niedziela, 18 marca 2018

WIESZAK DLA BISKUPA!

Szanowni Państwo!

1.      Byłem późnym dzieckiem, dość stwierdzić, że mam bratanicę młodszą ode mnie zaledwie o kilka miesięcy. Istniały powody, by w przypadku tej późnej ciąży, na poważnie rozważać aborcję. Dowiedziałem się o tym dwa razy, od dwóch różnych członków rodziny, na dwa różne sposoby. Pierwszy raz był szalenie emocjonalny i nie na trzeźwo, zrobiony w taki sposób, że nie mogłem pozbierać się przez kilka kolejny dni.  Za drugim razem rozmawiała ze mną, nieżyjąca już, Mama, która dokładnie opowiedziała o sytuacji, o tym, co trzeba było wziąć pod uwagę i o tym, dlaczego podjęła (z naciskiem na jej odpowiedzialność) taką a nie inną decyzję. Po tej rozmowie w ogóle nie musiałem się zbierać. Fakt, świadomość, że „mogło mnie nie być” nie jest specjalnie miła, ale wiele rzeczy w życiu nie jest miłych. Ważne dla mnie było to, że rozważanie aborcji okazało się zrozumiałe, a także to, że zabieg był prawnie dopuszczalny, czyli że nie trzeba było działać pod jakimkolwiek przymusem. Mama do końca broniła praw reprodukcyjnych kobiet i takiej postawy mnie nauczyła.

2.     Społeczność Dziewuch (Ogólnopolski Strajk Kobiet, w Łodzi przy mocnym zaangażowaniu Łódzkich Dziewuch Dziewuchom)  moderuje dzisiejsze protesty pod nazwą „Słowo Na Niedzielę — Wieszak dla Biskupa!”. W ten sposób wyrażony ma być sprzeciw wobec nacisku episkopatu Kościoła rzymsko-katolickiego na polityków w sprawie projektu ustawy dotyczącego radykalnego ograniczenia praw reprodukcyjnych kobiet. Trudno mi nie uznać, że protest ten jest jak najbardziej zasadny. Mój radykalny sprzeciw budzi bowiem próba odebrania aktorom społecznym ich prawa do kształtowania tego, jak społeczeństwo wygląda i zastąpienie sprawczości obywatelek i obywateli regułami wywodzonymi z porządku pozaspołecznego. Jak przekonująco pokazał Alain Touraine, „religia nadaje treść modelowi kulturowemu” w tych społeczeństwach, które w najmniejszym stopniu oddziałują same na siebie (samokształtują się). Religia wspiera tam dominujący porządek, a więc także utwierdza hegemonię dominujących klas (o taką hegemonię dla polityków prawicowych od dawna zabiegało wielu funkcjonariuszy Kościoła, wspierały te dążenia społeczności skupione wokół Tadeusza Rydzyka, wydaje się również, że w zgodzie z tą logiką, PiS boi się dzisiaj nie tyle opozycji, ile odpływu poparcia ze strony środowisk prawicowo-narodowych, o czym pisze Anna Mierzyńska w oko.press). Nie to jednak uwiera mnie najbardziej.

3.     Najbardziej uwiera mnie to, że dzięki takim a nie innym działaniom Kościoła bioetyka staje się w Polsce czymś na wskroś karykaturalnym. Teren sporów, w którym wysuwane są poważne argumenty (pisała o tym zajmująco Barbara Chyrowicz) zamienia się w wojnę prowadzoną nie na trzeźwo i angażującą głównie emocje. A jak w każdej wojnie, mamy wrogie obozy oraz cywilne ofiary walki. Polityczne naciski Kościoła, który wspiera skrajne projekty ustaw, prowadzą do utrwalania w społeczeństwie przekonania, że aborcja jest z definicji mordowaniem człowieka i powinna być zakazana. Reakcję stanowi pogląd, że aborcja jest sprawą wolnej decyzji kobiety, co do własnego brzucha. Ofiarami cywilnymi są Ci wszyscy, dla których moralność nie jest grą zero-jedynkową, a także te, których nacechowany skrajnymi emocjami dyskurs funduje większą lub mniejszą traumę. Ostatecznie przegranym z tej wojny wyjdzie całe społeczeństwo, które pozostanie nieczułe na problemy, na które natyka się każdy, kto traktuje moralność na serio.

4.    Konsekwentny i pryncypialny sprzeciw wobec działań Kościoła i środowisk prawicowych powinien być również sprzeciwem wobec czynienia z bioetyki karykatury. To oznacza także sprzeciw wobec redukcji zagadnień związanych z aborcją do hasła, że „mój brzuch to moja sprawa”. Czas wypłynąć poza Cieśninę Mesyńską, gdzie czyhają Scylla sojuszu ołtarza i tronu oraz Charybda naiwnego feminizmu liberalnego. Jak to zrobić?

5.     Nie przedstawię tu wyczerpującego katalogu strategii czy problemów, które warto zastosować. Zasygnalizuję tylko trzy — w moim odczuciu bardzo istotne — sprawy.

Po pierwsze, należy jasno wiązać prawa reprodukcyjne z kwestiami społecznymi takimi jak bieda, nierówności, dostęp do żłobków i przedszkoli, stosunek pracodawców do pracownic w ciąży i matek z małymi dziećmi itd., itp. Nie da się również nie brać pod uwagę jak dobrostan psychiczny i fizyczny kobiety oraz jej rodziny (od mierzenia się z bólem i traumą, gdy patrzeć się będzie na cierpienie i śmierć dziecka skazanego na śmierć w wyniku konieczności donoszenia ciąży z poważnymi wadami, po śmierć kobiety w połogu czy skazanie jej na poważny uszczerbek na zdrowiu, jak miało to miejsce w przypadku Alicji Tysiąc).

Po drugie, należy podnosić problematyczność spraw bioetycznych w sposób niefundamentalistyczny, to znaczy pokazywać, że pewne problemy etyczne nie znajdują jednoznacznego rozwiązania. W odróżnieniu od języka religii i polityki znakomicie sprawdza się w takiej roli język sztuki. Jako przykład mogę wskazać fotogramy Helen Chadwick z serii Unnatural Selection, poruszające problemy związane z zapłodnieniem in vitro.

Po trzecie, należy wymagać rzetelnej edukacji (bio)etycznej, seksualnej i — szerzej — humanistycznej. Zadaniem takiej edukacji jest między innymi kształtowanie wrażliwości na różnorodność systemów moralnych i etycznych, umiejętność formułowania zasadnych i zrozumiałych argumentów na rzecz własnego stanowiska oraz rekonstruowania argumentów wysuwanych przez inne osoby, krytycznego podejścia do tradycji i historii, pojmowania, jak ważne jest dostrzeganie krzywd, które w imię prawa, moralności czy Boga zadaje się drugiemu człowiekowi. Pisze o tym wszystkim Martha Nussbaum w zajmującej książce Nie dla zysku. Dlaczego demokracja potrzebuje humanistów. Swoją drogą — pozwolę sobie otworzyć nawias — łatwo zrozumieć, dlaczego neoliberalizm tak niechętnie patrzy na humanistykę, a działalność naukową wiąże bezpośrednio w biznesem i rynkiem (myślę tu, między innymi, o ustawie projektowanej przez Jarosława Gowina). Często gęsto konserwatywne zaplecze światopoglądowe neoliberałów, zwanych wtedy neoconami, układa im świat zero-jedynkowo, wolności i kreatywności pozostawiając sferę rynku. Ale humanistyka nie jest potrzeba również bardziej socjalnym konserwatywnym ideologiom — tam sprowadza się do określonej polityki historycznej i tożsamościowej, kształtującej obywatelki i obywateli według jednego wzorca.

6.    Jako uczestnik protestów organizowanych przez Dziewuchy (OSK+) wiem, że poruszają one i sprawy socjalne, i walczą o prawa innych społeczności, choćby LGBT+. Dlatego z pełnym przekonaniem popieram dzisiejszy wieszakowy protest. Czy będzie skuteczny? Będę rad, jeśli dzięki działaniom Dziewuch bioetyka z jej złożonością pojawi się w świadomości społecznej w sposób choć trochę mniej nietrzeźwy niż dotąd.


niedziela, 4 marca 2018

POLSKI KLIMAT DLA PRAW LGBT+


Podobno Parlament Europejski często wydaje się odległy polskim obywatelom. W dyskursie konserwatywnych środowisk bywa także pokazywany jako ciało podejmujące decyzje ideologicznie niebezpieczne. Zapewne jedno i drugie powiedzą niektórzy o decyzji PE, by opowiedzieć się przeciwko tzw. terapii reparatywnej, która rzekomo pozwala wyleczyć się z homoseksualizmu.

Dla mnie jest to decyzja życiowo bliska i olbrzymiej wagi, co najmniej z dwóch powodów. Musimy bowiem zdawać sobie sprawę, że terapia reparatywna jest popularna w środowisku polskich fundamentalistycznych chrześcijan i konserwatystów. Spotkania z Paulem Cameronem organizowane bywają nawet w Sejmie. Wzięciem cieszy się również Gerard van der Aardweg, autor kuriozalnej książki Homoseksualizm i nadzieja, która rekomendowana jest na stronach internetowych lubelskiego ośrodka Odwaga. Znajdziemy tak taki jej opis:

W czasach, gdy propaganda homoseksualizmu upiera się, że homoseksualizm jest normalny, a styl życia gejów radosny, jeden z najwybitniejszych europejskich pschoterapeutów proponuje słowo nadziei – i prawdy. Homoseksualizm nie jest uwarunkowany genetycznie – pisze Gerard van den Aardweg – a styl życia gejów nie jest drogą, którą homoseksualiści muszą podążać. Rosnący zbiór dowodów pokazuje, że homoseksualizm jest zakorzeniony w problemie psychicznym, który można z powodzeniem leczyć. Jest nadzieja dla nieszczęśliwych homoseksualistów, którzy pragną przemiany.

Sądząc po innych publikacjach polecanych przez Odwagę, a także po udostępnianych na stronach ośrodka tzw. świadectwach widać wyraźnie, że możliwość „konwersji” homoseksualisty traktowana jest tam serio. Skoro ludzie „nie rodzą się takimi”, a homoseksualizm jest objawem klinicznym, możliwa jest prewencja i terapia osób homoseksualnych.
Od bardzo dawna działalność Odwagi spotykała się z reakcjami negatywnymi, opartymi na aktualnej wiedzy z zakresu medycyny. Mój drobny w kład w te działania to próba zainteresowania tematem RPO Ireny Lipowicz i ministra Bartosza Arłukowicza. Lipowicz nie była osobą skłonną do zajmowania się sprawami kłopotliwymi światopoglądowo, pismo z jej biura, w którym zwyczajnie zbyto temat, mnie nie zdziwił. Liczyłem jednak, że Arłukowicz — z jego przeszłością w SLD i ministrowaniem, gdy był w PO — wykaże się większym zrozumieniem problemu, zwłaszcza, że pytałem o skandaliczną działalność Odwagi jako organizacji pożytku publicznego. Na zajęcie przez niego stanowiska nie doczekałbym się, gdyby nie monity, Ministerstwo Zdrowia postanowiło bowiem nie odpowiadać. W końcu odpisano mi bez odniesienia się do większej części mojego listu. Zostałem pouczony, że homoseksualizm to nie choroba, że jest wolność światopoglądowa, nie ma więc powodu, by Odwagą się zajmować, a poza tym Minister zapoznaje się ze sprawozdaniami z działalności ośrodka i wszystko jest w należytym porządku. Czy treści, jawnie kolportowane przez Odwagę, są w porządku, pozostawiam do oceny czytelnikom wpisu. Dla mnie już one są wystarczającym powodem, by przyjrzeć się działaniom prowadzonym w Lublinie.

Decyzja o poparciu zakazu terapii reparatywnej na poziomie PE stwarza dodatkowy instrument do oceny działań ośrodków takich jak Odwaga. Ale pozwala także na ocenę działań psychoterapeutów, którzy pracują indywidualnie, kierując się w przypadku osób LGBT+ nie wiedzą medyczną, a światopoglądem. Wciąż bowiem jest tak, że zdarzają się terapeuci homofobiczni, ci zaś, którzy traktują orientację seksualną w sposób profesjonalny, nie zawsze posiadają wystarczającą wiedzę w zakresie swoistości stresorów, wpływających na psychiczny dobrostan osób LGBT+. Decyzje polityczne, takie jak ta w PE, są wyrazem wartości, na których budowana jest wspólnota europejska. Jak widać, na fałszywe terapie i wyrządzane poprzez nie krzywdy nie ma wśród tych wartości miejsca.

Nie zaskoczyło mnie, że głosy przeciwko zakazowi tzw. terapii reparatywnej pojawiły się ze strony eurodeputowanych PiS. Zdziwiło mnie za to, że podobnie głosowała trójka europosłów PO: Danuta Hübner, Janusz Lewandowski oraz Marek Plura. Po krytyce Hübner przeprosiła wyjaśniając, że w jej przypadku tak a nie inaczej oddany głos był pomyłką. Niestety, wiarygodność tego wyjaśnienia komplikuje to, że rok temu wstrzymała się od głosu, gdy sprawa dotyczyła prawnej ochrony przed dyskryminacją kobiet i osób LGBT+. Po krytyce, mówiła wtedy o „nieintencjonalnej pomyłce”.
Być może taki czy inne „nieintencjonalne pomyłki” biorą się z tego, że ochrona praw osób LGBT+ nie jest w Polsce standardem stosowanym w codziennym życiu, a problemy mniejszości seksualnych nie są traktowane z należytą powagą. Bo trudno uznać, że jest inaczej, co więcej, nawet jeśli w wielu kwestiach zbitka POPiS jest co najmniej kontrowersyjna, to w kwestii stosunku do mniejszości seksualnych działania PO nie różnią się wiele od działań PiS, za to w określonych sytuacjach powiązane są z cynizmem politycznym.

Sorry, taki mamy klimat

Jednym z najważniejszych symptomów, które pozwalają diagnozować stosunek dominujących polskich partii politycznych do praw LGBT+ jest sprawa Karty Praw Podstawowych UE. Polska zdecydowała się dołączyć do protokołu brytyjskiego, który ogranicza stosowanie Karty. Motywem takiego działania były obawy rządu Jarosława Kaczyńskiego, że zawarte w Karcie zasady pozwoliłyby Europejskiemu Trybunałowi Praw Człowieka zobligować Polskę do uznania małżeństw jednopłciowych. (Rząd Kaczyńskiego — także z Wielką Brytanią, a także z Czechami — odrzucił początkowo możliwość podpisania Karty, znajdując poparcie wśród osób związanych ze Stowarzyszeniem Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi, Klubu Jagiellońskiego a nawet RPO Janusza Kochanowskiego).

Sprzeciw wobec podpisania Karty z protokołem wyłączającym jej pełne stosowanie wyrażali z kolei, między innymi, Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek, Józef Pinior, Amnesty International czy europosłowie PO Bogusław Klich i Jacek Protasiewicz. Poparcie dla Karty wyraził również Donald Tusk, który deklarował, że jeśli PO wygra w wyborach w 2007 r. Karta zostanie przyjęta w całości. Zdanie zmienił jednak bardzo szybko, bo już w swoim expose zapowiedział, że uszanuje wyniki negocjacji poprzedników oraz podpisze protokół brytyjski, wyłączający pełne stosowanie Karty. Spotkało się to z aprobatą Lecha Kaczyńskiego, który stwierdził, że „postanowienia Traktatu związane z wiarą katolicką muszą zostać tak mocno zabezpieczone, jak to w prawie świeckim jest możliwe”.

Kolejne punkty orientacyjne, jeśli chodzi o podejście polityków PO do praw osób LGBT+ to m. in. działanie sejmowej zamrażarki w przypadku projektów dotyczących związków partnerskich, „absurdalne” i „schizofreniczne” zachowanie PO, według określeń Anny Grodzkiej, którego efektem było nie głosowanie w sejmie nad wetem prezydenckim do ustawy o uzgodnieniu płci czy michałki w postaci wypowiedzi Grzegorza Schetyny, że emocje osób LGBT związane z walką o prawo do uznawanych prawnie związków wiąże się z „papierowymi emocjami”. Warto również pamiętać, że na „Marszu Wolności” organizowanym przez PO. Zacytuję Adriana Zandberga: „Najpierw sądziłem, że to tylko plotka. Że ktoś wyolbrzymia sprzeczkę z przypadkowym przechodniem. Ale potem zobaczyłem film, na którym ochrona marszu PO - na oczach liderów partii - szarpie i wyzywa demonstrantów, którzy podeszli do nich z tęczową flagą. […]  Ale jeszcze bardziej szokują mnie reakcje PO i Nowoczesnej po ujawnieniu tego kompromitującego filmu. Dla rzecznika PO podejście z tęczowymi flagami do Grzegorza Schetyny to "prowokacja" wymierzona w zjednoczoną opozycję. Posłanka Nowoczesnej - partii, której kamizelkę miał na sobie jeden z bijących - usprawiedliwia ochroniarzy i bagatelizuje sprawę. Żadne z nich nie zdobyło się na oczywiste słowo: "przepraszam"”. Jedyne, na co było stać PO, to uznanie, że działacze Miłość Nie Wyklucza dokonali trollingu i że ochrona miała za zadanie usunąć każdego, kto będzie rozbijał czoło marszu.

Ostatnią polską odsłoną podejścia polityków PO do homoseksualności jest happening i trolling, który urządził w sejmie Paweł Olszewski. Uznał, że sejmowa ława jest miejscem do pokazania zdjęć, na których Maciej Wąsik całuje się z mężczyzną. Uczynił z tego sprawę nie tylko polityczną, ale zagrażającą państwu, uznając, że (domniemane*) skłonności homoseksualne Wąsika mogą stać się powodem szantażu obcych służb, w czym w wypowiedzi poparł Olszewskiego sam Schetyna. Jak nic, przypomniały mi się lektury dotyczące akcji Hiacynt czy działań służb w dobie stalinowskiej — odkładając na bok kwestie dotyczące prywatnych spraw Wąsika chyba najwyższa pora, by w XXI wieku dostrzec, że orientacje seksualne są różne, prawo do życia prywatnego chronione na poziomie polskim i międzynarodowym, a całować można się z osobami rozmaitej płci. Ujawnienie zdjęć, na których jakiś polityk całuje się z mężczyzną powinno mieć dzisiaj taką samą moc, jak ujawnienie zdjęć, na których żonaty polityk całuje się z kochanką. Dopóki nie zostaje złamane prawo (przemoc, pedofilia), może być to sensacyjką dla portali plotkarskich. Jeśli jednak może być czymś więcej, czy Olszewski zamierza pokazywać zdjęcia kolegów polityków z ich heteroseksualnych relacji poza związkiem? (Bo, można się domyślać, takie są?). 

*Wąsik zaprzeczył przypisywaniu mu orientacji homoseksualnej, jeśli chodzi o zdjęcia, jego wyjaśnienie można przeczytać (m. in.) tutaj.



czwartek, 8 lutego 2018

WALENTYNKI, ŚMIERĆ BOGA I TRANSGRESJA


Tegoroczne Walentynki spowodują zapewne bardziej namiętną dyskusję niż w minionych latach, wypadają bowiem w Popielec. Wiązane z Walentynkami zjawiska, jak konsumpcjonizm czy amerykanizacja zderzą się z katolicką tradycją postu, doświadczenia miałkości ludzkiego życia, powagą i smutkiem.
Dzięki łódzkiemu antykwariatowi zaserwowałem sobie na czas przed Walentynkami lekturę eseju Jeana-Claude’a Kaufmanna Niezwykła historia szczęśliwej miłości. Autor bezspornie dostrzega zagrożenia dla miłości, które niesie ze sobą ekonomiczna wizja człowieka. Wskazuje również na ogromny potencjał praktyk miłości romantycznej realizowanych w ramach małżeństwa, na które składa się m. in. dostrzeganie małych radości, oddawanie się wspólnym pasjom i seksualna bliskość.

Kaufmann w swej afirmacji miłości romantycznej pomija jednak bardzo ważne rozpoznanie — że seksualność skorelowana jest z doświadczeniem „śmierci Boga”. Pięknie pisał o tym Michel Foucault w swojej Przedmowie do transgresji:
„Być może ważność seksualności w naszej kulturze, fakt, że od Sade’a tak często wiązana była z najgłębszymi decyzjami naszego języka, bierze się z jej nierozłącznego związku ze śmiercią Boga. Śmiercią, której bynajmniej pojmować nie należy jako kresu Jego historycznego władztwa ani jako wydobytej wreszcie na jaw konstatacji Jego nieistnienia, ale jako stałą odtąd przestrzeń naszego doświadczenia. Śmierć Boga, odbierając naszej egzystencji granicę Bezgranicznego, skazuje ją na doświadczenie, gdzie nic nie może już wypowiedzieć zewnętrzności bytu, na doświadczenie zatem wewnętrzne i suwerenne. Ale doświadczenie to, w którym rozbłyskuje śmierć Boga, odkrywa jako swoją tajemnicę i światło własną skończoność, bezgraniczne rządy Granicy, pustkę przekroczenia, w którym słabnie ono i znika. […] Śmierć Boga nie przywraca nas ograniczonemu i pozytywnemu światu, lecz światu, który znajduje rozwiązanie w doświadczaniu granic, stając się i odstając od siebie w przekraczającym go występku”.
Z całą pewnością takim występkiem jest praktyka miłości romantycznej, o której pisze Kaufmann. Jest ona występkiem wobec rzeczywistości, która przekształca człowieka w konsumenta poruszającego się w polu kierowanym przez instytucje polityczno-prawne i mechanizmy wolnego rynku. Jak daleko sięga ta „logika konsumpcji” pokazuje Kaufmann na przykładzie „globalnego rynku małżeństw”, na którym „Młode kobiety z krajów zdominowanych usiłują przede wszystkim wydobyć się z nędzy”. W uprzywilejowanej wymianie z Afryką i Europą Wschodnią kobieca młodość, uległość i doskonałe wpasowanie się w schemat relacji opartych na męskiej dominacji kupowane są za cenę komfortu i prowadzenia życia w zachodnich metropoliach. Kaufamnn przeocza jednak, że przeciw-świat miłości romantycznej jest nicością, pustką, ułudą, bo nie istnieje przeciw-byt, przeciw-rzeczywistość, a jedynie doświadczenie przekraczania granic. Tym właśnie jest doświadczenie transgresji, które — jak pisał Foucault — któregoś dnia okaże się być może „równie decydujące dla naszej kultury, równie skryte w jej glebie, jak niegdyś było dla myślenia dialektycznego doświadczenie sprzeczności”.

Doświadczenie transgresji jest doświadczeniem granicy; grą między granicą a jej przekroczeniem; rozpoznaniem w tym przekroczeniu wewnątrz granicy śladów bezgraniczności. „Granica i transgresja zawdzięczają sobie wzajemne osadzenie w bycie: stąd nieistnienie granicy, która nie mogłaby być w żaden sposób przekroczona, i odwrotnie —znikomość transgresji, która przekraczałaby tylko granicę iluzji czy cienia”. Zasadnie można bowiem pytać, „czy granicy przysługuje prawdziwe istnienie poza gestem, który chwalebnie przenika ją i niweczy?”.
Doświadczenie transgresji jest również doświadczeniem afirmatywnym, niczemu bowiem się nie przeciwstawia, z niczego nie kpi, ale też nie afirmuje żadnej pozytywnej treści, która miałaby być przeciw-światem, a to dlatego że transgresja związana jest z każdą granicą, tak, jak wszelkie granice związane są z gestami transgresji. Można rzec, że transgresja jest doświadczeniem różnicy czy — precyzyjniej — gestem określającym „byt różnicy”. Tak, jak dzieje się to w zachodnim doświadczeniu seksualności, wrzuconej „w pustą przestrzeń, gdzie natyka się już tylko na delikatną formę granicy”. Seksualność w tym sensie staje się lekcją nieświadomości, granicą prawa, „jedyną uniwersalną treścią zakazu”, granicą języka. Transgresja zaś pozwala tę granicę „rozchwiać”, poróżnić, odsłonić obecną w niej bezgraniczność.
Z tego powodu doświadczenie transgresji, również pod postacią Kaufmannowskiej praktyki miłości romantycznej, jest doświadczeniem (i praktyką) na wskroś politycznym. Stanowi ważny element Foucaultowskiego ethosu nowoczesności, który w pierwszym rzędzie jest właśnie doświadczeniem granicy. Wbrew rozpowszechnionemu obrazowi Foucaulta-rewolucjonisty zmiany rewolucyjne, które miałyby polegać na zastąpieniu jednej tradycji inną tradycją, postrzega on jako zagrożenie. „Wiemy bowiem z doświadczenia — pisał —, że pragnienie ucieczki od systemu aktualności po to, by stworzyć ogólne programy innego społeczeństwa, innego sposobu myślenia, innej kultury, innej wizji świata, doprowadziło w zasadzie jedynie do nawrotu najbardziej niebezpiecznych tradycji”. Nad radykalizm przedkładał Foucault „konkretne transformacje”, które mogą następować tylko wtedy, gdy ma się odwagę trwać we własnej aktualności, rozpoznawać jej granice i nie bać się eksperymentowania. Takim eksperymentem mogą być choćby związki przyjaźni, które u progu nowoczesności straciły w naszej kulturze swoje znaczenie, przez co nie zostały oplecione siecią norm, jak małżeństwo i rodzina nuklearna. Przyjaźń — dodam od siebie: realizowana również w heteroseksualnym małżeństwie — jest praktyką transgresywną: nie zakłada ani ni wyklucza doświadczeń seksualnych, wskazuje na to, jak wyjść poza ograniczenia (choćby po to, by budować przyjaźń między gejem i heteroseksualistą kiedy pierwszy doświadcza pożądania, a drugi się nim niepokoi) i esencjalne odczuwanie własnej tożsamości (jako że Foucault pisał o transgresji w kontekście seksualności pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład z tej sfery: czuję się 200% gejem i intymno-erotyczne relacje z kobietą wywołują we mnie niepokój, ale gdybym budował więź z biseksualistą i jego partnerką, to miałbym z zasady wykluczać intymność doświadczenia także  z nią?). Przyjaźń w końcu jest praktyką więzi głębokich i trwałych, takich, które wbrew konsumpcji miłości i kolejnych partnerów mogą być źródłem trwałości heteroseksualnych małżeństw, ale trwałości innej niż wynikająca z prawa, przepisów religii czy obaw przed napiętnowaniem. Wszystko to pozwala wprowadzić „byt różnicy” w dominujące tendencje kulturowe, jest zatem formą oporu i protestu, otwarciem systemu na inność, która może przybrać kształt choćby ruchu społecznego. Jest również dowodem na to, rację ma Kaufmann pisząc, że miłość to pojęcie heterogeniczne, takie, które łączy ze sobą elementy często traktowane opozycyjnie czy sprzeczne, jak (to lista w znacznej mierze moja) uniwersalną życzliwość i zawsze ujednostkowioną namiętność, cielesność i duchowość, „czystość” i seksualne spełnienie, rezygnację jako drogę do spełnienia itd. itp. Tak, tajemnica miłości „polega na tym, że najróżniejsze skrajności są ze sobą ściśle powiązane, a sednem miłości jest właściwa jej dynamika sprzeczności”. Inna sprawa, że prowadzone przez Kaufmanna rozważania w wielu miejscach odchodzą od tego rozpoznania, być może dlatego że takie postrzeganie miłości, podobnie do doświadczenia transgresji, wciąż nie odnalazło właściwego języka, by je wyrazić.

A zatem — świętować Walentynki czy nie świętować? Świętować, jak każdą okazję, która pozwala celebrować miłość. Ale świętować tak, by trwając w naszej własnej aktualności rozpoznawać granice, które pozwalają się zjawiać np. Walentynkom. I eksperymentować z praktykami transgresyjnymi, by — przykładowo — w stojącym za Walentynkami konsumpcjonizmie rozpoznać to, co pozwala dokonać przekroczenia konsumpcjonizmu.


wtorek, 30 stycznia 2018

ANDRZEJ MALINOWSKI IN MEMORIAM

Ze smutkiem przychodzi mi żegnać Andrzeja Malinowskiego, wieloletniego artystę łódzkiej opery i serdecznie bliskiego mi człowieka.

Andrzej Malinowski był wychowankiem Tatiany Mazurkiewicz, którą niezmiennie wspominał bardzo serdecznie. Artystą Teatru Wielkiego w Łodzi został na V roku studiów, a do pracy przyjął go Bogusław Madej. „W Teatrze zacząłem od roli Bonzy w Madame Butterfly — wspominał. — Dla mnie była to bardzo trudna rola, choć niewielka, ale bardzo stresująca. Później rola Kecala w Sprzedanej narzeczonej Smetany. Postać ta tradycyjnie przedstawiana jako gruby hodowca świń, a ja miałem warunki «odchudzonego spaghetti», więc stworzyłem jeszcze chudszego Kecala o doprawionym dużym nosie. Po przedstawieniu dyrektor Bogusław Madej gratulował mi mówiąc, iż takich debiutów życzyłby sobie jak najwięcej”.

Piękną cechą Andrzeja był entuzjazm w stosunku do koleżeństwa po fachu. Pięknie wypowiedział się o Rajmundzie Ambroziaku, który jako akompaniator jawił mu się wręcz jako drugi pedagog śpiewu. Gdy pracowałem nad tekstem do programu przygotowywanej w Łodzi na jubileusz Halki podzielił się ze mną wspomnieniami o Halce z 1969 r. Napisał do mnie między innymi te słowa:
„Pierwszy raz „do czynienia” z operą „Halka” St. Moniuszki miałem w 1969r.,tuż przed tourne Teatru Wielkiego W Łodzi na gościnne występy do Tibilisi w Gruzji. Byłem w tym okresie 19sto latkiem zatrudnionym na etacie śpiewaka artysty chóru w T.W. Ponieważ miałem również brać udział w tym tourne musiałem douczyć się swojej partii i brać udział w próbach. Siedząc na widowni próby śpiewały Panie Halina Romanowska, wspaniały sopran oraz Teresa Wojtaszek Kubiak. Wrażenie jakie wywarł na mnie śpiew P. Teresy było olbrzymie.  Ciarki chodziły mi po całym ciele. Coś fantastycznego.”
Pamiętam też, jak wspominał swoją podróż do Warszawy na Toskę z Birgit Nilsson. Artystka zrobiła wtedy na nim mniejsze wrażenie, niż się spodziewał, ale od razu dodał, że w jednym z niemieckich teatrów wszedł w trakcie próby, na którym Wagnera śpiewał głos wręcz zesłany z niebios. Okazało się, że była to właśnie Nilsson.

Wśród wielu rzeczy, którymi ujmował mnie Andrzej, wspomnieć chcę o jednej — niechęci do etykietowania. Wszędzie, czy były to kwestie społeczne, polityczne czy kulturalne, starał się szukać bycia człowiekiem, bez określania się na dzień dobry jako reprezentant takiej czy innej frakcji. Cenił wolność, w tym wolność światopoglądową, cenił państwo prawa, cenił dobre spektakle, zarówno te bardziej reżysersko odważne, jak i zachowawcze. Cenił również pamięć — bolało go, jak krótka jest pamięć polskich instytucji kultury.  Takiego będę go pamiętał, bo przecież był nie tylko artystą obdarzonym potężnym, smoliście ciemnym basem i znakomitymi warunkami scenicznymi.




niedziela, 7 stycznia 2018

NIE MOŻEMY

NIE MOŻEMY sobie wybierać czasów, w których przyszło nam żyć
Tylko w części możemy wybierać przestrzenie

Między jednym a drugim szarym dniem Jednym a drugim płomieniem świecy Para rąk
oplata niewidzialną przestrzeń powietrza Dłoń trzecia czwarta aż do szóstej To już nie grób w powietrzu tam gdzie się nie leży ciasno To
cervix uteri


możemy wybrać czas, w którym chcemy żyć



Łódź, 7 stycznia 2018 r.

piątek, 22 grudnia 2017

NA ŚWIĘTA - O POKOJU, DEMOKRACJI I UE


Jak pisał Immanuel Kant, „Stan pokoju między żyjącymi wokół siebie ludźmi, nie jest stanem naturalnym, bo takim jest raczej stan wojny, choć równocześnie nie zawsze staje się wybuchem wrogości, jednak zawsze jest trwającym przez nią zagrożeniem. Przeto pokój musi zostać niejako stworzony, gdyż zaniechanie ostatniego nie jest jeszcze gwarancją tego ani tego, żeby jeden sąsiad czynił tak drugiemu (co wszakże może dokonać się jedynie w porządku prawnym), w przeciwnym razie ów może potraktować jako wroga tamtego, który go do tego zachęcał”.

Kantowska droga pokoju jest nierozerwalnie sprzęgnięta z drogą prawa, na której kamieniem milowym są konstytucje republikańskie, a więc oparte na idei rozumnego prawa, a nie tyranii większości. Dalej, droga pokoju nie wiedzie inaczej, jak przez federację wolnych państw i to od tej federacji zależeć ma prawo narodów.
W warstwie prawnej i ideowej postulaty Kantowskie realizuje tzw. Traktat o Unii Europejskiej, z którego przytaczam fragmenty:

„Preambuła
INSPIROWANI kulturowym, religijnym i humanistycznym dziedzictwem Europy, z którego wynikają powszechne wartości, stanowiące nienaruszalne i niezbywalne prawa człowieka, jak również wolność, demokracja, równość oraz państwo prawne,
PRZYWOŁUJĄC historyczne znaczenie przezwyciężenia podziału kontynentu europejskiego oraz potrzebę ustanowienia trwałych podstaw budowy przyszłej Europy,
POTWIERDZAJĄC swe przywiązanie do zasad wolności, demokracji, poszanowania praw człowieka i podstawowych wolności oraz państwa prawnego
PRAGNĄC pogłębić solidarność między swymi narodami w poszanowaniu ich historii, kultury i tradycji,
PRAGNĄC umocnić demokratyczny charakter i skuteczność działania instytucji, tak aby były one w stanie lepiej spełniać, w jednolitych ramach instytucjonalnych, powierzone im zadania,

Artykuł 2
Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.

Artykuł 3
(dawny artykuł 2 TUE)
1.   Celem Unii jest wspieranie pokoju, jej wartości i dobrobytu jej narodów.

Artykuł 4
1.   Zgodnie z artykułem 5 wszelkie kompetencje nieprzyznane Unii w Traktatach należą do Państw Członkowskich.
2.   Unia szanuje równość Państw Członkowskich wobec Traktatów, jak również ich tożsamość narodową, nierozerwalnie związaną z ich podstawowymi strukturami politycznymi i konstytucyjnymi, w tym w odniesieniu do samorządu regionalnego i lokalnego. Szanuje podstawowe funkcje państwa, zwłaszcza funkcje mające na celu zapewnienie jego integralności terytorialnej, utrzymanie porządku publicznego oraz ochronę bezpieczeństwa narodowego. W szczególności bezpieczeństwo narodowe pozostaje w zakresie wyłącznej odpowiedzialności każdego Państwa Członkowskiego.
3.   Zgodnie z zasadą lojalnej współpracy Unia i Państwa Członkowskie wzajemnie się szanują i udzielają sobie wzajemnego wsparcia w wykonywaniu zadań wynikających z Traktatów.
Państwa Członkowskie podejmują wszelkie środki ogólne lub szczególne właściwe dla zapewnienia wykonania zobowiązań wynikających z Traktatów lub aktów instytucji Unii.
Państwa Członkowskie ułatwiają wypełnianie przez Unię jej zadań i powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii.

Artykuł 5
(dawny artykuł 5 TWE)
1.   Granice kompetencji Unii wyznacza zasada przyznania. Wykonywanie tych kompetencji podlega zasadom pomocniczości i proporcjonalności.
2.   Zgodnie z zasadą przyznania Unia działa wyłącznie w granicach kompetencji przyznanych jej przez Państwa Członkowskie w Traktatach do osiągnięcia określonych w nich celów. Wszelkie kompetencje nieprzyznane Unii w Traktatach należą do Państw Członkowskich.

Artykuł 7
(dawny artykuł 7 TUE)
1.   Na uzasadniony wniosek jednej trzeciej Państw Członkowskich, Parlamentu Europejskiego lub Komisji Europejskiej, Rada, stanowiąc większością czterech piątych swych członków po uzyskaniu zgody Parlamentu Europejskiego, może stwierdzić istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez Państwo Członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2. Przed dokonaniem takiego stwierdzenia Rada wysłuchuje dane Państwo Członkowskie i, stanowiąc zgodnie z tą samą procedurą, może skierować do niego zalecenia.
Rada regularnie bada, czy powody dokonania takiego stwierdzenia pozostają aktualne”.

Bez względu na to, jak krytycznym pozostaje się wobec określonych działań UE, faktem pozostaje, że tworzące ją państwa nie prowadzą ze sobą wojen, co — po kataklizmach wojen światowych uznać trzeba za stan błogosławiony. Jeden z fundamentalnych celów Unii jest zatem realizowany, ale nie da się tego podtrzymać, jeśli nie podtrzyma się w mocy fundamentalnych demokratycznych wartości, na których spoczywa idea pokoju. Dlatego Traktat tak jasno mówi o UE jako wspólnocie wartości, które należy propagować i których należy przestrzegać. Dlatego też Państwa Członkowskie jako równe wobec Traktatów, do których w sposób dobrowolny przystąpiły, godzą się na poszanowanie tych wartości i na ewentualną kontrolę ich przestrzegania, gdy są co do tego poważne wątpliwości. Trzeba być niepoważnym i rozkapryszonym dzieckiem, by nie dostrzegać takich zobowiązań. Trzeba również wiary w magię, która pozwoli zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli czerpać korzyści ekonomiczne z bycia częścią jakieś wspólnoty przy jednoczesnym negowaniu jej fundamentów.

Przed nami Boże Narodzenie, w trakcie którego słowa o pokoju dla ludzi dobrej woli padać będą szczególnie dobitnie.
Wszystkim życzę, by pokój urzeczywistniał się w naszym życiu, by na trwałe zapanował na świecie,  byśmy nauczyli się, że wojny nie są piękne i nie są drogą do rozwoju moralnego, ale że są złem, które niszczy człowieka i świat, którego jest częścią. Życzę nam także, by nasze myślenie stawało się moralne, a więc wolne od zakłamania i hipokryzji, przedkładania emocji nad racjonalne argumenty, wojowniczej walki o dobro wąsko pojętych grup. Życzę nam władz, które po doświadczeniach totalitaryzmu przejmą się ideą wieczystego pokoju, szanować będą ład prawny, który chroni ludzką godność, stronić będą od tyranii większości — stałego zagrożenia demokracji. Życzę także, byśmy byli wolni w przyjmowaniu życzeń — te od ludzi pozbawionych dobrej woli nie służą bowiem pokojowi, ale interesowi ich grup utrwalając tylko kłamstwo społeczne jako wygodną monetę na rynku politycznych korzyści.


niedziela, 10 grudnia 2017

DZIEŃ PRAW CZŁOWIEKA

10 grudnia 2017 r. to Dzień Praw Człowieka. Powołano je do życia rezolucją Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1950 r. w rocznicę podpisania Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.
Tegoroczny Dzień jest dla mnie szczególnie brzemienny w treści. Polska Wikipedia w stosownych haśle przypomina słowa Sekretarza generalnego ONZ z 2010 r.:

To przede wszystkim na rządach państw spoczywa odpowiedzialność za zapewnienie ochrony orędownikom praw człowieka. Wzywam wszystkie państwa, by przestrzegały wolności słowa i wolności gromadzenia się, tak potrzebnych w ich pracy. [...]

Gdy życie obrońców praw człowieka jest zagrożone, zmniejsza się poczucie bezpieczeństwa wszystkich ludzi.
Gdy głosy obrońców praw człowieka są zagłuszane, cierpi na tym sprawiedliwość.

Jakże aktualne są te słowa w rodzimym kontekście. Uczestniczymy bowiem w spektaklu, w ramach którego dochodzi do zmiany ustroju za pomocą ustaw. Polskie władze skutecznie lekceważą zasady Konstytucji, bagatelizują przemoc na tle rasowym, szkalują Rzecznika Praw Obywatelskich, lekceważą głosy gremiów tak istotnych jak Komisja Wenecka. Z problemami spotykają się osoby demonstrujące przeciw nadużyciom. Demokracja konstytucyjna zamienia się w tyranię „większości” (biorąc pod uwagę rzeczywistą ilość głosujących, wstawiam cudzysłów), gdzie słupki procentowe stały się podstawą do przydawania sobie przez rząd PiS prawa do „zawładnięci duszą” obywateli. Musimy pamiętać o ważnej przestrodze Alexisa de Tocqueville’a, że demokracja łatwo przeradza się w tyranię — jeśli poza „wolą większości” nie istnieją inne gwarancje sprawiedliwości (jak prawa człowieka, prawo międzynarodowe, Konstytucja), to dotknięty niesprawiedliwością nie ma gdzie się odwołać: opinia publiczne jest „głosem większości”, rząd jest „głosem większości”, sterowana rządowo władza sądownicza jest „głosem większości”.

Trójpodział władz jest ważny z rozmaitych powodów, także po to, by obywatel mógł chronić swoją intymność. Dla przykładu, bywają sytuacje, że posiadanie swojego reprezentanta prawnego pozwala również na odciążenie emocji: prawnik posiada cenny dystans, uwalniając osobę, którą reprezentuje, od ciężaru niekiedy trudnych emocji czy więzi, bądź zmniejszając to, co w odczuciu trudne.  O ile można mieć zaufanie do niezawisłości władzy sądowniczej i sensownego działania władzy ustawodawczej, dystans prawnika i odciążenie klienta pozwala liczyć, na racjonalne rozwiązanie spraw. W sytuacji, gdy władzą sądownicza przestaje być niezawisła, szans na taki dystans i na takie odciążenie, już nie ma. W sytuacji, gdy dochodzi do tego tyrania władzy ustawodawczej i jej niechęć do ponadlokalnych bezpieczników w kwestii praworządności, pozostają dwie dialektycznie powiązane rzeczy: odwaga obrońców praw i  droga ku rozpaczy niesprawiedliwie traktowanej „mniejszości”.


środa, 11 października 2017

VIVA ABIGAIL! VIVA FENENA!

Łódzka inscenizacja Verdiowskiego Nabucca liczy już sobie trzydzieści lat, w co aż nie chce się wierzyć. Łodzianie mieli okazję słyszeć w niej plejadę znakomitych artystów: Joannę Cortes, Krystynę Rorbach, Andrzeja Saciuka, Andrzeja Malinowskiego, Krzysztofa Bednara, Jolantę Bibel. Mimo upływu lat spektakl się nie zestarzał — cenię go za urodę plastyczną, brak udziwnień reżyserskich, a także za możliwość wysłuchania uwertury bez konieczności oglądania jakiejś „przed-akcji”. Wczoraj grany był po raz sto osiemdziesiąty. Wspomniano wprawdzie o jubileuszu, szkoda jednak, że wczorajszy spektakl nie został potraktowany bardziej uroczyście.
Wczorajszy wieczór zdecydowanie należał do Pań. Choć zabrzmi to patetycznie, Monika Cichocka i Bernadetta Grabias pokazały, na czym polega sceniczna kreacja. Obie doskonale wiedziały, po co są na scenie i co śpiewają. Rola Feneny jest malutka i bardzo statyczna. Grabias tchnęła w nią życie dzięki umiejętnej grze mimicznej i wymownemu gestowi, który nigdy nie był pusty. Cichocka z kolei mistrzowsko pokazywała dumę, wściekłość czy smutek Abigaili, zupełną rewelacją zaś było, gdy całym ciałem syciła swoją postać pogardą i tryumfem, do których inspirował ją obłąkany Nabucco. Obie stworzyły także kapitalne portrety wokalne swoich bohaterek. Nie wiem, z jakimi bogami podpisała pakt Cichocka, ale poczułem się, jakbym podróżował w czasie. Taki sam zachwyt czułem jako szczeniak, gdy słyszałem ją po raz pierwszy. To głos gęsty i srebrzysty, wszelako ciemniejszy niż kiedyś, miękki atak, powściągnięcie wibracji, swobodne przechodzenie „na piersi”, tak potrzebne w tej roli, dobra koloratura.  (Filowany tryl na w pełni „żywym” oddechu w cabaletcie z aktu II był imponujący!). Głos Grabias także — na moje ucho — ściemniał i więcej w nim zielonkawych barw niż kiedyś. Swoboda brzmienia i ekspresyjne wykorzystanie kolorów sprawiły, że na długo wryło mi się w pamięć cantabile Feneny. Szkoda, że ten jedyny solowy fragment tej bohaterki jest taki krótki. Grabias śpiewała go piękną frazą i bardzo retorycznie, choćby w górze nadawała swemu mezzosopranowi brzmienie nieco przytłumione, by na koniec rozjaśnić go i usrebrzyć. Wspaniale też wypadło pożegnanie Abigaili — w sumie finał poruszył mnie do tego stopnia, że wszelkie wokalne akrobacje z wcześniejszych fragmentów wydały mi się tylko igraszką.

Gorzej było z męską częścią obsady. W głosie Zenona Kowalskiego znać już upływ czasu. Najwięcej satysfakcji sprawił mi w duecie z Abigailą z aktu III i w modlitwie do Jahwe z aktu IV (ale już nie w wieńczącej scenę cabaletcie). Był przy tym — niestety — nijaki aktorsko. Gdy Zachariasz cisnął mu pod stopy Fenenę, deklarując, że gotów ją zabić, na Nabuccu Kowalskiego nie zrobiło to żadnego wrażenia. Ekspresji scenicznej nie zmienił także obłęd, a w kontekście całości można się było zastanawiać, czy przypadkiem dla Śpiewaka nie jest wszystko jedno, czy Nabucco to król Babilonu, czy nazwa worka na ziemniaki. Zachariasz Zbigniewa Wunscha był zwyczajnie odśpiewany. Artyście brakowało charyzmy, nie udało mu się stworzyć jakiegokolwiek nastroju w modlitwie z aktu II, gra była mocno „papierowa”. Sam głos Wunscha jest urodziwy, zwłaszcza w górze i wyższej średnicy, gdy osadzony jest na „masce”. Dołom brakowało niekiedy wyrazistości, gęstości i mocy, sama emisja zaś był, powiedzmy, nierówna, głos niekiedy wycofywał się i grzązł. W systemie wokalnych „fachów” Zacharias to Seriöser Bass, Wunsch natomiast to basbaryton, być może dlatego nie czułem pełnej satysfakcji słuchając go na scenie. Uroda głosu jest w jakiejś mierze kwestią gustu, ale życzyłbym sobie, żeby Krzysztof Marciniak (Izmael) lepiej panował nad wibracją. Na wyróżnienie zasługuje w moim odczuciu Andrzej Staniewski, który stworzył wiarygodną postać arcykapłana Baala, którą wyśpiewał głosem o wyrównanej emisji i dopasowanym do roli brzmieniu.


Z powierzonych mu zadań znakomicie wywiązał się chór. Znakomicie rozplanowano dramaturgicznie szlagierowe Va, pensiero. Zrozumiały był także podawany ze sceny tekst. Orkiestrze wiodło się różnie, ale znaczną część partytury zagrała bardzo dobrze.  Niewątpliwie to zasługa Tadeusza Kozłowskiego, który znakomicie „czuje” operę. Mając w pamięci szalenie intensywne, kolorystycznie bogate święto wiosny, którym dyrygował, odniosłem wczoraj wrażenie, że w tym ogranym przez niego tytule jest już jednak trochę za dużo rutyny. 

sobota, 30 września 2017

PAUL TILLICH I JEGO POSZUKIWANIE ABSOLUTÓW

Książka Paula Tillicha może wydawać się niepozorna: jest niedługa i napisana prostym językiem, dostępnym dla „laika”. Ale wrażenie to jest — moim zdaniem — całkowicie pozorne. Mimo że od publikacji oryginału minęło pół wieku, przynajmniej na polskim gruncie esej ten jest wciąż dynamitem. Nie należy tylko dać się zwieść nawykom językowym: Tillich wprawdzie krytykuje relatywizm i pisze o poszukiwaniu absolutów, jego refleksja nie ma jednak nic wspólnego z absolutyzmem. Stanowi raczej próbę namysłu nad warunkami koniecznymi pluralizmu, który jest faktem doświadczanym przez nas na co dzień. Tillich ma pełną świadomość zmian zachodzących w naszej wiedzy czy różnorodności oraz zmienności systemów moralnych. Posiada również kapitalne wyczucie usytuowania: poznanie nie dokonuje się w próżni, ale jest określone czaso-przestrzennie. Nie bez kozery książkę rozpoczyna tekst autobiograficzny, w którym Tillich pokazuje m. in. ile zawdzięcza — pozytywnie i negatywnie — swemu rodowodowi XIX-wiecznemu; potrafi pokazać, jak cenną lekcję historyzmu dał romantyzm czy wskazać, co wyniósł z lektury Schellinga, mimo nienaukowości jego filozofii przyrody.
Absoluty pojmowane są przez Tillicha jako pewne formalnie struktury, które leżą u podłoża doświadczania, poznawania czy moralności. Są nimi: „struktura umysłu, która umożliwia wrażenia zmysłowe oraz logiczna i  semantyczna struktura umysłu; powszechniki, które umożliwiają zaistnienie języka; kategorie i biegunowości, które umożliwiają rozumienie rzeczywistości. Kolejnymi były bezwarunkowy charakter imperatywu moralnego, niezależnie od jego treści i  zasada sprawiedliwości –  uznanie każdej osoby jako osoby. Wreszcie była też agape, miłość, która zawiera i transcenduje sprawiedliwość, jednoczy to, co absolutne i relatywne przez adaptację do każdej konkretnej sytuacji”.   Duże wrażenie czyni zwłaszcza charakterystyka agape. Tillich pisze: „Miłość w  formie agape jest absolutną moralną zasadą, etycznym absolutem, którego szukaliśmy. Jednakże, aby zostało to dobrze zrozumiane, trzeba oczyścić ją z  wielu błędnych konotacji. Miłość jako agape ma podstawową zasadę sprawiedliwości w sobie. Jeśli ludzie odmawiają sprawiedliwości innym, ale twierdzą, że ich kochają, zupełnie nie rozumieją znaczenia agape. Łączą niesprawiedliwość z  sentymentalnością i  nazywają to miłością. Agape nie może być też mylona z innymi jakościami miłości: libido, przyjaźnią, współczuciem, żalem, erosem. Niewątpliwie agape związana jest i  może zostać połączona z  nimi wszystkimi, ale może też je wszystkie osądzić. Jej wielkość polega na tym, że akceptuje i toleruje drugą osobę nawet, jeśli jest ona nie do zaakceptowania i ledwie możemy ją tolerować. Jej celem jest związek, który jest czymś więcej niż związek oparty na sympatii albo przyjaźni, związek nawet pomimo wrogości. Miłowanie swoich wrogów nie jest sentymentalnością, wróg pozostaje wrogiem. Mimo to zostaje nie tylko uznany za osobę: jednoczy się ze mną w czymś, co jest ponad nim i ponad mną, ostatecznym podłożu bycia każdego z nas”.
Obok agape stawia Tillich „miłość słuchającą”. Jest ona „słuchaniem i patrzeniem na konkretną sytuację w  całej jej konkretności, która zawiera najgłębsze motywy działania drugiej osoby”. Taka miłość „zastępuje mechaniczne posłuszeństwo moralnym nakazom. Takie nakazy zostały wywiedzione z etycznego wglądu, by potem zdegradować się do statusu moralnych kodeksów. Żaden kodeks moralny nie zwolni nas od decyzji, a  więc nie uratuje nas przed moralnym ryzykiem. Może doradzać, ale nic więcej. Staje się to dla nas jasne, kiedy jesteśmy w roli czyjegoś doradcy. Załóż- my, że student przychodzi do mnie, gdy ma podjąć trudną moralną decyzję. Doradzając mu, nie cytuję Dziesięciu Przykazań ani słów Jezusa z  Kazania na Górze, ani jakiegokolwiek innego prawa, nawet prawa powszechnej etyki humanistycznej. Mówię natomiast, by odkrył, co w  jego sytuacji nakazuje agape i według tego decydował, nawet jeśli tradycje i zwyczaje stoją w sprzeczności z jego decyzją. Jednakże muszę go przestrzec i powiedzieć, że jeśli tak zrobi, ryzykuje tragedię”.   

Jak przystało na teologa Tillich zauważa, że wszystkie wspomniane wyżej absoluty wskazują na coś poza nimi, na jakiś „najbardziej podstawowy absolut z nich wszystkich”. Nie oznacza to jednak, że Tillich wskaże palcem Boga, np. chrześcijańskiego i rozpocznie wywód, który obliguje do przyjęcia wiary w ramach określonej konfesji. Tillich jest raczej teologiem negatywnym: ów najbardziej podstawowy absolut jest tajemnicą doświadczaną jako świętość. Nie da się wywieźć tego doświadczenia z tego, co skończone, a więc ze skończonego ludzkiego umysłu czy skończonego ludzkiego doświadczenia. Do tajemnicy można odnosić się świadomie i twórczo, ale nie da się tajemnicy poznać. Ani jednostkowo, ani wspólnotowo — absolutu zatem nie posiada żadna z religii instytucjonalnych. Tillich twierdzi zresztą stanowczo, że doświadczenie absolutu jak najbardziej możliwe jest poza kościołami czy religiami instytucjonalnymi. Co więcej, możliwość doświadczenia absolutu poza religiami w tradycyjnym sensie zostaje przez Tillicha wyróżniona. Wprowadza on rozróżnienie na religię w sensie szerokim i wąskim. Religia w sensie szerokim to „bycie pochwyconym przez ostateczną troskę”, które dokonuje się w przestrzeni niereligijnej. Absolut jest tu doświadczany pośrednio i nie jest bezpośrednio symbolizowany, ale doświadczenie świętości pozostaje. Jako przykład podać można prawo: „W  sferze społeczno-politycznej, w  większości systemów prawnych w  szczególności wyrażona jest świętość (sacredness) prawa i to poczucie świętości prawa przetrwało atak sekularyzmu. Możemy je rozpoznać pod postacią ślubowań i  w  quasi-rytualnych aspektach procedury sądowej, gdzie obraza sądu może być opisana jako świeckie bluźnierstwo. Możemy je znaleźć w  trwodze odczuwanej przed amerykańskim prawem, a  zwłaszcza przed jego społeczno-politycznym fundamentem – konstytucją. Możemy ją rozpoznać w mitycznej „woli ludu” i „tradycji Ojców” i  w  równie mitycznym cesarzu czy królu, panującym „z  łaski Bożej”. Prawa i  konstytucje zmieniają się, ale ich prawne i  społeczne obowiązywanie jest absolutne. Jest tak dlatego, że zakorzenione są w samej świętości” (to słowa szczególnie wymowne w polskim kontekście).
Religia w sensie szerokim jest dla Tillicha miarą religii w sensie tradycyjnym. Dlatego — odwrotnie niż wielu teologów — pisze on pozytywnie o zjawisku sekularyzmu. Mierzenie religii tradycyjnych miarą religii w sensie szerokim jest np. probierzem uczciwości tych pierwszych. Można badać choćby to, czy religie instytucjonalne nie ubóstwiają swojego partykularnego doświadczenia świętości, czy nie próbują utożsamiać się z absolutem, a poprzez to czy nie odrzucają możliwości sądu nad sobą. Jeśli mamy do czynienia właśnie z taką religią w sensie wąskim, to doświadczamy czegoś demonicznego: „demonicznego stłumienia zwątpienia, krytycyzmu o uczciwego dążenia do prawdy”. Jakże wymowne są te słowa: „Zło jest nie do uniknięcia, gdy partykularną manifestację świętości utożsami się z samą świętością”. Jeśli jakakolwiek religia chce wnosić roszczenie do absolutności to może być to tylko roszczenie „do relatywnego bycia świadkiem Absolutu. Religia jest tym bardziej prawdziwa, im silniej to podkreśla w swojej esencjalnej naturze, wskazując poza siebie na to, czego jest świadkiem i czego jest częściową manifestacją”.
Ciekawe są rozważania Tillicha nad quasi-religiami, wśród których lokuje on faszyzm, nazizm, komunizm, powracające ruchy narodowe, ale także liberalny humanizm. Cenię go za uczciwość we wskazaniu na ów quasi-religijny charakter liberalnego humanizmu, co pozwala mu pokazać czyhające na tę formację zagrożenia, ale także wskazać, dlaczego wybór liberalnego humanizmu jest właściwy. W tym punkcie refleksja Tillicha zbiega mi się z poglądami Ernsta Cassirera, który pokazywał (neo)mitologiczny charakter brunatnych ideologii, budowanych w oparciu i swoiste rytuału, głuchych na wszelką krytykę i zamkniętych na jakąkolwiek racjonalna argumentację.

Przekład czyta się dobrze — jest przejrzysty i wolny od udziwnień. Staranna jest także redakcja tekstu — wytropiłem tylko dwie literówki (choć nie daję głowy za swe zdolności „detektywistyczne”): brakło „n” w „konfundującej sytuacji”, a gdzie indziej zamiast „ą” jest „ę”.
Na zakończenie słowa Tillicha:
„…relacje religii ze światem świeckim, z sekularyzmem, muszą się zmienić po obydwu stronach – zarówno świeckiej, jak i religijnej. Religia musi uznać prawo wszystkich funkcji ludzkiego ducha – sztuki i nauki, prawa i relacji społecznych oraz pań- stwa – do bycia niezależnymi od religijnej kontroli i wpływów. W tym samym czasie świat świecki musi uznać prawo religii do zwracania się ku Ostatecznemu samemu, w swoim języku i we wszystkich swoich przejawach doświadczenia świętości”.
„Jeśli przesłanie proroków jest prawdą, nie ma niczego „poza religijnym socjalizmem””.

Paul Tillich
Moje poszukiwania absolutów
Przeł. Marcin Jerzy Leszczyński
Wydawnictwo UŁ

Łódź 2017.

niedziela, 17 września 2017

CALLAS JAKIEJ NIE ZNACIE. W 40 ROCZNICĘ ŚMIERCI


Wprawdzie Callas twierdziła, że belcanto to szkoła czy droga śpiewu, a nie styl muzyczny charakterystyczny dla oper Rossiniego, Belliniego czy Donizettiego, sam uważam, że powinniśmy ten termin stosować w obu znaczeniach. To prawda, że kompozytorzy oper uznanych dziś za belcantowe korzystali z zasobów, które oferowała belcantowa szkoła śpiewu. Faktem jest również, że szkoła ta pozwala na granie ról z bardzo różnego repertuaru, z Wagnerowskim na czele (odsyłam tu do wejścia Brunhildy w wykonaniu Sołomiji Kruszelnićkiej , po wysłuchaniu którego niezmiennie dopada mnie tęsknota za „takim” Wagnerem). Ale prawdą jest również, że kolejne pokolenia kompozytorów stawiały przed śpiewakami nowe wyzwania. Rozrastały się orkiestry, gęstniały faktury partytur, powiększały sale teatrów operowych, proscenia odsuwały od widzów. Jednym ze skutków tych zmian stała się fetyszyzacja wolumenu. Jak — moim zdaniem — słusznie twierdzi Nelly Miricioiu: „nowoczesna szkoła śpiewu obsesyjnie skupia się na wolumenie głosu i umiejętności przebijania się ponad orkiestrę, co prowadzi do nieustannej walki”. Callas podkreślała z kolei, że wartością nadrzędną stał się piękny ton i sprawność techniczna, tak że publika daje się porwać nie aktorskiej (również w sensie wokalnym) kreacji śpiewaka, a ładnemu brzmieniu i wycieczkom ku wysokim nutom. Sam dorzucę do tego jeszcze nacisk na ujednolicenie barwy głosu w całym jego zakresie, które w dobie działalności kompozytorów wiązanych z operą belcantową wcale nie było oczywiste. Mam wrażenie, że jedną z podstawowych wartości w muzyce była wtedy umiejętność kolorowania dźwięku. Gdy czyta się ówczesne charakterystyki głosów kontraltowych czy soprano sfogato jak na dłoni widać, że kalejdoskopowe wręcz bogactwo barw, nie zawsze w pełni jednorodnych, raczej kontrastowo przeciwstawianych, było wtedy jakością pożądaną. Ale takie same zdolności kolorystyczne miały XIX-wieczne fortepiany — to późniejsze czasy przyniosły instrumenty o wyrównanej kolorystyce. W odniesieniu do kontraltów i soprani sfogati mówiono o gęstych, ciemnych, mocnych, niemal męskich dźwiękach piersiowych i jasnych, o wiele lżejszych górach, co było możliwe dzięki dużej skali tych głosów. Oba głosy cechowały się również elastycznością czy ruchliwością, koloratura bowiem stanowiła jedno z podstawowych narzędzi retoryki muzycznej. Tym, co odróżniało kontralty i soprani sfogati to właściwa dla nich tessitura i odmiennie zakresy dźwięków, w których głosy te brzmiały najpełniej. Tym, co ponownie łączy kontralty i soprani sfogati to naturalna umiejętność śpiewania wysokich nut rejestrem piersiowym, a przez to — jak pisze Judit Zsovar — zdolność śpiewania tych samych nut różnymi rejestrami głosu, co pozwala na granie kolorem w celach ekspresyjnych. W ramach belcanta jako szkoły artyści potrafili śpiewać prawdziwe legato, świadomie barwić samogłoski, wykorzystywać do kształtowania fraz natężenie spółgłosek. Dziś to cechy coraz rzadziej spotykane, choć z autentycznym — jak dla mnie — belcanto pozwalają nam spotkać się wspomniana Miricioiu,  Lucia Aliberti czy Ewa Podleś. Jako soprano sfogato, a nie mezzosopran, traktuję także Cecilię Bartoli, której Norma czy Amina z Lunatyczki nie do końca mnie przekonują z różnych powodów technicznych, ale pomysł, by zaśpiewała te role nie budzi we mnie sprzeciwu ze względu na typ jej głosu.



O Callas pisze się często, że była sopranem dramatycznym d’agilità i sam tak uważałem przez długi czas. Sądzę jednak, że była ona autentycznym soprano sfogato. Czym różnią się te głosy, przekonają się Państwo słuchając nagrań Margherity Corosio (dramatyczna koloratura)  i Felii Litvinne (soprano sfogato) .  O tym, jak Callas korzystała z rejestrów do barwienia dźwięków i jak stosowała koloraturę mogą się Państwo przekonań słuchając sceny Abigail.





A sam zapraszam Państwa na koncert, który 22 września odbędzie się w warszawskim Promie Kultury. Śpiewać będzie Karina Skrzeszewska z akompaniamentem Katarzyny Neugebauer. Ja postaram się opowiedzieć Państwu nieco więcej o tym, dlaczego uważam Callas za soprano sfogato, o tym, jakie naturalne skazy ma ten rodzaj głosu, również o tym, jakie role Callas i ich nagrania cenię najbardziej. 


czwartek, 31 sierpnia 2017

Z MARIĄ ANDRZEJCZYK I ANNĄ BUCZYŃSKĄ BOROWY ROZMAWIAMY O PROJEKCIE "ZNALEZIONE, NIE KRADZIONE"

Anna Buczyńska Borowy
„Znalezione, nie kradzione” to projekt o charakterze społecznym, realizowany pro publico bono. Nasze doświadczenia, którymi chcemy się podzielić oraz nasze działania skierowane są przede wszystkim do dzieci i młodzieży, ale nie tylko. Chcemy również wspierać rodziców, opiekunów prawnych w kwestiach, o których nawet mogą nie mieć świadomości, czy wiedzy. 




Maria Andrzejczyk
Takim przykładem jest choćby utrata prywatność, czyli ogromny problem już natury społecznej, o którym się nie mówi, a który bardzo nabiera na znaczeniu w dzisiejszych czasach. Znajdzie się też kilka fajnych obszarów dla dorosłych, nauczycieli, fundacji, placówek edukacyjno - rozwojowych, instytucji, firm, które chcą wyjść poza ramy schematycznego myślenia, a które chcą zrobić coś więcej dla najmłodszych i dla innych. Będziemy mówili o wszystkim, co w życiu codziennym ma dla nas znaczenie, co kształtuje postawy i odpowiedzialność w wielu obszarach życia młodych ludzi. Będziemy obserwowali świat oczami dzieci, ale także oczami dorosłych. Taki jest plan”
— to słowa Marii Andrzejczyk i Anny Buczyńskiej Borowy








Ich projekt zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłem z Nimi porozmawiać. Namawiam również Państwa do lektury Ich wcześniejszego wywiadu. Dziewczyny są na tyle zgrane, że niemal mówią jednym głosem. W tym wywiadzie prym wiedzie jedna z Nich, ale nie zdradzę która. Interwencje drugiej zaznaczam kursywą.



Jako że się znamy, pozwolę sobie zacząć od pytania nieco bardziej osobistego. Wydaje mi się ono ważne w polskiej rzeczywistości, rozdartej przez podziały i konflikty. A zatem — wiem, że w pewnych kwestiach światopoglądowych różnicie się dość znacznie. Co sprawia, że nie tylko się dogadujecie, ale chcecie działać razem?


To takie nasze prywatne „porozumienie ponad podziałami”. Idea i cel projektu są bliskie naszemu sercu i to one sprawiają, że chcemy razem współdziałać w ich realizacji. Nigdy nie patrzyłam na nasze odmienne światopoglądy jako na rzecz, która może nas dzielić. Myślę, że wprost przeciwnie to właśnie nasze odmienne światopoglądy ukształtowały nas tak, ze znalazłyśmy wspólny język i chcemy razem pracować. Oczywiście projekt „Znalezione, nie kradzione” to nie tylko efekt naszych zbieżnych poglądów, to także odpowiedź na to, co można zaobserwować w społeczeństwie, a szczególnie wśród młodzieży – zagubienie, nieświadomość własnych praw, brak samoświadomości i wiary siebie, brak autorytetów.

O tym braku autorytetów możemy zrobić cały wywiad, bo jak wiecie, jestem zwolennikiem przekonania, że człowiek powinien kierować się własnym rozumem, a nie inspiracjami z zewnątrz. Ale też chyba nasze przekonania nie są aż tak odmienne jak można by sądzić, bo nieco inaczej rozumiemy autorytet. Maria powiedziała, że autorytet widzi jako „drogę” a nie „cel”. Ja tak postrzegam mistrza, który w pewnym momencie zostawia ucznia jego własnym decyzjom.
Jak wiem z wywiadu, który czytałem, chcecie w ramach projektu rozmawiać o wszystkim: o codzienności, o tym, co kształtuje ludzkie postawy, o odpowiedzialności itd. Mimo różnorodności tematów, o których wspominacie, łączy je grawitowanie wokół wartości, aksjologii. A to sprawy bardzo filozoficzne. Czy myślałyście o filozofii jako elemencie Waszego projektu?

Filozofia postrzegana jest przez młodzież/społeczeństwo jako rzecz nudna i niezrozumiała, jako relikt przeszłości, monolit i skamienielina w jednym. Ja się z taką wizja nie zgadzam i chciałabym aby w projekcie udało się nam stworzyć obraz filozofii jako nauki ciekawej, niezmiernie przydatnej do kształtowania postaw życiowych i weryfikacji otaczającego nas świata. Żeby pokazać filozofię jako narzędzie poznawcze, z którego może korzystać każdy. Trudno zbudować swój byt nie zachowując pewnego continuum czasowego – kim byłem, kim jestem i kim będę .Dokąd zmierzam ja, dokąd zmierza świat. W odpowiedzi na pytania pomaga filozofia. Argumentacja, retoryka, bronienie swoich racji – to też filozofia. Poszukiwanie rozwiązań pozbawionych elementu przemocy – to też filozofia.
Stare łacińskie powiedzenie mówi, że „historia magistra vitae est” a ja chciałabym abyśmy także mogli powiedzieć, że „philosophia magistra vitae est”.
Uważamy nawet, że filozofia powinna być elementem edukacji już w szkołach podstawowych. Oczywiście dopasaowana do poziomu dzieci i młodzieży.

Spośród propozycji filozoficznych, które wydają mi się warte rozważenie w kontekście Waszego projektu, jest „interwencja filozoficzna” Katarzyny Kuczyńskiej. Mówiąc w skrócie, jest to pomysł edukacyjny nastawiony na kształtowanie umiejętności rozpoznawania „różnorodnych komunikatów aksjologicznych”, porównywania ich, dostrzegania ich konsekwencji, a przez to wzmacniania autonomii/samosterowności i odpowiedzialności jednostki. Na mój nos, „interwencja filozoficzna” byłaby idealnym elementem Waszych działań. Jak sądzicie?

         Jak powiedziałam wcześniej, filozofia będzie integralnym składnikiem naszego projektu, więc na pewno z chęcią skorzystamy z tej idei. Tym bardziej, że filozofia w „interwencji” służy do poznawania świata, definiowania zachowań i analizy intencji. Nie poprzestaje na płytkim przekazie, ale zmusza uczestników do wnikliwego zapoznania się np. z tematem hipokryzji.

Czy edukowanie do bycia obywatelką i obywatelem będzie wyraźnym elementem Waszych działań?

W sensie prawnym przez obywatelstwo rozumie się trwały węzeł łączący osobę fizyczną z państwem, posiadająca określone prawa i obowiązki, których gwarantem jest np. konstytucja. W Islandii działania rządu opierają się na idei „dobry obywatel to szczęśliwy obywatel”. Myślę, że naszym celem jest bardziej tworzenie szczęśliwych i świadomych swoich praw  i obowiązków obywateli niż tworzenie węzła łączącego ich z państwem. Bardziej zależy mi na budowaniu etycznego, moralnego i zdolnego do refleksji społeczeństwa niż jego odmian nacjonalistycznych. Wolę bardziej kosmopolityczne podejście do granic, bo pozwala ono na korzystanie z potencjału innych osób.

Muszę przyznać, że mnie obywatelstwo kojarzy się właśnie z otwartością wspólnoty, a nie z nacjonalizmem. Tym bowiem, co łączy obywatela z państwem, jest właśnie szereg praw, wolności, obowiązków, a nie pochodzenie etniczne. To tak na marginesie.
Nie boicie się zarzutu, że nazwa projektu „Znalezione, nie kradzione” narażona jest na zarzut, że znalezione rzeczy warto oddać na policję, albo ogłosić, że się je znalazło? Inaczej ich przyjęcie będzie dwuznaczne moralnie?

Nazwa  „Znalezione, nie kradzione” odzwierciedla jedno z założeń projektu, czyli obalanie mitów i fałszywych przekonań, jakie są w społeczeństwie utrwalane przez lata i przekazywane w spadku młodszym pokoleniom. Powiedzenie „znalezione, nie kradzione” jest tego najlepszym przykładem, gdyż zgodnie z kodeksem karnym, rzecz znaleziona i nie oddana właścicielowi lub organom upoważnionym do tego (policja, biuro rzeczy znalezionych) nie jest własnością znalazcy. W takim przypadku mamy do czynienia z przestępstwem przywłaszczenia (art. 284 par. 1 kk). Jedynie rzecz znaleziona w pewnych okolicznościach (np. przy śmietniku) wskazujących na to, że właściciel wyzbył się prawa własności do niej celowo, może stać się własnością osoby, która ją odnalazła. 

Jak można z Wami współdziałać?


Projekt „Znalezione, nie kradzione” jest projektem otwartym, a my jesteśmy otwarte na współpracę z osobami, których działalność wpisuje się z jego podstawowe założenia. Zapraszamy do kontaktu poprzez stronę www.znalezioneniekradzione.com lub stronę projektu na Facebooku „Znalezione, nie kradzione”

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...