poniedziałek, 2 marca 2020

FIDELIO W NFM


Czy da się usprawiedliwić wykonanie Fidelia bez dialogów mówionych? Moim zdaniem nie i to z kilku powodów. Primo, niszczy się spójność formalną dzieła, które traktowane bywa jako summa «opery ocalenia», ważnego, ale mającego krótki żywot nurtu opéra-comique. Biorąc pod uwagę, że Beethoven dokonuje w sumie syntezy tendencji obecnych w operze włoskiej, francuskiej i niemieckiej operując w ramach charakterystycznego dla niemieckiego oświecenia Singspielu, pozbawienie wykonania elementu będącego jednym z cech charakterystycznych gatunku wydaje się więcej niż niefortunne. Secudno, takie okaleczenie formalnej spójności Fidelia ma swoje konsekwencje jeśli chodzi o rozwój narracji w dziele. Staje się ona nieczytelna, a nieczytelność tę potęgowały wyświetlane polskie napisy, gdzie używano tylko imienia Leonora, ale konsekwentnie stosowano do niej formy męskie i żeńskie. Ktoś, kto nie zna libretta, mógł dostać zawrotu głowy. Tertio, utwór Beethovena traktowany bywa jako jeden z etapów na drodze rozluźniania numerycznego charakteru opery w kierunku spójnej opowieści muzycznej. Zaserwowanie koncertu numerów (oklaski rozlegały się bodaj po każdym, wypełniając momenty, w których śpiewacy podchodzili do pulpitów bądź wracali na krzesła) skutecznie uniemożliwił dostrzeżenie tego faktu.

Być może marudziłbym mniej, gdyby wykonanie mnie „porwało”. Tak, niestety, się nie stało, w znacznej mierze za sprawa Josa Van Immerseela. Nie był on w stanie na tyle zapanować nad Wrocławską Orkiestrą Barokową (kiksy rogów w uwerturze byłbym gotów wybaczyć, gdyby nie to, że nieczystościami rozłożyły arię Leonory, a są tam przecież użyte retorycznie) by grała czysto i z dużym kolorystycznym zróżnicowaniem. Gorsza, że miałem wrażenie, że dyrygenta interesuje głównie to, co przed nim (orkiestra i chór), a nie za nim — soliści. Faktury Beethovena bywają gęste, tessitury niewygodne, a frazy myślane raczej instrumentalnie niż wokalnie. W obsadzie znalazło się sporo głosów wyjątkowo delikatnych, Immerseel zdecydowanie ni ułatwił im śpiewu, który byłby zarazem i swobodny, i słyszalny w pełni skali. Nad koncertem wisiało też chorobowe fatum. Sascha Emanuel Kramer zastąpił chorego Patricka Grahla w partii Jaquina. Przed drugim aktem poinformowano nas z kolei o chorobie Wolfa Matthiasa Friedricha (Pizarro), co tłumaczyło jego katastrofalny występ w akcie I. Nad chorym śpiewakiem nie ma się co znęcać, można jednak się zastanawiać, czy NFM nie powinien mieć „pod ręką” dublera, nie tylko po to, by nie męczyć i śpiewaka, i publiczności, ale po to, by oddać sprawiedliwość postaci i dramaturgii dzieła.

W gruncie rzeczy jedyną osobą, która w moim odczuciu była „na swoim miejscy”,  był Andreas Wolf śpiewający Rocca. To piękny, orzechowy w barwie i naznaczony groszkiem baryton-bas, prowadzony z dużą swobodą, dźwięczny w całej skali, z krągłym atakiem dźwięku i przemyślaną, teatralną interpretacją partii. Zacięcie teatralne miał również Kramer jako Jacquino. Yeree Suh (Marcelina) i Martin Schickentanz (Ferrando) mieli glosy zdecydowanie zbyt małe. Schickentanz nie wywarł na mnie żadnego wrażenia jako postać, która realizuje w Fideliu zasadę deus ex machina. Jego głos był przynajmniej dźwięczny, podczas gdy Suh brzmiała głucho w niższej średnicy. Johanna Winkel najlepiej brzmiała w rejestrze piersiowym. Góry były krzykliwe, często ze zbyt gęstą wibracją rzutującą na intonację, średnica wycofana i głucha. Miałem wrażenie, że w pierwszym akcie autentycznie walczy z materią dzieła. Zdecydowanie lepiej wypadła w akcie II.

Johannes Chum jako Florestan to dla mnie zagadka. Znałem go jako Jacquina, m. in. z Leonory kierowanej przez René Jacobsa. W tej roli sprawdził się nieźle, nie potrafiłem sobie jednak wyobrazić go jako Florestana. Rzut oka na Operabasse uświadomił mi, że śpiewa on zarówno Pedrilla, Tamina, Mimego, jak Florestana, Księcia w Rusałce czy Lohengrina. Na wczorajszym koncercie nieodparcie kojarzył mi się z Klausem F. Vogtem (a i, przyznaję, Christianem Elsnerem,). To bardzo jasny, wybielony, zbliżony w brzmieniu do falsetu wyjątkowo delikatny, by nie rzec „miękki”, tenor, którego możliwości kolorystyczne czy dynamiczne są niespecjalnie duże. Wydaje mi się artystą muzykalnym, ale wymagania, które wpisane są w rolę Florestana, zwyczajnie go przerastają. Boleśnie dało się to odczuć od początku, czyli wielkiej sceny z aktu II. Jest ona przecież kalejdoskopem afektów, bardzo ciekawie rozplanowanych muzycznie przez Beethovena. Mamy tu więc obrazy ciemności i ciszy (ostinato kotłów w accompagnato), na tle których rozwija się desperatio Florestana, mamy tragizm ukazany na tle wspomnień słodkiej przeszłości, gdzie ciemna w wyrazie tonacja As-dur jest „relatywizowana” przez diatonicznie prowadzoną melodię, mamy senną czy deliryczną nadzieję w części drugiej arii, gdzie kontrastowo zmienia się i tonacja, i tempo, i instrumentacja. (Znakomicie pisał o tym Jarosław Mianowski, pokazują również, jak model sceny Florestana kontynuował Rossini). W wykonaniu Chuma cała ta scena zabrzmiała tak samo. Zupełnie bez należytego wrażenia zabrzmiał także duet O namenlose Freude, w istocie wprowadzający w światłość finału opery. 

Chór wypadł lepiej w finale aktu II niż w akcie I, gdzie męskim głosom wyjątkowo brakowało brzmieniowej równowagi, a zróżnicowanie emisji było zbyt duże (w drobnych partiach więźniów lepiej wypadł drugi z nich, nazwisk artystów nie podano).

Koncert zakończył się owacją na stojąco (przyznajmy, znacznej części sali).

sobota, 22 lutego 2020

POŻEGNANIA I POWROTY. ZORBA


Sezon 2019/2020 to w TWŁ czas pożegnań i powrotów. Symbolicznie poprzedni okres — wyznaczany nazwiskami kierujących Teatrem osób — pożegnał Donizetti i jego farsa Viva la mamma!  Jako że estetyka Roberta Skolmowskiego jest mi od dłuższego czasu obca, a Viva...! przy szwankującym spektaklu nie uratuje muzyka, nie wybrałem się na ten spektakl. Dla mnie pożegnaniem są tedy Łódzkie Spotkania Baletowe, z Ciszą, kufrem z okolicznościowymi torbami czy wachlarzykami, które — jeśli idzie o jakość — zbliżały Łódź bardziej do Monachium niż Ciechocinka. Nowe zaczęło się piknikiem rodzinnym, z nieodzownym dzisiaj elementem kulinarnym na foyer. Później zaś pojawiły się powroty. Wrócił tedy Cyrulik sewilski, z czego zrobiono wydarzenie niemal premierowe. Teraz zaś wrócą tytuły, które Dyrekcji kojarzyć się mogą z własnymi początkami w zespole (oby tylko sentymenty do skojarzeń związanych z własną pracą artystyczną nie okazały się zbyt silnie, bo w Wielkim pojawią się wtedy koncerty tenorów i inne imprezy tego typu): baletowy Grek Zorba i operowy Don Carlos

O jakość Don Carlosa jako dzieła się nie martwię, fascynuje mnie ono od dawna, także swoją otwartością (choć, po prawdzie, chciałbym, żeby na scenie pojawiła się pięcioaktowa wersja francuska, z dobrze nakreśloną akcją i czytelną retoryką muzyczną). Czy jest jednak sens wskrzeszania Zorby? Mam wątpliwości. Jako że w trakcie premiery jestem poza Łodzią wybrałem się dziś na otwartą próbę baletu. Dzięki temu miałem okazję obejrzeć cały drugi akt i uczestniczyć następnie w tzw. „korektach”.

Po Ciszy Ivana Cavallariego kontakt z Grekiem Zorbą (dla wygody nie będę podkreślał, że chodzi o drugi akt) był jak wylanie na głowę kubła zimnej wody. Oba spektakle to doskonałe przeciwieństwa — do pierwszego muzyka jest grana na żywo, przy Zorbie wrócono do tzw. „muzyki z taśmy”. Przyznaję, że nie spodziewałem się, że ta muzyka tak zestarzeje się w moim uszach. Jest boleśnie ilustracyjna, nie pozostawiając niczego domysłowi odbiorcy. Theodorakis operuje w zasadzie grubą kreską — maluje stany i emocje intensywne, ale pozbawione głębi, przez co niebłaha przecież treść powieści Kazantzakisa sprowadza się w zasadzie do tryumfu „dionizyjskości” (cudzysłów nie bez kozery) nad sentymentem. W gruncie rzeczy gros tej muzyki spokojnie można by wykorzystać „na weselu”, choć — jak sądzę — mogło by jej pomóc wykonanie chociaż części na żywo, przez Teatralny chór. Dodałoby to jej przestrzeni, koloru, afektów przeżywanych tu i teraz, przełamując przestrzenną monotonię emitowanego nagrania. 

Koncepcja Massine’a idzie bardziej za Theodorakisem niż Kazantzakisem — korzysta z szablonowych scenicznych gestów (padanie na kolana, uściski, przykładanie dłoni do serca, wznoszenie rąk…), jest momentami efektowna i wymagająca, ale eksponuje  ludyczny wymiar Zorby. Przy ażurowej fakturze Ciszy, gdzie wymowne bywają półgesty, drobne skinienia głowy, gdzie tańczyć trzeba do przedziwnej, preserialistycznej Wielkiej fugi miałem poczucie cofnięcia się, skierowania repertuaru i zespołu baletowego wstecz. Być może Teatr potrzebuje w tej chwili tak dużego zróżnicowania repertuaru licząc, że tak wyrazisty w przekazie, nietrudny do odczytania spektakl, jak Zorba, znajdzie szerokie grono odbiorców.
Duże nadzieje pokładam w tych tancerkach i tancerzach, którzy posiadają nieprzeciętne zdolności aktorskie — wierzę, że pomoże to złagodzić szerokość i szablonowość gestów scenicznych, przydać im subtelności, dołożyć ludycznym bohaterom duszy. Podobała mi się także praca zespołu z Lorką Massine’em, twórcą baletowego Zorby. Z wypiekami na twarzy obserwowałem w trakcie próby różnice w pracy z tancerkami i tancerzami Massine’a i Anny Krzyśków. To dwa żywioły — u Massine’a jest zdecydowanie mniej duszy „trenera”, był spokojniejszy, zdecydowanie mniej autorytatywny w przekazywaniu uwag, co — mam nadzieję — poza wspólnym dążeniem do perfekcji technicznej zespołu pozostawi furtkę i pozwoli pokazać na scenie nie tylko słoneczny żywioł, melodramatyczny sentymentalizm, ale także to, co indywidualne i duszoszczypatielne

Marzec stwarza szansę na poznanie obu tytułów — Zorby i Ciszy. Jestem ciekaw, jak odnajdzie się w tym zespół. Mam także nadzieję, że w Roku Beethovena Cisza znajdzie należyte miejsce w repertuarze i odpowiednią promocję. Boję się bowiem, że wznowienie ludycznego Zorby może zapowiadać, że Cisza zapadnie się w ciszę.

niedziela, 29 grudnia 2019

JĘDRASZEWSKI I MATKA ZIEMIA


„Ta siostra [matka ziemia – odniesienie do Kwiatków św. Franciszka — M. M. B.] protestuje z powodu zła, jakie jej wyrządzamy nieodpowiedzialnym wykorzystywaniem i rabunkową eksploatacją dóbr, które Bóg w niej umieścił. Dorastaliśmy myśląc, że jesteśmy jej właścicielami i rządcami uprawnionymi do jej ograbienia. Przemoc, jaka istnieje w ludzkich sercach zranionych grzechem, wyraża się również w objawach choroby, jaką dostrzegamy w glebie, wodzie, powietrzu i w istotach żywych. Z tego względu wśród najbardziej zaniedbanych i źle traktowanych znajduje się nasza uciskana i zdewastowana ziemia, która « jęczy i wzdycha w bólach rodzenia » (Rz 8, 22). Zapominamy, że my sami jesteśmy z prochu ziemi (por. Rdz 2, 7)” (Laudato si, nr 2).



Agaton Koziński twierdzi, że Marek Jędraszewski jest wyjątkowo przenikliwy i inteligentny, a treść jego diagnoz jest słuszna, gorzej bywa z formą. Słuszna ma być także jego krytyka ekologizmu. Wiem, ile dla sprawy klimatu zrobiła Greta Thunberg, budząc choćby aktywność społeczną młodych, których efekty katastrofy klimatycznej dotkną bardziej niż mnie. Patrząc na denializm polityków PiS, ale również osób związanych z innymi formacjami, na zapóźnienia we wdrażaniu zmian, zachodzę też w głowę czy obce mi mistycyzujące nurty ekologii, o ile potrafią docierać do zobojętniałych ludzi, nie powinny być doceniane (to myśl po rozmowie z koleżanką). Ale moje podstawowe pytanie brzmi: 

co Jędraszewski robi na rzecz ochrony przyrody? 

Przyznaję, że nie znam żadnych działań tego typu. Mogą one wynikać albo z mojego niedoinformowania, albo z braku jego działań. Nie znajduję również pozytywnego przesłania w rozmowie, w której dokonał krytyki Thunberg i ekologizmu, widzę za to ślepotę na takie kwestie, jak antropogeniczne źródła kryzysu klimatycznego.
Mam również spore wątpliwości, czy bliskie są mu poglądy Franciszka z Laudato si. Od razu zaznaczę, że Franciszek nie wydaje mi się żadnym rewolucjonistą. Wiele racji ma Edwin Bendyk, który umiejscawia jego nauczanie w kontekście poprzedników i wskazuje na jego konserwatywne elementy. Problemy dotyczące zwierząt w kontekście Laudato si wydobywa zaś Ida Nowak. Nie zmienia to jednak faktu, że w barokowym polskim Kościele rzymsko-katolickim, w którym nagminnie obecne są tematy związane ze sferą tożsamości psychoseksualnej i seksu, na marginesie jest problematyka biedy czy przemocy wpisanej w strukturę współczesnego systemu gospodarczego. W encyklice Franciszka mamy przynajmniej podejście bardziej systemowe, wiążące ze sobą problemy ekologii, gospodarki, egzystencji ludzi pozbawionych żywności i środków do życia. Ziemia zaś ukazana jest jako nasz wspólny dom — a dom z całą pewnością nie jest (nie powinien) być przestrzenią, którą się zawłaszcza, czyni sobie poddaną, traktuje jak przedmiot do podbicia i wyzyskania. Jędraszewski, urzędując w Krakowie, ma spore pole do popisu w realizowaniu przesłania Laudato si, np. poprzez działania na rzecz walki ze smogiem (to nie tylko zaangażowanie na rzecz poprawy samego powietrza, ale np. pomoc osobom niezamożnym w znalezieniu lepszych metod ogrzewania, promowanie środków komunikacji miejskich i inne) czy pomoc biednym — w tym roku nikt z kurii nie zjawił się nawet na wigilii dla bezdomnych, a tłumaczenia, że kuria nie została zaproszona, zostały zdementowane przez organizatorów

Łatwo jest krytykować Thunberg, jej przynajmniej udało się zainteresować sprawą klimatu młode pokolenie, czego dowodem są strajki klimatyczne. Jest ona także doskonałym ucieleśnieniem faktu, że to jej pokolenie (i następne), a nie Jędraszewskiego czy Kozińskiego, stoi wobec konsekwencji katastrofy klimatycznej. 

Osobną kwestią jest dokonywane przez Jędraszewskiego i jego obrońców odróżnianie ekologii od ekologizmu. Nie widzę tu przenikliwości i inteligencji, o której w kontekście Jędraszewskiego pisze Koziński. Widzę za to znakomite opanowanie socjotechniki — w wypowiedzi budzącej bardzo silne emocje i mocno nacechowanej (negatywnie) tworzymy(*) etykietkę o dość rozmytym znaczeniu. Robimy to, by nazwać wroga, wzbudzić lęk, pokazać Kościół i Polskę (w prawicowej wykładni) jako ideologicznie zagrożoną. Z hasłami takimi, jak ekologizm, jest ten problem, że są jak worek. Do worka Jędraszewskiego trafiła Thunberg w towarzystwie samego Engelsa, choć związki między nimi wydają się dość kłopotliwe. Zapewne pod sztandar ekologizmu trafiłby Peter Singer i nowoateistyczni zwolennicy etyki upodmiotowiającej zwierzęta, ale wraz z Rosi Braidotti, Donną Haraway, Bruno Latourem czy Johnem Lovelockiem  bądź Arnem Næssem. Jeśli szukać jakiegokolwiek mianownika dla ich poglądów, to odejście od antropocentryzmu, z zastrzeżeniem, że taki mianownik jest problematyczny: mamy tu do czynienia z różnie pojmowanym antropocentryzmem i różnie pojmowanymi drogami odejścia od niego (co powoduje spory, niekiedy gorące i pryncypialne między niektórymi ze wskazanych autorów). Do tego pamiętać musimy także o jednym z podstawowych antagonizmów — w worku Jędraszewskiego znajdziemy i poglądy neoluddyczne, techno- i nauko-fobiczne, i choćby Latoura, który jasno widzi konieczność zmian ekologicznych, ale także uzasadnione roszczenia modernizacyjne np. mieszkańców Afryki. I nie boi się nauki. Upakowanie tego wszystkiego w jeden worek z etykietą ekologizm jest wygodne i poręczne w budzeniu strachu, całkowicie jednak zaciemnia problemy. Choćby takie, jak wpływ człowieka na procesy przyrodnicze zachodzące w skali globu. A więc także na postępujące zmiany klimatyczne. W ich kontekście podtrzymywanie takiej formy antropocentryzmu, której dewizą jest „czyńcie sobie ziemię poddaną” jest co najmniej niepoważne. Zagrożenia wynikające z katastrofy klimatycznej, ale także masowe wymieranie gatunków zwierząt i roślin, pokazują, jak szkodliwa jest ta dewiza. Jeśli ekologizm oznacza jej odrzucenie, to jest to podejście nie tylko słuszne, ale konieczne — dla dobra samego człowieka. Nie musi to z automatu oznaczać porzucenia wszelkich form antropocentryzmu, ale to kwestia zupełnie osoba (piszę o tym tutaj i w książce Wariacje (post)humanistyczne). O tym, że — jak słusznie zauważył Bendyk, przywołując tu nauczanie JPII — w ekologizmie boli Jędraszewskiego porzucenie antropocentryzmu i że kontekst katastrofy klimatycznej doskonale obnaża takie podejście pośrednio świadczy twitt małopolskiej kurator Barbary Nowak:

Kolejny atak na Abp M. Jędraszewskiego. To przy okazji zapytam o ocenę postawy dorosłych, którzy wysyłają dzieci do wykrzykiwania haseł i serwują im toporną manipulację zamiast edukacji? Może lepiej dać czas dorosnąć dzieciom, poczytać o zmianach klimatu na przestrzeni tysiącleci?

W tej wypowiedzi uderzają mnie dwie rzeczy: (1) teza typowa dla denializmu: klimat zmieniał się na przestrzeni tysiącleci, w domyśle — zmienia się i teraz, zjawisko było, jest i będzie, nie ma więc co podnosić larum oraz (2) obraz dziecka jako pacynki, przedmiotu, którym łatwo się manipuluje, z którego zdaniem nie trzeba się liczyć, ani nawet go wysłuchać. Thunberg, która nie dała się nabrać rozmaitym wyznawcom denializmu, w tym również reprezentantom turbokapitalizmu, dla których uznanie antropogenicznych źródeł kryzysu klimatycznego bywa uważane za zagrożenie dla działalności korporacji na wolnym rynku, jest o wiele bardziej przenikliwa i samodzielna niż Nowak, uzależniona od paska konserwatywnej ideologii katolickiej.

Bendyk ma moim zdaniem rację, gdy stwierdza, że obecny kryzys ekologiczny wymaga współdziałania wszystkich sił. Jest to wykonalne, bo o powinnościach wobec przyrody da się mówić nie tylko wychodząc od przesłanek ekologii głębokiej (Næss) czy polityki natury (Latour), ale także środowiskowej etyki katolickiej, w której — choćby w wariancie Ślipki — mówi się o obowiązkach człowieka względem przyrody. Pewne wspólne minimum da się sformułować. Apel, podobny w duchu, obecny jest swoją drogą w Laudato si:



Kieruję naglące wezwanie, by ponowić dialog dotyczący sposobu, w jaki budujemy przyszłość naszej planety. Potrzebujemy konfrontacji, która nas wszystkich połączy, ponieważ wyzwanie ekologiczne i jego ludzkie korzenie dotyczą i dotykają nas wszystkich. Globalny ruch ekologiczny ma za sobą długą i bogatą drogę, zrodził wiele grup obywatelskich, które pomogły budzić świadomość. Niestety, wiele wysiłków na rzecz znalezienia konkretnych rozwiązań kryzysu ekologicznego zostało zmarnowanych nie tylko przez możnych tego świata, ale również z powodu braku zainteresowania pozostałych. Negacja problemu wynikająca z wygodnej obojętności, rezygnacja lub ślepa wiara w środki techniczne to postawy utrudniające znalezienie właściwych rozwiązań, spotykane nawet wśród wierzących (nr 14).



O różnicach natomiast trzeba dyskutować, także w kontekście przyrastającej wiedzy. Trudno dziś, przynajmniej mnie, uznać zasadność obrony wyróżnionego miejsca człowieka w świecie za pomocą argumentów niesprawdzalnych, jak fakt posiadania duszy nieśmiertelnej. Ale trudno także, jak sądzę, odrzucić jakąkolwiek postać antropocentryzmu. Pozwalam sobie na zakończenie udostępnić Appendix do jednej z części moich Wariacji (post)humanistycznych, który dotyka właśnie tych spraw. 

* Edit: z faktu, że hasła ekologizm używa dziennikarz zadający Jędraszewskiemu pytanie nie wynika, że nie można jej przypisać arcybiskupowi. On nie dystansuje się wobec tego słowa, raczej stara się wyjaśnić czym ów ekologizm jest, tworząc w narracji mieszaninę poglądów na temat klimatu, gender, Engelsa, Thunberg czy antropocentryzmu. Nierzetelny jest już punkt wyjścia: dziennikarz mówi i tym, że Thunberg wiąże kryzys klimatyczny z patriarchatem, wykazując kolonializm i rasizm. W całości diagnoza ta, uznana przez prawicę za lewacką, pokazuje, jak kształtował się antropocen: mężczyźni zaangażowani byli z przemysł, politykę (prawa wyborcze potrafiły być uzależnione także od wysokości dochodów), prowadzenie plantacji, gospodarkę rabunkową w koloniach, niszczenie lokalnych kultur itd. Dziś niektórzy wracają do wiedz indygenicznych choćby dlatego, że przekazują one inne rozumienie relacji człowieka do środowiska, nie oparte na panowaniu i rabunku.  








PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...