Był czas kiedy każdą książkę Adama Bonieckiego z radością brałem do ręki; tak zresztą postępowali prawie wszyscy moi koledzy – dzisiejsi księża. Podobnie było z „Tygodnikiem Powszechnym”, na który - jako student - „polowałem” w kioskach; potem, już w latach 70-80tych korzystałem ze znajomości Pań w kioskach Ruch: odkładały mi egzemplarz.
Po roku 1989 TP stał się inny; Jego nowy Redaktor Naczelny – też; aż pismo stało się niszowe, niskonakładowe, przeznaczone dla dobrze o sobie myślących elit. Boleję nad tą ewolucją, do której się Ksiądz Redaktor bardzo przyczynił. To na łamach Księdza pisma pojawiały się nazwiska takich „autorytetów” jak Magdalena Środa (córka prof. Ciupaka, marksisty i „religioznawcy” z czasów PRL), ks. Tomasz Węcławski (ileż się „Znak” natrudził w promocji jego książek), Stanisław Obirek.
Proszę zatem zafundować sobie badania okulistyczne i nie szerzyć zamętu w umysłach wiernych opowiadając schizofreniczne tezy. „Ani jedna Jota” nie może być zmieniona w Ewangelii, a nasze wypowiedzi powinny być: „Tak, tak – nie, nie!” 
 Roi się tu od dziwnych związków przyczynowo-skutkowych, podważa istotny dorobek teologiczny (i nie-teologiczny) człowieka, który, nim stracił zaufanie do Instytucji, walczył - w ramach promowanej przez nią moralności - o jej oczyszczenie... Przemawia się ex cathedra, pouczając maluczkich o tym, kto jest, a kto nie jest autorytetem i gdzie leży jedyny właściwy sposób przeżywania katolickości. A obraźliwe treści obwija w kurtuazyjne formułki w stylu "Drogi Księże Redaktorze" czy "Łączę pozdrowienie w Panu!". W tym kontekście "Umysł wyzwolony" okazuje się książką niezwykle aktualną, której krytykę przeprowadzić będzie warto dopiero w momencie, gdy wiele z jej tez uda się wprowadzić do życia społecznego!
Nie jestem optymistą i nie sądzę, by szybko się to nam udało. Od bpa Meringa wolę jednak x. Bonieckiego. Bo raczej ten drugi z nich pamiętam o tym, że Mistrz z Nazaretu rozmawiał z Samarytanką, zarazem cudzołożnicą i heretyczką. Bo raczej ten drugi z nich wie, że Chrystus uzdrawiał w pogańskich sanktuariach nie negując autentyczności uzdrowień powodowanych przez anioła, który poruszał wodę.
[Dziękuję Tomikowi za polecenie źródeł i inspirującą rozmowę na ich temat :)].

czwartek, 29 września 2011

O TRZECH PRZYKAZANIACH FILOZOFA, CZYLI NOTA DLA JASNEJ MARII

W Le Tiers-Instruit Michel Serres opowiada przypowieść o marynarzach, którzy po storpedowaniu ich okrętu i długiej tułaczce po bezkresnych wodach wypatrzyli na horyzoncie wyspę. Zmierzając ku niej spotkali łodzie wyspiarzy, którzy płynęli im na przeciw. Początkowy strach, że autochtoni dążyć będą do konfrontacji, ukoiła gościnność - rozbitkowie czuli się na wyspie jak w raju. Czas minął im na poznawaniu innej kultury i na dzieleniu się swoją, na rozmowach o miłości, religii, polityce, rytuałach. Spotkanie było ciekawe tym bardziej, że każde podobieństwo pociągało za sobą zróżnicowanie - to właśnie drobne różnice były powodem śmiesznych wpadek czy celowych kawałów. W pewnym momencie marynarze nauczyli wyspiarzy gry w piłkę nożną. Staczane rozgrywki, uczenie strategii gry itp. przypomniało rozbitkom, że należą do cywilizacji, której powołaniem jest formowanie innych. Po czasie sielanki nastąpił oczywiście koniec - pojawił się "swojski" okręt i zabrał rozbitków do ich własnych krajów. Wtedy też dowiedzieli się, ilu z ich towarzyszy nie żyje oraz tego, że wydarzenia z Hiroszimy ostatecznie doprowadziły wojnę do końca. Coś jednak nie pasowało im w starym świecie i dwóch z nich postanowiło wrócić na wyspę, której nie było nawet na mapach. Jak pomyśleli, tak zrobili. Jedyna zmiana, jaką odczuli to to, że społeczność wyspiarzy postarzała się tak samo jak oni. Otwartość, uwaga i życzliwość pozostały bez zmian. Na ich cześć wyprawiono święto, którego elementem był mecz. Rozgrywka potoczyła się elegancko i dynamicznie, doprowadzając do wyniku 3-1. Marynarze konstatując jej koniec postanowili pójść spać, ale autochtonów jednak mecz wcale nie dobiegł końca. Głos ludu zagrzewał do dalszej walki. Wielogodzinna gra obfitowała w zwycięskie gole raz jednej, raz drugiej drużyny, jednakże dla człowieka Zachodu sama w sobie była już bezsensowna. Tak samo jak proklamacja końca, gdy wynik osiągnął wartość 8-8. Marynarze nie mogli pojąć, o co chodzi w tym dziwnym meczu. Wtedy odezwał się król mówiąc, że po powrocie gości do ich cywilizacji jego lud dalej grał w nogę. Zmienił jednak jedną małą regułę wprowadzając na jej miejsce tę, która mówi, iż gra kończy się wtedy, kiedy każda z drużyn jednocześnie wygrywa i przegrywa, gdy jest zwycięzcą-i-zwyciężonym. Zerowy bilans gry oznacza bowiem prawdziwy współudział obu stron. Inaczej niż w cywilizacji Zachodu, w której jedna stron oficjalnie wygrywa, ale taka wygrana jest czymś poniżającym, gdyż oparta jest na niesprawiedliwości i barbarzyństwie. I pewnie dlatego, choć są zwycięstwami, goście z Zachodu postanowili uciec ze swej cywilizacji i wrócić na wyspę, która była dla nich ratunkiem w czasie wojny.
Dla Serres'a wojna jest matrycą współczesnej kultury dyktowanej przez Zachód. Przemoc (terror) dostrzega on wszędzie - od dziecięcego podwórka po jawne działania militarne. Domeną przemocy jest dla niego również edukacja, w tym przestrzeń kampusu i akademii. Narzędziem terroru jest w edukacji strach generowany przez fantom absolutnej prawdy - to właśnie on, unosząc się między kartką a piszącym, paraliżuje wszelką szczerą intelektualną pasję. Tym, kto włada narzędziem zastraszenia, są przywódcy lokalnych "gangów intelektualnych", utrzymujących w ryzach podległe sobie kampusy, na których obrzeżach krystalizują się punkty oporu. W tej abstrakcyjnej charakterystyce widać wyraźnie doświadczenia Serres'a wyniesione z powojennych francuskich uniwersytetów, w których rozliczne gwiazdy, uczeni, dyrektorzy swe zaangażowanie ideologiczne przebierali w szaty "czystej teorii" i reprodukowali je nauczając z katedr czy objeżdżając konferencje (te nie są dla Serres'a spotkaniem pasjonatów, ale konfrontacją grup, które eksperci są w stanie jednoznacznie przypisać do któregoś z intelektualnych gangów). W szczególny sposób zaś piętnuje Serres współczesne filozofie, które wytwarza się jako uniwersalne dyskursy - oderwane od historii, wykorzenione i zamknięte na przyszłość, skuteczne na równi z bronią jądrową w służbie kulturowego ludobójstwa.
Mówiąc NIE tak rozumianej edukacji pragnie Serres powrotu do filozofii rozumianej nie jako sposób rozbudzania miłości do intelektu, rozumu czy wiedzy, ale jako sposób miłowania mądrości. Mądrość zaś to tyle, co pokojowa-i-uspokojona wiedza.
By jej służyć, a nie stać się aparatczykiem w służbie wojny Serres sformułował dla siebie samego trzy przykazania filozofa:
Po pierwsze, dokładnie badać idee i pojęcia i przyjmować tylko te, które nie wynikają z chęci zemsty; nienawiść bowiem czasem zajmuje miejsce myślenia, zawsze zaś miejsce myślenia pomniejsza.
Po drugie, nie angażować się w polemiki.
Po trzecie, unikać wszelkich form zrzeszania, uciekać od wszelkich grup, gdyż te zawsze są opresyjne; unikać wszelkich zdefiniowanych dyscyplin wiedzy, unikać kampusów-przyczółków wojny i sektorowych szańców debat naukowych. Nie być ani mistrzem, ani uczniem.
Ostatnie - volens nolens - mu nie wyszło. Został na tyle intrygującym filozofem, że jako mistrza słucha go wielu.

LEVINAS, KAFKA I PRZEMIANY

Polskiemu humaniście Emmanuela Levinasa przedstawiać nie trzeba. Inaczej jest z Michaelem Levinasem, synem filozofa, którego twórczość muzyczna nie jest chyba w naszym kraju znana w ogóle. Sam zetknąłem się z jego postacią lata temu, bodajże w czasach licealnych. Aż do wczoraj nie znałem jednak żadnej jego kompozycji. A szkoda. Upolowana "Metamorfoza" na podstawie "Przemiany" Franza Kafki jest bowiem ewidentnym wyrazem dużego talentu, umiejętnego korzystania z dorobku przeszłości i szlachetnej indywidualności.
"LA MÉTAMORPHOSE" to opera, której światowa prapremiera odbyła się kilka miesięcy temu w Operze w Lille. Kameralna w formie wykorzystuje duży wachlarz środków muzycznych - od wdzięcznej, tonalnej melodyki, po amplifikowane głosy solistów, ostrą dysonansowość czy pomysłowo stosowane instrumenty perkusyjne. Niczym u Benjamina Brittena, którego duch unosi się nad "Metamorfozą". Jej tematem jest przemiana człowieka, której towarzyszy pytanie o to, czym jest prawdziwe JA, a w tym kontekście również o to, kim jest TY czy ON. Można więc zaryzykować uwagę, że w dziele Levinasa pulsuje podskórnie filozofia jego ojca. Nawet jeśli najczęściej padającym ze sceny słowem nie jest "Ty", ale "Ego" (w końcu ego może wyrażać "bunt przeciw ojcu maniacko lansującemu awantaże Innego", jak napisał do mnie mój interlokutor).


     

środa, 28 września 2011

O SUCE BIŁGORAJSKIEJ, NIEMATERIALNYM DZIEDZICTWIE I BYCIU PRAWDZIWYM POLAKIEM

"Źródła" uraczyły mnie dzisiaj rozmową z Marią Pomianowską. Uraczyły, aczkolwiek konsekwencją tej rozmowy jest uczuciowa ambiwalencja. Z jednej strony nie sposób nie cieszyć się z faktu, że wskrzeszenie suki biłgorajskiej udało się tak pięknie, iż dziś grają na niej nie tylko pojedyncze osoby, ale i cała orkiestra. Po pysznym tańcu zagranym przez consort suk i fideli czekam z niecierpliwością na zapowiedzianą płytę. Z drugiej strony nie sposób nie smucić się tym, jak Polacy podchodzą do własnego dziedzictwa. Pani Pomianowska przypomniała fakt, że dopiero od kilku miesięcy "działa" u nas konwencja chroniąca materialne i niematerialne dziedzictwo narodu. Choć działa to za dużo powiedziane, bo wciąż nie wiadomo, czym to dziedzictwo ma być i jak należy je chronić. Przerażające zaś jest to, że na spotkaniu u Prezydenta eksperci nie bali się nawet opinii, że dziedzictwo ludowe obroni się samo.
Przerabialiśmy już w Polsce politykę historyczną, ciągle karmi się nas akcjami patriotycznymi, co i rusz przetacza się jakaś kampania czy agitacja, a to Słowacy potrafili doprowadzić do wpisania fujary słowackiej na listę dziedzictwa nie tylko narodowego, ale i światowego (czyli na listę UNESCO).
Jak rozumiem, jedynym dziedzictwem Narodu są (ostatnio wyjątkowo kiepskie) filmy Wajdy, kompozycje (od dawna bardziej niż kiepskie i bardziej niż pretensjonalne) Pendereckiego i nietęgie książki Sienkiewicza. Oraz pomniki i nazwy ulic, wyrastające przy pewnych okazjach jak grzyby po deszczu. Cóż, przyznaję się do innego dziedzictwa i nie mogę zrozumieć, dlaczego krytykując Litwę i jej stosunek do Polaków samych siebie nie traktuje się symetrycznie. Ale pewnie świadczy to tylko o tym, że nie jestem prawdziwym Polakiem.

czwartek, 22 września 2011

O ZUŻYCIU NIEWINIĄTEK (POLSKICH MŁODZIEŃCÓW)

Nakładem AdPublik ukazała się niedawno Tęczowa rewolucja. To zbiór rozmów LGBT, którego poszczególne części pojawiały się wcześniej na łamach Repliki. W pamięci mam podobną publikację zatytułowaną Gejdar. Na jej łamach Dominika Buczak i Mike Urbaniak przeprowadzili rozmowy z homoseksualnymi mężczyznami. Wbrew notce na tylnej okładce Gejdaru ("Bohaterowie książki są różni. Mają odmienne poglądy społeczne i polityczne, inaczej zapatrują się na kwestie emancypacji, homofobii, formalizacji związków osób homoseksualnych czy adopcji dzieci. Niektórzy traktują kościół katolicki jako źródło homofobicznej opres ji. Inni, głęboko wierzący,...") z wywiadów wyłonił się dość stereotypowy obraz geja - niedojrzałego emocjonalnie faceta zainteresowanego seksem, fajnym ciuchem, perfumami i lansem. Tęczowa rewolucja jest zdecydowanie ciekawsza - wyłaniający się z niej obraz osób LGTB jest mniej banalny, bardziej problematyczny, silniej intelektualny. Nie stroni się tu również od kwestii kompletnie przemilczanych, jak biseksualność, której "pojawienie" się na konceptualnym rynku wydaje się coraz bardziej konieczne. Nie zmienia to faktu, że Tęczowa rewolucja choć ciekawsza, to jednak dalsza od rzeczywistości, niż Gejdar. Chciałbym się mylić. Tak czy owak, warto ją przeczytać; na zachętę zaś trzy krótkie wyimki:

"To się łączy (...) z koniecznością wykreowania siebie na silną osobowość, ponieważ słaby gej właściwie nie ma szans na zrealizowanie swojej tożsamości. Żeby mieć udane, spełnione życie, gej musi włożyć w nie dużo więcej wysiłku niż heteroseksualista. Musi być twardszy, bardziej samodzielny, samowystarczalny i świadomy zarówno swoich celów, jak i swoich interesów: po to, żeby mógł przetrwać jako gej! W przeciwnym razie grozi mu życie połowiczne w różnego rodzaju formach przetrwalnikowych, kokonach -  w niespełnieniu, w stanie emocjonalnego niedorozwinięcia" [Tomasz Raczek].

"Tymczasem w klubach ludzi taksuje się niezmiennie według dwóch kryteriów - młodości i atrakcyjności fizycznej. Niestety, my geje ciągle jesteśmy na etapie ciała, nie głowy..." [Tomasz Raczek].

"Na tegorocznym Marszu Równości [2010 - dop. MMB] w Krakowie miałem okazję podsłuchać stojące z boku dwie panie w dość zaawansowanym wieku. Jedna do drugiej:
>Pani patrzy, sama młodzieź!<, a druga: >No, jasne, przecież starsi się tym nie parają< [Mariusz Kurc].

Parają, parają. Ciągle się to w człowieku kitłasi. Mam taką obserwację, że w Polsce jest wielu pięknych młodzieńców, a stosunkowo niewielu pięknych mężczyzn. Jakoś szybko się zużywają" [Michał Głowiński].

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...