Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RELIGIA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RELIGIA. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 czerwca 2015

CHAZAN. NON SERVIAM

Uczestniczyłem niedawno w konferencji, której tamtyka dotyczyła relacji między wiarą a polityką i prawem. Siłą rzeczy jedną z poruszanych kwestii była wolność sumienia, w moim odczuciu zbyt spiesznie sprowadzana do wolności religijnej (tak jakby sumienie i moralność poza religią nie istniały). Pojawił się też przykład mężczyzny, któremu udzielono namaszczenia chorych, gdy znajdował się w stanie uniemożliwiającym jakiekolwiek świadome podjęcie decyzji. Ów człowiek, gdy dowiedział się o zaistniałej sytuacji, uznał, że ingerencja w wolność jego sumienia była ewidentna i że poniósł uszczerbek. 
Przykład ten wzbudził na fali wesołość, do której przywykłem. (Mężczyzna ten dość powszechnie traktowany jest jako "wariat"). Z aprobatą kiwano głową nad wyrokami sądów, które porównywały naruszenie wolności sumienia tego mężczyzny z sumieniami innych osób, by dojść do wniosku, że inni by tak histerycznie nie reagowali. A w końcu oddalić powództwo (tę linię orzekania zakwestionował Sąd Najwyższy, więc postępowania trwa nadal).

Mimo że dyskusje po referatach przewidziane były na koniec każdej sekcji nie wytrzymałem i zapytałem zebranych, co ich bawi. Skoro sumienie jest indywidualną władzą człowieka, jest sferą wewnętrzną (a tak uważa się zasadniczo w prawie), to jasne jest, że coś, co uznam za naruszenie dóbr ma także charakter indywidualny. I jakiekolwiek porównywanie z cudzymi sumieniami nie ma racji bytu. Ba, chyba nawet technicznie nie jest do zrealizowania.
Nie wzbudziłem sympatii tym pytaniem, ale i nie uzyskałem na nie odpowiedzi.

Pewnie nie pisałbym dziś o tej sprawie, gdyby nie powrót Bogdana Chazana, który od jakiegoś czasu tryumfalnie odtrąbia swoją niewinność wskazując na decyzję porkuratury oraz Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Naczelnej Izby Lekarskiej. Zastanawiam się przy tym, czy w Polsce trzeba nie być prawnikiem i lekarzem, żeby rozumieć stanowione prawo - w przypadku Chazana stanowione jasno i precyzyjnie, i przez niego nie przestrzegane? 

Nie o tym chcę jednak pisać. Chcę dorzucić kilka słów do tego, co już pisałem, na temat sumienia i klauzuli sumienia. Na rzecz tego wpisu zabawię się także w odróżnienie od siebie klauzuli sumienia od sprzeciwu sumienia.

Zacznijmy od tego, że oczywistę są dla mnie dwie sprawy. 
Po pierwsze, że istnieją różne systemy etyczne, których - z różnych racji - nie da się ze sobą pogodzić. Powoduje to, że nie ma jednego algorytmu działania moralnego - mimo że w większości sytuacji dokonujemy podobnych wartościowań i wyborów, będą jednak zawsze takie obszary naszej społecznej praxis, w których będziemy się etycznie różnić. Często ostro.
Po drugie, elementem naszej kultury jest nacisk na autonomię jednostki i jej indywidualną odpowiedzialność za decyzje i postępowanie. Wiąże się to z samodzielnością moralną, na którą wskazywać ma pojęcie sumienia i wolności sumienia.

Skoro indywidualność i autonomia są dla nas ważne, powinniśmy je chronić. Dlatego nie jestem całkowitym przeciwnikiem klauzuli sumienia. Uważam, że istnieją takie obszary życia społecznego - wyjątkowo nieliczne, dodam - w których warto zostawić furtkę prawną, która pozwala zachować człowiekowi intergralność moralno-życiową.  Należy jednak bezwzględnie pamiętać, że klauzula sumienia jest elementem systemu prawnego demokratycznego państwa. A więc, że chroniąć światopogląd moralny np. lekarza, nie może naruszać światopoglądu moralnego pacjentów. I negować pozostałej części porządku prawnego. Oznacza to, że lekarz odmawiając aborcji  musi wskazać placówkę, w której można tego zabiegu dokonać. Koniec kropka. Nie może też - w imię swoich przekonań - przeciągać badań, w niepełny sposób informować pacjentów o ich stanie czy nie wydawać zleceń na badania. Takie działanie stanowi bowiem poważne naruszenie etyki zawodowej (a nawet etyki po prostu)oraz prawa (pacjent ma prawo do rzetelnej informacji o  swoim stanie i do dostępu do legalnych procedur medycznych).

Inaczej widzę sprzeciw sumienia, który jest dla mnie odmianą sprzeciwu obywatelskiego. Polega zatem na całkowitym zangowaniu porządku prawnego państwa demokratycznego, z założonym w nim pluralizmem etycznym, równością wobec prawa i wolnością sumienia wszystkich obywateli
Tak pojmowany sprzeciw sumienia pochodzi spoza wspólnoty. Jest negacją tej wspólnoty, motywowaną w różny sposób - metafizyczny, polityczny czy jakikolwiek inny. I nijak nie może być włączony do wspólnoty, nie może stać się jej częścią.

Sprzeciw sumienia, jak sprzeciw obywatelski, bywa niezwykle cenny. Dla przykładu wtedy, gdy neguje się porządek totalitarny. Każdy, kto dopuszcza się sprzeciwu sumienia (resp. obywatelskiego) wie jednak, że będzie oceniany z punktu widzenia kontestowanego systemu. A więc liczy się z karą,a jego decyzja jest odpowiedzialna, chodzi w niej o wskazanie nie na siebie samego i swoją dolę, ale na wartości w imię których się występuje.

W przypadku Chazana mamy - jak sądzę - jawnie do czynienia ze sprzeciwem sumienia z powodów religijnych. Jego gest mówi jedno - żyjemy we wspólnocie prawnie antychrześcijańskiej, a więc wrogiej Bogu. Istnieje tylko jeden system moralny, który winien obwiązywać wszystkich. A wspólnota wymaga głębokich zmian, choćby całkowitego zakazu abrocji.

W postawie Chazana widziałbym nawet rys heroizmu, gdyby występował we własnym imieniu. Ale nie występuje on w imieniu swojego sumienia, ale w imię systemu, którego autorzy we własnym mniemaniu raz na zawsze rozpoznali i skodyfikowali prawdę i dobro. A więc w imię systemu zamkniętego, opartego o "kapłanów" metafizycznych rozpoznań. Systemu totalitarnego - by użyć rozpoznać Karla Poppera, który taką totalistyczną logikę śledził począwszy od Platońskiego mitu doskonałej politei

Co gorsza, próbuje udawać, że działa w ramach porządku państwa prawa z przepisami o klauzuli sumienia na czele. (Chce być, i ostatecznie jest, podwójnym beneficjentem - systemu Kościoła i systemu państwowego). 
Niestety wspomagają go w tym organy państwowe, które w imię serwilizmu (?), braku treningu w etyce i obywatelskości (?), są w stanie potwierdzić, że działanie spoza porządku państwa można uznać za zgodne z tym porządkiem. Jest to podwójnie niebezpieczne. 
Raz, nie pozwala rozpoznać faktycznych motywów postępowania osoby sprzeciwiającej się i jej środowiska.
Dwa, zaszczepia w mechanizmach demokratycznych narzędzia pozwalające rozpełznąć się totalizmowi.

No cóż, to, jak toczy się sprawa Chazana i inne sprawy w naszym życiu społecznym rozpełznięcie owo tylko potwierdzają. Ponownie w sposób jawny usztywniają się stanowiska światopoglądowe. Powszechna bieda powoduje też, że łatwiej budzić w nas lęki.
Dlatego uważam, że priorytetowy cel walki z prekaryzacją, biedą i nędzą musi być też walką o określoną formułę państwa. Żeby nie skończyło się na tym, że poprawi nam się byt, ale będzie to byt w kolonii karnej i obozie wychowawczym. 




sobota, 6 czerwca 2015

LITURGIA - MISTERIUM BOGO-LUDZKIE CZY MISTERIUM POLITYKI?

"Bracia moi , niech wiara wasza w Pana naszego Jezusa Chrystusa uwielbionego nie ma względu na osoby . Bo gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie , a wy spojrzycie na bogato odzianego i powiecie : « Usiądź na zaszczytnym miejscu !», do ubogiego zaś powiecie : « Stań sobie tam albo usiądź u podnóżka mojego !», to czy nie czynicie różnic między sobą i nie stajecie się sędziami przewrotnymi ? Posłuchajcie , bracia moi umiłowani ! Czy Bóg nie wybrał ubogich tego świata na bogatych w wierze oraz na dziedziców królestwa przyobiecanego tym , którzy Go miłują ? Wy zaś odmówiliście ubogiemu poszanowania . Czy to nie bogaci uciskają was bezwzględnie i nie oni ciągną was do sądów ? Czy nie oni bluźnią zaszczytnemu Imieniu , które wypowiedziano nad wami ? Jeśli przeto zgodnie z Pismem wypełniacie królewskie Prawo : Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego , dobrze czynicie . Jeżeli zaś kierujecie się względem na osobę , popełniacie grzech , i Prawo potępi was jako przestępców .
Choćby ktoś przestrzegał całego Prawa , a przestąpiłby jedno tylko przykazanie , ponosi winę za wszystkie . Ten bowiem , który powiedział : Nie cudzołóż !, powiedział także : Nie zabijaj ! Jeżeli więc nie popełniasz cudzołóstwa , jednak dopuszczasz się zabójstwa , jesteś przestępcą wobec Prawa . Mówcie i czyńcie tak , jak ludzie , którzy będą sądzeni na podstawie Prawa wolności . Będzie to bowiem sąd nieubłagany dla tego , który nie czynił miłosierdzia : miłosierdzie odnosi triumf nad sądem .
Jaki z tego pożytek , bracia moi , skoro ktoś będzie utrzymywał , że wierzy , a nie będzie spełniał uczynków ? Czy [ sama ] wiara zdoła go zbawić ? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba , a ktoś z was powie im : « Idźcie w pokoju , ogrzejcie się i najedzcie do syta !» - a nie dacie im tego , czego koniecznie potrzebują dla ciała - to na co się to przyda ? Tak też i wiara , jeśli nie byłaby połączona z uczynkami , martwa jest sama w sobie . Ale może ktoś powiedzieć : Ty masz wiarę , a ja spełniam uczynki . Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków , to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków . Wierzysz , że jest jeden Bóg ? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą.


Kto zaś pilnie rozważa doskonałe Prawo , Prawo wolności , i wytrwa w nim , ten nie jest słuchaczem skłonnym do zapominania , ale wykonawcą dzieła ; wypełniając je , otrzyma błogosławieństwo . Jeżeli ktoś uważa się za człowieka religijnego , lecz łudząc serce swoje nie powściąga swego języka , to pobożność jego pozbawiona jest podstaw . Religijność czysta i bez skazy wobec Boga i Ojca wyraża się w opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniach i w zachowaniu siebie samego nieskalanym od wpływów świata.


Niech zbyt wielu z was nie uchodzi za nauczycieli , moi bracia , bo wiecie , iż tym bardziej surowy czeka nas sąd

- czytamy w liście przypisywanym Jakubowi apostołowi. To słowa tym bardziej wymowne, że - jak potwierdzają prace historyków - to nie Paweł czy Piotr uznawani byli za kontynuatorów Jezusa. Ale właśnie Jakub, szanowany także przez wyznawców judaizmu. Człowiek oddany biednym, solidarny i pomocny.

Celebracja Wieczerzy Pańskiej jest dla mnie tym momentem, w którym w którym wspólnota wiernych tworzy się i spełnia - buduje i manifestuje swoją tożsamość, staje się symbolem po-jednania świata z Bogiem.
Symbol pojmuję za Ojcami Kościoła - jako materialny znak przedzielony na części dopasowane do siebie. Zebrani razem ludzie, łączący poszczególne kawałki manifestują łączącą ich więź, odsłaniają przed światem, że tworzą swoistą całość.
Wieczerza Pańska jest właśnie taką manifestacją więzi braterstwa - między Bogiem, a ludźmi, między ludźmi między sobą, między Bogiem, ludźmi a kosmosem. 
W zestawieniu z wielkimi misteriami teomaterialnej liturgii sama wiara to za mało, skoro nawet demony wierzą. Potrzebne jest praktykowanie miłosierdzia, braterskiego ducha, powściągliwość języka, troska o biednych i brak względu na osoby. Jeśli bowiem w liturgii uobecnia się Królestwo Boże, to nią ma w nim już politycznych podziałów, walki o wpływy i nierówności społecznych. Ta - eschatologiczna - perspektywa winna być normą dla ludzi żyjących w świecie - ideałem, który uobecnia się swoim postępowaniem.

Codzienne życie przynosi różne wyzwania i ciągle przypomina, że nikt nie jest doskonały.
Zbawcza perspektywa liturgii winna być zatem dla wierzących szkoła i źródłem sił, by normy stanu zbawionych praktykować w codzienności pomimo że wciąż wychodzi to nam nieudolnie.

Ze smutkiem muszę stwierdzić, że takiego wymiaru katolickiej liturgii nie doświadczyłem w Polsce od bardzo dawna.
Akty religijne służą politycznej ostentacji. Przemawiający nauczyciele faworyzują wybranych uczestników akcji liturgicznej (jak ostatnio w Krakowie w czasie obchodów Bożego Ciała). Pomijani są za to - zupełną niewidocznością, zupełnym milczeniem - biedni, wymagający pomocy materialnej i duchowej. Zbyt rzadko powściąga się też język, który miast inicjować w tajemnice zbawienia staje się narzędziem społeczno-politycznych rozgrywek, straszenia, stygmatyzowania i dzielenia. Zapomina się także, że liturgia to nie show, a to, co najważniejsze winno być objęte milczeniem. Prawosławni nawet w radio nie pozwalają transmitować kanonu konsekrującego dary. Mimo zaleceń synodalnych nic z liturgii katolickiej nie jest chronione przed profanacją, ale czemu się dziwić, skoro w trakcie mszy można nawet łączyć telefony od ważnej dla wspólnoty zebranych osoby.

Pismo uczy, że owocem Ducha Św. jest radość i pokój. Widzę ich u polskich katolików bardzo mało. 

Rytuał jest dla mnie ważny. I jako wolnomularz wiem, że jest owocny. Jego siła jest dyskretna, ale działa konsekwentnie. Jest tak wtedy, gdy ma się do niego szacunek i rozumie jego reguły,  a wszelkie funkcje traktuje się jako służebność wobec wszystkich zgromadzonych osób. Tak właśnie, jak w moim warsztacie.
Co ciekawe, w trakcie prac nie mówi się o polityce - choć mówi się o społeczeństwie. To pozwala na refleksję pogłębioną, spokojną, pozwalającą znosić bariery i uprzedzenia.

Mówi się, że inspiracje wolnomularskie przyświecały abp. Bugnieniemu, przygotowującemu obecny kształt liturgii. Nie wiem, czy tak było. Ale inspiracje te na pewno przydałyby się dzisiaj. Do tego, by religijny rytuał nie przykuwał nas do polityki. By słowa nie dzieliły. By możliwa była odpowiedź na kazanie nadużywające języka i pozycji mówiącego. Do zrozumienia, że funkcja jest służbą, a nie wyrazem bycia lepszym niż reszta wspólnoty (pierwszy krokiem na tej drodze byłoby udzielanie komunii pod dwiema postaciami wszystkim wiernym, a także umiejętność przyjęcia przez celebransa błogosławieństwa od wiernych na dalszą celebrację - ile razy księżą wertują mszał, gdy wierni modlą się: Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich...).

Jest wiele powodów, dla których opowiadam się za jasnym i konsekwentnym oddzieleniem państwa od kościołów. To dobre dla obywateli (bardzo różnorodnych), dla organizmu państwowego. I dla samej religii, która musi zająć się Bogiem i wiernymi, nie polityką. Pierwsze jest trudniejsze i wymaga świadectwa. Drugie jest spektakularne i łatwe. 
Wolę drogi trudne, wolę spotykać Boga w drugim człowieku. Wolę chrześcijaństwo Jakubowe. 
Wolę rozmawiać, zamiast pouczać.  





piątek, 1 lutego 2013

O NAUKOWEJ (NIE)RZETELNOŚCI I ETYCZNYM DO NIEJ PODEJŚCIU

Agnieszce
za  niezłomność i nie tylko


Przyznaję szczerze, że lektura tekstu Marka Wrońskiego Piratka wśród filozofów mocno mną wstrząsnął.
Jako członek redakcji Internetowego Magazynu Filozoficznego HYBRIS wiedziałem o sprawie, reagowaliśmy bowiem na tekst Magdaleny Otlewskiej zamieszczony i w naszym piśmie. Nie sądziłem jednak, że sprawa dotyczyć będzie nie tylko nierzetelności Jej publikacji i pracy doktorskiej, ale nadto fabrykowania dokumentów. Zaiste, takie postepowanie określić mogę słowem spoza mojego "normalnego" słownika - patologią.

Sprawa Otlewskiej ma jednak znaczenie zdecydowanie szersze. 
Po raz kolejny zmusza bowiem do zapytania o (nie)rzetelność naukową, a więc o standardy zawodowe i moralne, jakimi kierujemy się w naszej pracy.

Przemyślenia mam tu raczej gorzkie. I to z kilku powodów.

Po piersze, nierzetelność naukowa ma swoje źródła w zaniedbaniach systemowych.
Jak żywo pamiętam, że jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej uczyłem się pisania streszczeń. Między innymi Balladyny Juliusza Słowackiego. Pamiętam również, że jedną z umiejętności wynoszonych z podstawówki, była umiejętność odróżniania streszczenia od parafrazy. Okazuje się, że po kolejnych reformach edukacji wiedza, którą przekazywała mi szkoła podstawowa, przekazywana dziś nie jest. Moi - i nie tylko moi - studenci nie wiedzą już dzisiaj czym jest streszczenie, czym parafraza. Nie mają więc poczucia, jakich zabiegów i w ramach jakich standardów mogą dokonywać na tekstach innych autorów (oznacza to często, że nie wiedzą, ze dokonują czynów nierzetelnych).

Po drugie, fatalnym pomysłem było w Polsce wprowadzenie logiki ilościowej w myśleniu o szkolnictwie wyższym. Z jednej strony ilość studentów pociąga za sobą finansowanie uczelni. Z drugiej - w ramach gospodarności - wprowadzono sztywne limity, regulujące otwierania i zamykanie zajęć, co  powoduje, że walczy się o utrzymanie liczby słuchaczy.  W końcu przerzucenie części finansowania uczelni na kierunki płatne spowodowało chęć przyciągnięcia i zatrzymania słuchaczy niemalże "za wszelką cenę". Przekłada się to na - opisywane już w literaturze naukowej - obniżenie standardów nauczania, w tym na nieprzywiązywanie wagi do nierzetelnych zachowań studentów (miast napiętnowania plagiatu doradza się choćby dodatkowe odpytanie studenta).

Po trzecie, nie posiadamy w Polsce sensownego prawa. Traktowanie na równi plagiatu pracy zaliczeniowej i plagiatu habilitacji jest, w moim odczuciu, czymś niewłaściwym. Co - w konsekwencji - powodować może różne zaniedbania "po drodze".

Po czwarte, nie mamy wciąż ogólnouczelnianych narzędzi sprawdzania rzetelności tekstów. Sam - w czasach, gdy wymagałem końcowych esejów - często werfyfikowałem je dzięki googlom. Nie jest to jednak ani wygodne, ani komfortowe - nie jestem przecież Inkwizytorem, którego czas służy tylko temu, by rzucać podejrzenia i googlować...

Zaniedbania na etapie szkolnictwa niższego i wyższego musi przekładać się na postawy przyszłych badaczy. Nierzetelności służy także wprowadzenie systemu ilościowej oceny pracowników - skoro liczą się punkty, które musimy przynosić wydziałom, ważne jest, żebyśmy publikowali jak najczęściej. Konia z rzędem jednak, kto z humanistów potrafi - na dłuższą metę - przygotować w pełni samodzielny i nowatorski tekst częściej niż 1-2 razy do roku. 

Sytuacja nie jest więc różowa; nie może być, skoro - jak skrótowo starałem się pokazać - nierzetelności służy sam system edukacji. 
Problemem jest również postawa środowiska. Wciąż panuje u nas faworyzowanie osób z wyższym tytułem naukowym. Plagiatorzy-adiunkci na ogół zwalniani są z pracy, w odróżnieniu od plagiatorów-profesorów. 
W sytuacji odkrycia plagiatów profesorowie mają także przewagę. W sytuacji, gdy sprawa dotyczy profesora i pracownika niższego stopniem podstawową reakcją jest bowiem uznanie, że to profesorowi ukradziono tekst. 

Otwartym pozostaje pytanie, jak z tym walczyć? 
Po pierwsze, systemowo. Bez zmian w edukcji (w tym wprowadzenia na studiach zajęć z rzetelności naukowej, prawa autorskiego i metodyki pracy z tekstem) i bez restrukturyzacji "ilościowego" podejścia do nauki, będziemy bowiem bezradni.

Po drugie, strukturalnie - trzeba bowiem wypracować takie zmiany w prawie, które będą adekwante do aktualnej sytuacji. Trzeba również dostarczyć narzędzi do sprawdzania rzetelności prac na poziomie uczelni wyższych.

Po trzecie, środowiskowo. Z punktem tym wiąże się jednak najwięcej problemów. 
Otwarte pozostaje bowiem pytanie o to, jak piętnować nierzetelność i plagiatorów?
Wydaje mi się, że trzeba się kierować trzema zasadami.

Po piersze, bez względu na konsekwencje, trzeba mieć świadomość istnienia procedur i instytucji powołanych do ferowania wyroków. Oznacza to, że pokazywaniu spraw nie może towarzyszyć pryncypialne osądzanie sprawców, zanim nie zapadną stosowne orzeczenia czy wyroki. Precyzyjnie należy także pokazywać proceduralne zaniedbania stron zaangażowanych w rozwiązanie problemu i unikać ich światopoglądowego oceniania (a już zwłaszcza oceny wynikającej z własnego przekonania o winie oskarżonego o nierzetelność naukowca).
Osądzanie na własną rękę wydaje mi się postępowaniem nie tylko mało etycznym, ale poza tym sprzecznym z zasadą "domniemania niewinności", stanowić więc może naruszenie istotnych dóbr. Jest to zachowanie tym bardziej niebezpieczne, że może służyć rozgrywaniu prywatnych wojenek, choćby po to, by zastopować przyznanie komuś wyższego tytułu czy stopnia (łato zrobić to np. oskarżając kogoś o autoplagiat - pomijając fakt, że nie jest to kategoria prawna, to jeszcze standardy dotyczące korzystania z własnych tekstów zmieniły się istotnie zaledwie kilka lat temu).

Po drugie, należy pamiętać, że kara ma służyć nie tylko napiętnowaniu, ale także resocjalizacji. Jest to jej znaczenie strukturalne, niezależne więc od naszych chęci, emocji, czy postawy skazanego. Stygmatyzacja, choćby tylko na poziomie językowym wykluczająca aspekt resocjalizacyjny, wydaje mi się tedy podejściem niewłaściwym.

Po trzecie, należy być otwartym na dyskusję. Wszelkie zaangażowane strony mają bowiem prawo wypowiedzieć się w danej kwestii. A czytelnik ma prawo wyrobić sobie opinię o danej sprawie po poznaniu argumentów wszystkich stron. Nie w pełni pozwala na to choćby Forum Akademickie, pozbawiając czytelników internetowego wydania pisma możliwości zapoznania się z odpowiedziami na artykuły prof. Wrońskiego.

Zdaję sobie sprawę, że wierzę w racjonalny dialog oparty na szczerości, otwartości, ważeniu argumentów i (hermeneutycznie pojmowanym) rozumieniu. Jednym słowem = na parrhesii
Zdaję też sobie sprawę, że w Polsce może to być wiara naiwna.

Mam świadomość, że wierzę w PRAWO. Wydaje mi się jednak, że przestrzeń demokracji musi być regulowana prawem, a nie moralnością, o ile przestrzeń ta nie ma zamienić się w dyktat "moralnych bardziej", w politykę wiedzących lepiej i pełniej. 
Mam też świadomosć, że w Polsce może to być wiara naiwna, choćby dlatego że "domniemanie niewinności" może być dobrym pretekstem do szkalujących kampanii pozwanych przeciwko pozywającym.

Problem staje się coraz bardziej gorący. 
Zachęcając do dyskusji polecam rozpocząć od lektury istotnej broszury, przygotowanej dla MNiSW. 


poniedziałek, 17 grudnia 2012

BAROK, JAZZ I DYKTAFON, CZYLI BACH MASECKIEGO

Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki Gustava Mahlera. Do tego stopnia, że wciąż twierdzę, że najszybsza droga do tego, by mnie zrozumieć, wiedzie przez Lied von der Erde i Kindertotenlieder.
Nie wyobrażam też sobie życia bez madrygałów Gesualda, Preludiów Claude'a Debussy'ego, Suit wiolonczelowych Benjamina Brittena czy la nueva cancion Mercedes Sosy.

Gdybym jednak miał powiedzieć, kogo w muzyce ukochałem najbardziej, rzekłbym - Jana Sebastiana Bacha. On jest na początku, później jest nicość, z której wyłania się i narasta geniusz innych, tak, jak w przygrywce do Złota Renu wyłania się i narasta świat pod dyktando pogodnego akodru F-dur.

Bach jest w jakiejś mierze kompozytorem najbardziej uniwersalnym. 
Doskonale osadzonym w swoich czasach, a przez to umiejącym poza nie wykraczać.
Doskonale obeznanym z muzycznym rzemiosłem, a przez to mogącym pozwolić sobie na dezynwolturę.
Doskonale rozumiejącym ideę mathesis universalis, a przez to pojmującym, że matematyka ma sens tylko o tyle, o ile jest wstępem do intuicyjnej doświadczenia metafizycznej strony świata.

Ale uniwersalizm Bacha wyraża się jeszcze w czymś jednym. Mianowicie w tym, że jest jedynym kompozytorem, który nie daje się przypisać do jakiegoś nurtu w historii muzyki. W tym sensie jest choćby jednocześnie najszacowniejszym z klasyków i najpierwszym z jazzmanów
O ile bowiem Fryderyk Chopin, muzycy baroku czy kompozytorzy oper są wdzięczną kanwą dla jazzowych przeróbek, o tyle Bacha jazzmani potrafią grać "na czysto", realizując tylko to, co w nutach zapisał lipski Kantor. Niech przykładem będzie tu Kieth Jarrett i jego klawesynowe nagranie Wariacji Goldbergowskich.


 Całkiem świeżo włączył się w ten nurt nasz Marcin Masecki wypuszczając na rynek swoją interpretację Sztuki fugi. Pianista zdecydował się na utrwalenie wcześniejszej wersji dzieła (z 1742 r.), złożonej z czternastu części tworzących logicznie zamknięty cykl (dwanaście fug i dwa kanony).  
Jak podkreśla Christoph Wolff, cykl ten zbudowany został w oparciu o dwie zasady. Pierwsza, to narastające komplikowanie rodzajów kontrapunktu.
Druga, to narastanie motoryczności tematu, tak, by kompozycja robiła wrażenie rozwijających się wariacji.
Różnorodność Sztuki fugi zapewniona jest z kolei dzięki złożoności struktur rytmiczno-melodycznych. Pozwalają one Bachowi przeprowadzić kompozycję przez wszystkie najważniejsze muzyczne style.
Punktem wyjścia jest tu "klasyczna prostota, przypominająca kontrapunkt szesnastowieczny, następnie nawiązuje do dominujących wzorców, takich jak styl francuski, i wreszcie przechodzi do najbardziej wyrafinowanych manier nowoczesnych, obecnych szczególnie w filigranowej sieci kapryśnych kanonów dwugłosowych". 

Co z tego bogactwa udało się przekazać Maseckiemu?
Cóż, podszedł on do Sztuki nieco przewrotnie - nagrywając utwór na dyktafon i dopiero później przenosząc na formę cyfrową. Miało to zabezpieczyć arcydzieło Bacha przed brzmieniem chopinowskim, właściwym zdaniem pianisty dla współczesnych fortepianów. Uważam jednak, że miało to schować pianistę za wykonywanym utowrem, eksponując nie wirtuoza, a wykonywane dzieło (temu samemu służy też sposób wydania płyty, bez jakiegokolwiek komenatrza, bez książeczki, z czcioną funkcjnującą na zasadach petitu).
Dźwięk bowiem jest tu nieco zamazany, impresjonistycznie zamglony. Sposób nagrania nie pozwala go specjalnie różnicować. Znieczula także nagranie na emocjonalny ekshibicjonizm artysty.  
Dzięki temu zabiegowi nagranie jest ascetycznie zimne i analityczne - pod mgłą pozwala bowiem śledzić uważnemu słuchaczowi bogactwo Bachowskich faktur, realizowanych z polotem przez Maseckiego.

Przyznaję, że lubię ascetyczne i analityczne realizacje  Sztuki fugi. Moją ukochaną jest nagrana kiedyś z radia (klawesynowa) intepretacja Davitta Moroneya. Maseckiemu trudno się z nim równać, albowiem Moroney'owski chłód ma nie tylko służyć pokazaniu konstrukcji Bachowskiego dzieła, ale także otwierać słuchacza na doświadczenie medytacji. Ale przecież w świecie dość jest miejsca na różne odcienie piękna. Niewątpliwym atutem nagrania Maseckiego jest to, że ktoś nieobeznany czy niechętnym odsłuchiwaniu faktury utowru, może dać uwieść się szkistej, nieco stalowej i zamglonej barwie nagraniowo spreparowanego instrumentu, w co pięknie wprowadza fuga lustrzana oznaczona jako dodatek 14.1 (jest to doświadczenie kapitalne w taką pogodę jak dziś!, choć pod koniec może denerwować wspomnianą już jednostajnością). A jazzowa konduita sprawcy może przyciągnąć do Bacha słuchaczy spoza kręgów "klasycznych maniaków". Mimo to zdaję sobie sprawę, że to nie płyta dla każdego odbiorcy. 
Polecam ją zatem z czystym sumieniem, ale na odpowiedzialność słuchających! 
  

sobota, 30 czerwca 2012

POCHWAŁA REQUIEM (GLOSA DO PEWNEGO ARTYKUŁU)

Lwu
 
Jednym z najsilniejszych muzycznych doznań, jakie kiedykolwiek miałem w życiu, było doświadczenie requiem. Intensywnie poznawałem je w czasie liceum - z jednej strony afirmując kompozycję Giuseppe Verdiego, z drugiej - negując emocjonalną wartość opracowania Wolfganga Amadeusza Mozarta.  Operowy patos Dies irae, piękne, niskie frazy mezzosopranowego Liber scriptus, walcująca faktura Lacrimosy (Verdi kochał wplatać fakturę walca w mroczne fragmenty swoich kompozycji, wystarczy wspomnieć Stride la vampa! z 'Trudabura') czy wyrafinowane solo sopranowe w końcowym Libera me, Domine wydawały mi się ucieleśnieniem tego, co reqiuem ma do przekazania: grozy sądu ostatecznego (grozy pstrokatej na miarę obrazu Memlinga), która - pedagogicznie - ma pobudzać do odmiany życia. Klasycystyczne ramy kompozycji Mozarta wydawały mi się zbyt zimne, zdystansowane, pomnikowe, by oddać żar przebijający z żałobnego formularza mszy. A jednak...
Moja sympatia do Verdiego nie wygasła. Zwłaszcza, gdy mam okazję słuchać któregoś z moich ulubionych nagrań, które mam w sumie dwa: pod Carlem Marią Giulinim z Nicolaiem Geddą, Nicolaiem Giaurowem, Elisabeth Schwarzkopf i Christą Ludwig oraz pod Aleksandrem Mielnikiem-Paszajewem z Galiną Wiszniewską, Iriną Archipową, Władimirem Iwanowskim i Iwanem Pietrowem. Nie uważam już jednak, że opracowanie Verdiego wyrażą coś, co można by nazwać "istotą requiem". Widzę je raczej w perspektywie wypaczonego romantyzmu, wypaczonego, czyli dającego prymat ślepemu uczuciu, które - by pojawiać się wciąż z równie intensywną siłą, musi być stymulowane bodźcami o coraz większej mocy. Nic zaś nie stymuluje tak, jak groza i horror, której owocem stała się koncepcja Boga jako hegemonicznego suwerena z satysfakcją wymierzającego sprawiedliwość niepokornym.

Myślę, że Mozart, a przed nim Jan Dismas Zelenka i plejada kompozytorów barokowych, umieli myśleć jeszcze o człowieku jako jedności uczucia-i-rozumu. Stąd zapewne niezrównana równowaga ich dzieł, w których najintensywniejsze emocje budzone są zawsze w sposób subtelny, wynikając z niuansów, rozłożenia akcentów, subtelnych napięć.
Myślę również, że potrafili oni widzieć Boga nie jako śmiercionośnego i budzącego lęk satrapę, a jako cel, dający człowiekowi nadzieję. Pewnie dlatego w barokowych opracowaniach requiem  tyle wewnętrznego światła (jakżesz pięknie wplata się wtedy w tkankę mszy żałobnej instrumenty dęte!) i intymności, widocznej w dykcji muzycznej eksplorującej na wielką skalę regiony mowy sotto voce i mezza voce. To muzyka orientująca na światło, w którego perspektywie chce się dobrze, godnie, autentycznie przeżyć swoją codzienność. Tak odmienna od muzyki orientującej na grozę, której perspektywa zastrasza i wymusza działanie w taki, a nie inny sposób.

Dziś słuchać czy mówić o requiem to dla mnie słuchać czy mówić o nadziei. Nadziei płynącej z kresu - zgadzam się bowiem z Heideggerem, że świadomość swojej skończoności dodaje sił do tego, by uczynić swoje życie dziełem sztuki.
Requiem jest więc dla mnie liturgicznym i muzycznym odpowiednikiem memento mori, wezwaniem do pamięci nie o tym, że kiedyś umrę, ale o tym, że odradzać trzeba się każdego dnia.

Nawet jeśli Boga nie ma, nawet jeśli nie istnieje żadna transcendencja, requiem otwiera perspektywę, którą w języku Heideggera można by nazwać ontologiczną:
Tu i teraz (ontycznie) tworzy nas nasza przeszłość - jesteśmy tacy, jakie było nasze życie. Ontologicznie jednak tworzy nas to, co będzie, wzywająca nas przyszłość; jesteśmy więc tacy, jacy zdecydujemy się stać. Nasza decyzja może zaś być autentyczna - zgodna z nami, a także z tym, co w danym momencie przynosi nam życie, bądź nieautentyczna - zależna od mody, chęci przypodobania się, od zamykających i petryfikujących traum... Dlatego też w nadziei requiem trzeba nieco apokalipsy - przestrogi przez tym, że wprawdzie zawsze możemy być, ale nie zawsze będziemy w tym sobą.



poniedziałek, 20 lutego 2012

CALLAS, SZTUKA, METAFIZYKA

Chyba staję się sentymentalny, ale co i rusz dopadają mnie ostatnio nostalgiczne wspomnienia. Chociażby te z licealnej wycieczki do Grecji, gdzie chodząc po spękanej ziemi, kamienistych plażach czy zakrzepłych w swej formie amfiteatrach myślałem o dwóch artystkach - Irene Papas i Marii Callas. Jest w 'greckości' coś specyficznie tragicznego i katartycznego, ale trzeba niezwykłej metafizycznej otwartości i artystycznej odwagi oraz bezkompromisowości, aby wydobyć to na światło dzienne (nijak nie wyszło to np. Agnes Baltsa). Ale bez tych cech pewnie w ogóle nie ma autentycznej sztuki.
Takiej, jaką prezentowała właśnie Callas. Zwłaszcza ta późna. Obejrzałem właśnie na youtube'ie Jej wykonanie arii Satuzzy z koncertu w 1974 r. Nie przepadam ani za tą arią, ani za tą partią. A tu proszę - nijak nie potrafię dojść do siebie. Co z tego, że głos wielkiej Callas czasy świetności ma już dawno za sobą. Co z tego, że jest zbyt rozwibrowany, za mało aksamitny a zbyt ostry, nie posiada dawnej precyzji, głębi czy świetlistości. Są tu szczere emocje, prawda życia kobiety, potrafiącej poświęcić karierę dla okrutnej miłości (a przez to paradoksalnie ocalić sztukę), życiowa mądrość. Jest tu głos, w którym nie chodzi o uwodzenie i łaszenie się, ale o odsłonięcie (po Heideggerowsku) egzystencji, zjawienie prawdy życia. A taki głos nie może być tylko ładny czy wdzięczny, bo nie taki jest los człowieka. To wszystko było u Callas zawsze, jednak od lat 60tych ubiegłego już wieku dostrzec to można w sposób szczególnie wyrazisty. Pewnie dzięki temu jest dla mnie Największą z największych. Doskonalszą od wielu śpiewających lepiej od niej. I jedną z nielicznych autentycznych Artystek.
 http://www.youtube.com/watch?v=LJIZGthwWLc&feature=related

niedziela, 20 listopada 2011

TEOLOGUMENA 2

Święto Chrystusa Króla przypomina mi zawsze o starej mądrości chrześcijaństwa, którą widać jakby coraz mniej, gdyż przesłania ją z feudalnym rozmachem mentalność rodem ze Świebodzina.
Mądrość ta zawarta jest w ikonach Chrystusa Pantokratora, na których nie znajdziemy groźnego władcy, ale zatroskanego Bogoczłowieka jedną ręką błogosławiącego, a drugą trzymającego otwarte Pismo Św.
W Piśmie zaś znajdziemy perykopę przypisaną dzisiejszej uroczystości. Mowa w niej o sądzie nad ludźmi. Tyle że Sędzia nie rozlicza nikogo ani z wyznawanych dogmatów, ani z koncepcji Absolutu, ani z przynależności do instytucji. Rozlicza za to ze stosunku człowieka do człowieka, zwłaszcza tego zepchniętego na margines i nie-prawego: więźnia, chorego czy opuszczonego.
Chrześcijańskie królowanie zatem to umiejętność słuchania i otwartości. To dar rozumienia człowieka w kontekście jego sytuacji i potrzeb. To zdolność odpowiadania na te potrzeby nie w zgodzie z kodeksami, ale w zgodzie z człowiekiem. To wymóg stawiania się po stronie marginesów.
Za tym, że Chrystus Król jadał z celnikami i prostytutkami, że pokazywał, że szabat jest dla człowieka a nie na odwrót, kryje się ważna intuicja. To własnie oni - grzeszni i nie-prawi wiedzą, że świat nie jest czarno-biały, że nie ma reguł bez wyjątków, że sądzić oznacza zrozumieć, a nie ocenić. I to własnie oni - grzeszni i nie-prawi mają szansę być prawdziwą solą ziemi.
Czytając o tym, jak Bóg-król dokonuje sądu oddzielając owce od kozłów warto pamiętać też o przestrodze księdza Jerzego Klingera. Przestrodze przed samozakłamaniem. Mówił on, że ten sąd to nie oddzielenie świętych ludzi kościoła od potępionej reszty, ale podział, który przebiega przez każdego człowieka. Nie ma więc podstaw, by należąc do jakiejkolwiek grupy grzmieć, potępiać i pouczać. Są podstawy do tego, by widząc w sobie i owcę i kozła królować gestem otwarcia na Inne i słuchania raczej tego, co przychodzi do nas z życia drugiego człowieka niźli tego, co jest owocem moralnego i intelektualnego samozadowolenia.

czwartek, 27 października 2011

2K, CZYLI KRZYŻ I (PREZYDENT) KACZYŃSKI

Nasze mass media można by uznać za ucieleśnienie nadrealizmu. Gdyby nie brak ironii. Bez niej mamy raczej do czynienia z serią tanich chwytów, które pod płaszczykiem obiektywności chcą ukryć spojrzenie z bardzo określonej perspektywy.
Nie mogłem dziś wyjść z podziwu oglądając następujące po sobie migawkowe informacyjne reportaże poświęcone tzw. walce z krzyżem i problemom z instalacją popiersia prezydenta Kaczyńskiego w Wołominie.
W sprawie krzyża i Palikota stosowana była oczywiście retoryka irracjonalnej wojny. Tak jakby problem świeckości państwa nie był w istocie problemem ważnym i palącym. Zapomniano - dla przykładu - że zdjęcie krzyża z sejmowej ściany może być wyrazem szacunku dla tego, co religijne [trudno uznać, że wyrazem szacunku są poglądy "obrońców tradycji", dla których krzyż był "substytutem pomnika"]. Że neutralność wcale nie jest z definicji anty-religijnością, ale raczej poważnym traktowaniem tych, co nie wierzą i tych, którzy wiarę traktują jako codzienne doświadczenie. W końcu, że trudno porównywać naszą sytuację do sytuacji Niemców [co proponuje robić Tygodnik Powszechny] - funkcjonowanie Kościołów w obu przypadkach nie pozwala na szukanie analogii i powiązań. 
W sprawie krzyża i Palikota stosowana też była retoryka kpiny i szyderstwa. A to że za inicjatywą stoją były ksiądz i współpracownik Urbana. A to że najlepiej będzie wejść na drabinę i palpacyjnie zdjąć symbol znad drzwi [tak jakby krzyż nie zawisł tam własnie w taki, palpacyjno-samozwańczy sposób].
W sprawie popiersia prezydenta Kaczyńskiego retoryka była inna - pretendująca to obiektywizmu, chłodnego dystansu, rzeczowości. Co prawda podkreślono, że popiersie ma być instalowane bez zgody Autora i bez zgody właściciela parceli, którą już nawet na tę okazję rozkopano. Niemniej w podsumowaniu stwierdzono, że nie ma tu innych błędów poza usterkami proceduralnymi!
Co prawda nie czuję się jak w świecie nadrealistycznym, ale czuje się prawie jak na ulicy Sezamkowej. Rzeczywistością rządzi literka K i cyfra 2. Tyle tylko, że Palikot to prawie Wielki Ptak. Ja zaś boję się braku dostępu do kanapek z musztardą i dżemem, kiedy, wraz z Oscarem, przyjdzie mi zamieszkać w przytulnej puszce na śmieci. Za obrazę tradycji, oczywiście.   

sobota, 10 września 2011

"TEOLOGUMENA" 1

Ilekroć przeżywam (to złe słowo, aczkolwiek lepsze od słowa "słucham") AKATYST do Ducha Św., moje myśli biegną w stronę o. Yves'a Congara OP. O dziwo nie poświęciłem mu żadnego tekstu, jego nazwisko nie pojawia się bodaj w jakimkolwiek przypisie, a to on spośród XX-wiecznych teologów katolickich, a nie Hans Urs von Balthasar czy Pierre Teilhard de Chardin, wpłynął najbardziej na moją postawę religijną i doświadczenie wiary.  W mocno minionych już czasach Jego trylogia pneumatologiczna wprowadzała mnie w mysterium Ducha Świętego, a jego prace o Kościele uczyły mnie eklezjologii zupełnie innej niż ta znana z rodzimego podwórka. Congar ujmował (i ujmuje) mnie prostotą języka, pochyleniem nad Biblią, szacunkiem dla Tradycji. Brak u niego pretensjonalności, zachłyśnięcia językiem określonej szkoły filozoficznej. Brak również wizji, która  by narzucała określony porządek wszystkim cząstkowym analizom, jakie przedstawiał w swoich tekstach. Pewnie dzięki temu, znów w opozycji do nieznośnego językowo i "systemowo" Balthasara, dawała mi w czasie lektury poczucie wolności. Nie wiedziałem wtedy, że Congar otwiera mi okno na przestrzeń teologii prawosławnej, w której znalazłem nie tylko potwierdzenie intuicji Congara, ale także ich rozwinięcie i pogłębienie.
Myślę, że jednym z najważniejszych elementów tej prawosławno-congarowskiej tradycji jest przypomnienie, że wszyscy pomazani chrztem są kapłanami. I że to oni - jako wspólnota - celebrują najświętsze tajemnice chrześcijaństwa. Kapłaństwo sakramentalne jest tylko i aż charyzmatem, posługą dla wspólnoty, a nie przejściem w ontologicznie wyższy stan, który uprawnia do pouczeń i przewodzenia - najczęściej politycznego, a nie duchowego. W dobie, gdy przed kościołami stawia się pomniki hommage a Smoleńsk, gdy abp Głódź wygłasza kazania pod określone daty należy przypominać, że  powołaniem duchownych nie jest celebrowanie spraw ziemskich, a posługa przy mysterium.  Posługa nie wobec naiwnych laików, których trzeba pouczać, ale wobec równych w godności kapłańskiej wiernych. To trudna prawda, ale może czas, by zacząć się z nią oswajać?

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...