piątek, 28 października 2016

KU CZCI TERESY ŻYLIS-GARY


12 października 2016 r. Teresa Żylis-Gara otrzymała doktorat honorowy swojej Alma Mater. Z tej okazji Akademia Muzyczna przygotowała specjalną publikację zatytułowaną Maestra Teresa Żylis-Gara doctor honoris causa Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Zamieszczono w niej słowo skierowana do Artystki przez Rektora AM Cezarego Saneckiego, laudację, wygłoszoną przez Promotora Wiesława Ochmana, recenzje doktoratu sporządzone przez Jerzego Marchwińskiego oraz Włodzimierza Zalewskiego, fragmenty recenzji oraz wspomnienia Piotra Nędzyńskiego. Wszystkie teksty opublikowano po polsku i po angielsku. Książka zawiera także łacińską treść dyplomu doktorskiego oraz liczne fotografie.

***
Publikacja ta sprawiła mi wiele radości i — w moim odczuciu — stanowi piękne dopełnienie tego ważnego dla Łodzi wydarzenia. Oczywiście, jak przystało na okoliczności, odnajdziemy w tekstach wiele podniosłych słów, wyrazów zachwytu, uwag dotyczących sztuki wokalnej Maestry, przebiegu jej kariery czy realizowania przez nią pasji pedagogicznej. Szczęśliwie maestria Żylis-Gary wymyka się autorom i nie da się — po lekturze książki — zamknąć Jej w jakiekolwiek schematy. Przykładowo, dla Ochmana Żylis-Gara to sopran „z natury liryczny”, dla Zalewskiego —liryczno-dramatyczny, a dla recenzenta San Antonio Express News to „cudowny sopran dramatyczny”. Autorzy czynią także rozmaite porównania — Nedzyński zestawia Ją choćby z Renatą Tebaldi, recenzent z San Antonio z kolei pisze, że Jej głos nie odbiega od… głosu Zinki Milanov. Na kartach książki zgodnie podkreśla się przy tym Jej doskonały warsztat czy krystaliczną czystość głosu. Innymi słowy, publikacja pozwala poszerzyć spojrzenie na fenomen, którym jest Żylis-Gara, ale niczego nie narzuca. 

Dla mnie Żylis-Gara to zjawisko samo w sobie. Jej głos „widzę” jako mleczno-niebiesko-szary (Milanov zaś ma dla mnie głos w różnych odcieniach zieloności). Cenię jej skupiony ton, miękkość ataku, krągłość dźwięku, piękno frazy i subtelność budowania postaci. Nie popada nigdy w skrajne, szalone emocje, które szybko zaczynają nużyć, ale nie jest też zimna. Łatwo taki styl ekspresji pomylić z „pomnikowością”. Jej bohaterki nigdy nie stają się pomnikami. Na odwrót — są psychologicznie bogate, tyle tylko, że na to bogactwo trzeba zwrócić uwagę. 

***
W ramach recenzenckiego „kręcenia nosem”, chciałbym uzupełnić i skorygować tekst Nędzyńskiego. Mianowicie, nie jest On pewny, czy Żylis-Gara przyjęła propozycję zaśpiewania w MET Amelii w Balu maskowym. Z informacji, które można znaleźć w internetowym archiwum, po raz pierwszy wystąpiła jako Amelia 19 stycznia 1981 r. Spektaklem dyrygował Michelangelo Veltri, a wśród partnerów Artystka miała Carla Bergonziego, Biankę Bernini oraz Louisa Quilico. Bill Zakariasen na łamach Daily News pisał: „The new Amelia was soprano Teresa Zylis-Gara. Her voice was in prime estate, easily encompassing the broad range of this often troublesome part, and her volume was more than sufficient. She was, however, noticeably passive in this go-getter role, but later performances should bring out the temperament we know is there”. Wbrew sugestii Nędzyńskiego Żylis-Gara śpiewała również Zyglindę (informację na ten temat znaleźć można w zamieszczonym w publikacji wyborze ról i partii, które kreowała Maestra). Obie z tych ról Nędzyński uznał za zbyt dramatyczne dla jej głosu, przy czym Amelia miała lokować się „na granicy naturalnych możliwości Jej głosu” (powołuje się tu na wypowiedź Artystki), Zyglinda zaś miała być partią po prostu „zbyt dramatyczną”. Co ciekawe, Zyglindy w wykonaniu Żylis-Gary można posłuchać — wydano zapis całego Pierścienia z Paryża z 1986 r.* Dyrygował wtedy Marek Janowski, Zygmundem był James King, Brunhildą Ute Vinzing, Wotanem Donald McIntyre (w Złocie... Wotana śpiewał Roger Roloff) a Fryką Waltraud Meier. Proszę mi wierzyć, że burzliwa owacja na zakończenie pierwszego aktu ściska mnie za serce. 
Edytorsko przyczepię się do dwóch drobiazgów z tekstu Włodzimierza Zalewskiego: nie Mark Janowski, a Marek Janowski, a także Sawallisch a nie Savallisch.

***
Obok książki Akademia przygotowała także płytę z recitalem pieśni w wykonaniu Maestry. Dzisiejszy dzień i jego nastroje spowodował, że nie mogłem oderwać się od utworów Gabriela Faurego, w których Artystce towarzyszy Christian Ivaldi.
Do połowy listopada we foyer Sali Koncertowej AM przy Żubardziej oglądać można także wystawę zdjęć i materiałów archiwalnych obrazujących przebieg kariery Maestry Żylis-Gary.


* Informacja ta jest o tyle ważna, że Nędzyński pisze o odrzuceniu przez Żylis-Garę oferty zaśpiewania Zyglindy w Pierścieniu kierowanym przez Roberta Satanowskiego. Nie jest zatem chyba możliwe, by śpiewając tę rolę wcześniej (tetralogia pod dyrekcją Satanowskiego to lata 1988-1989) odrzuciła ją jako „nazbyt dramatyczną”.


niedziela, 23 października 2016

#CZARNY PROTEST



Jeśli słowa, które cisną się na usta po tweecie KODu przełożyć na język elegancki rzec można, że zanim zaczną coś tłumaczyć, warto, by sami rozumieli.

Musimy tłumaczyć, że „feministka” to nie jest obelga.
Musimy tłumaczyć, że liberalna retoryka „wolnego wyboru” nie pokrywa całego problemu, któremu nazwa „aborcja”.
Musimy tłumaczyć, jak manipuluje się opinią publiczną, wprowadzając w obieg emocjonalnie nacechowane słowa.
Musimy tłumaczyć, że warunki społeczne, które mogą być powodem do terminacji ciąży, nie są ładnym określeniem fanabanerii i braku odpowiedzialności.

Kiedy wreszcie odrobimy lekcję nie-liberalnego feminizmu? Kiedy dostrzeżemy, jak ważne zarzuty stawiała mu (a tym Mary Daly) choćby Audre Lorde? Kiedy zastanowimy się nad tym, czemu Daly nie miała odwago skonfrontować się z tymi zarzutami i na nie odpowiedzieć? I kiedy — zamiast tłumaczyć „o co chodzi naprawdę” — pozwolimy kobietom z różnych społecznych klas „obnieść” się ze swoim doświadczeniem po to, by się w nie słuchać, rozumieć, z nim się liczyć.

Poniżej nieco cytatów, aby sprowokować do myślenia i zobaczyć, jak wielowymiarowy był i jest problem aborcji, którego nie da sprowadzić się ani do „świętości życia”, ani do jakiegoś „bosko” wolnego wyboru.

Audre Lorde

„Czuję, że pielęgnujesz różnice między białymi kobietami jako twórczą siłę służącą zmianie, a nie jako powód do nieporozumień i podziałów. Ale nie zauważasz, że różnice te wystawiają kobiety na różne formy i stopnie patriarchalnej opresji; niektóre są nam wspólne, inne nie. Wiesz na przykład na pewno, że w przypadku niebiałych kobiet w tym kraju istnieje osiemdziesięcioprocentowa śmiertelność na skutek raka piersi, trzykrotnie więcej wytrzewień, histerektomii i sterylizacji niż w przypadku białych kobiet, trzykrotnie większe prawdopodobieństwo padnięcia ofiarą gwałtu, morderstwa czy napadu. To statystyki, nie sprawa przypadku czy paranoiczne fantazje.
W ramach społeczności kobiet rasizm to rzeczywista siła w moim życiu, w Twoim nie. Białym kobietom w kapturach, rozdającym na ulicy pisma Ku-Klux-Klanu, być może nie spodobałoby się, co masz do powiedzenia, do mnie z kolei strzeliłyby bez ostrzeżenia. (Gdybyśmy razem weszły do klasy złożonej z kobiet w Dismal Gulch w Alabamie, a one wiedziałyby o nas tylko tyle, że jesteśmy Lesbijkami/Radykałkami/Feministkami, to zobaczyłabyś, o czym mówię).
Ucisk kobiet nie zna granic etnicznych czy rasowych, to prawda, ale nie oznacza to, że jest on taki sam niezależnie od tych różnic. Źródła naszej antycznej siły też nie znają tych granic. Zajmowanie się jednymi, nie wspomniawszy nawet o innych, oznacza zaburzenie tego, co jest nam wspólne, i zniekształcenie różnic między nami.
Bo oprócz siostrzeństwa wciąż jeszcze istnieje rasizm.
Pierwszy raz spotkałyśmy się na panelu Modern Language Association – „The Transformation of Silence Into Language and Action”. Ten list to próba przerwania milczenia, które sobie niedawno narzuciłam. Postanowiłam, że już nigdy nie będę rozmawiać z białymi kobietami o rasizmie. Czułam, że to marnowanie sił przez niszczycielskie poczucie winy i defensywności i przez to, że cokolwiek bym powiedziała, białe kobiety mogą powiedzieć to sobie nawzajem lepiej i ponosząc o wiele mniejszy koszt emocjonalny, i prawdopodobnie miałyby większy posłuch. Jednak nie chciałabym zniszczyć Ciebie w mojej świadomości, nie chciałabym musieć tego zrobić. Więc jako siostra Ciotka proszę Cię, byś zareagowała na moje obserwacje” [List otwarty do Mary Daly].

„Jeśli ich pełne żołądki sprawiają, że nie widzę mojej wspólnoty z Kolorowymi kobietami, których dzieci nie jedzą, bo nie mogą one znaleźć pracy, lub które nie mają dzieci, bo ich wnętrzności są przegniłe z powodu domowych aborcji i sterylizacji; jeśli nie umiem uznać lesbijki, która wybrała nieposiadanie dzieci, kobiety, która pozostaje zamknięta w szafie, bo jej homofobiczna społeczność jest jej jedynym wsparciem życiowym, kobiety, która wybiera milczenie zamiast kolejnej śmierci, kobiety, która jest przerażona tym, że mój gniew może wyzwolić jej gniew; jeśli nie udaje mi się w nich wszystkich rozpoznać innego oblicza mnie samej – to przyczyniam się do ucisku nie tylko każdej z nich, ale i własnego, a gniew między nami musi zostać użyty do rozjaśnienia i dodania sobie siły, zamiast służyć ucieczce w poczucie winy lub dalszemu pogłębianiu podziałów”. 

„Jako grupa Kolorowe kobiety są najniżej opłacanymi pracownikami najemnymi w Ameryce. Jesteśmy głównymi celami nadużyć przy aborcji i sterylizacji. W niektórych częściach Afryki młode dziewczyny są zaszywane między nogami, żeby utrzymać je potulne i czyste dla męskich przyjemności. Znane jest to jako żeńskie obrzezanie i nie jest to kwestia kulturowa, jak chciał późny Jomo Kenyatta, lecz zbrodnia przeciwko Czarnym kobietom.
Literatura Czarnych kobiet pełna jest bólu częstych napaści, nie tylko przez rasistowski patriarchat, ale również przez Czarnych mężczyzn. Jednak konieczność i historia wspólnej walki sprawiły, że my, Czarne kobiety, jesteśmy szczególnie podatne na fałszywe oskarżenie, że antyseksizm jest przeciwko Czarnym. Tymczasem nienawiść do kobiet jako ucieczka od bezsilności wysysa siłę z Czarnych społeczności i z naszego życia. Wzrastają wskaźniki gwałtów, zgłoszonych i niezgłoszonych, a gwałt to nie agresywna seksualność, tylko zseksualizowana agresja. Jak wskazuje Kalamu ya Salaam, Czarny męski pisarz, «Tak długo, jak długo istnieje męska dominacja, istnieje gwałt. Tylko rewoltujące się kobiety i mężczyźni, którym uświadomiono ich odpowiedzialność za walkę z seksizmem, mogą wspólnie powstrzymać gwałt»”.

„Pomimo sprzeciwów Czarne kobiety coraz częściej wspólnie badają i próbują zmieniać te elementy ucisku w naszym społeczeństwie, które dotykają nas inaczej niż te dotyczące Czarnych mężczyzn. To nie jest zagrożenie dla Czarnych mężczyzn. Tak postrzegają to tylko ci Czarni mężczyźni, którzy sami woleli przyjąć elementy opresji wobec kobiet za swoje. Na przykład żaden Czarny mężczyzna nie został nigdy zmuszony do urodzenia dziecka, którego nie chciał albo którego nie mógł utrzymać. Wymuszona sterylizacja, niedostępność aborcji to narzędzia ucisku Czarnych kobiet takie same jak gwałt. Samorealizacja i służące samoobronie więzi między Czarnymi kobietami mogą wydawać się groźne tylko tym Czarnym mężczyznom, którzy sami mają problem z określeniem swojej tożsamości.
Dziś tematem zastępczym, który zaciemnia prawdziwą twarz rasizmu/seksizmu, stało się szczucie lesbijek. Czarne kobiety, połączone silnymi politycznymi czy emocjonalnymi więzami, nie są wrogami Czarnych mężczyzn. Jednak mimo że są o wiele bardziej sojuszniczkami niż przeciwniczkami, zbyt często niektórzy Czarni mężczyźni próbują kobiety zastraszać”.


„Mania – żona dyrektora fabryki
Mania jest w poważnym stanie. W domu pana dyrektora fabryki panuje świąteczny i zatroskany nastrój. I jest czego się troszczyć: oto Mania ma obdarzyć małżonka swego następcą. Będzie na kogo przelać bogactwa, zdobyte rękoma robotnic i robotników... Doktór kazał troskliwie ochraniać Manię. Niech się Mania nie męczy, nie podnosi nic ciężkiego. Niech je to, co jej przypada do gustu. Owoce. Dawajcie jej owoce. Kawior świeży. Dawajcie kawior. – Najważniejsze, by Mania nie miała trosk żadnych ani zmartwień. Wtedy dziecko urodzi się silne i zdrowe; połóg przejdzie lekko i Mania nie narazi swego zdrowia. Tak mówią w rodzinie pana dyrektora fabryki i tak powodzi się kobietom ciężarnym w rodzinach, których kieszenie są napchane banknotami i złotem. Strzegą też Manię – panią: – Maniusiu, nie męcz się. Maniu, nie posuwaj fotela – mówią wokoło Mani – pani. – Kobieta w poważnym stanie, kobieta – matka jest dla nas świętą – zapewniają faryzeusze z obozu burżuazyjnego. Lecz czy tak jest w rzeczywistości”.

„Mania – praczka
W tym samym domu, w którym mieszka pani dyrektorowa fabryki, w trzecim podwórku, w kącie za firanką z perkaliku mieszka druga Mania – praczka. Mania praczka jest brzemienna w 8-ym miesiącu, lecz jakież by wielkie oczy zrobiła Mania – praczka, jakże by się zdziwiła, gdyby jej powiedziano: „Maniu, nie powinnaś nosić ciężarów, musisz strzec swe zdrowie ze względu na siebie, na dziecko, ze względu na ludzkość całą. Jesteś w stanie odmiennym, a więc w oczach społeczeństwa – jesteś obecnie świętą”. Mania przyjęłaby tak mówiącego za wariata lub za żartownisia złośliwego. Kobieta klasy pracującej „święta”, kiedy jest brzemienną. Gdzież to widziano? Czyż się nie przekonywa Mania-praczka, a z nią razem i setki tysięcy innych kobiet klas nieposiadających, zmuszonych sprzedawać swe siły robocze fabrykantom, właścicielom i gospodarzom, że właśnie w tym wypadku najwięcej drą z nich pasy właściciele, gdy widzą, że przyszła bieda, że wyjścia nie ma, że ciężar jest już ponad siły, a jednak trza iść na pracę zarobkową... – Dla brzemiennej najważniejszym jest: sen spokojny, dobre pożywienie, czyste powietrze, umiarkowany ruch – pouczają lekarze. I znowu Mania praczka, a z nią i setki tysięcy pracownic najemnych, roześmiałyby się wprost w twarz mówiącemu. Ruch umiarkowany. Czyste powietrze. Pożywienie zdrowe i obfite. Sen spokojny. Która z kobiet klasy pracującej zna owe rozkosze, dostępne tylko dla Mani – pani, tylko żonom panów fabrykantów. Raniutko, o świcie, gdy jeszcze mrok nocny walczy z jutrzenką i kiedy Mania-pani śni jeszcze sny słodkie, Mania-praczka podnosi się ze swego wąskiego posłania i idzie do wilgotnej, ciemnej pralni, gdzie nogi się ślizgają po mokrej podłodze, gdzie jeszcze nie wyschły kałuże wczorajsze, gdzie uderza o powonienie zatęchło-zgniła woń brudnej bielizny... Mania-praczka nie idzie do pralni obrzydłej dobrowolnie: stoi za nią i pogania nędza nieubłagana. Mąż Mani jest robotnikiem. Zarobki małe wystarczają ledwo na dwoje. I w milczeniu, zacisnąwszy zęby, stoi Mania przy balii do dnia ostatniego, do samego połogu... Nie sądźcie, że praczka Mania ma „zdrowie żelazne”, jak to się lubią wyrażać panie o kobietachrobotnicach. Od długiego stania przy balii ma Mania praczka żyły nabrzmiałe na nogach, chód jej stał się powolny i ciężki... Pod oczami u Mani porobiły się worki, ręce spuchły, a nocą od dawna już nie zna Mania praczka snu prawdziwego...”. 


wtorek, 11 października 2016

CZY OBRONIMY ROZUM?

Paul Cameron stał się już trwałym elementem polskiej sfery publicznej. Z jego prac czerpią autorzy ulotek i wystaw nakierowanych na piętnowanie osób LGBTQ. Aktualnie on sam odbywa tournée po Polsce, przyjmowany jako autorytet przez Komisję Episkopatu Polski i rodzimy Sejm. Na nic zdają się protesty, w ramach których przypomina się o braku elementarnej rzetelności naukowej tzw. „badań”, które Cameron miał prowadzić. Protesty te, moim zdaniem, zwyczajnie nie mogą okazać się owocne. Zarówno Kościół rzymsko-katolicki, jak i związane z nim środowiska polityczne i instytucje społeczne, nie jest bowiem zainteresowany naukową rzetelnością. Sytuacja jest tu analogiczna do tej z Samych swoich — nauka nauką, ale prawda musi być po naszej stronie.

W wakacje pisałem artykuł naukowy dotyczący relacji religii i sfery publicznej w demokracji. Miałem wtedy okazję przypomnieć sobie w szczegółach encyklikę Jana Pawła II Fides et Ratio. Na jej fragmenty chciałbym zwrócić uwagę.

Pierwszy fragment dotyczy Galileusza, który — jak wiadomo — miał problemy z inkwizycją. Co prawda nie zginął na stosie jak Giordano Bruno, ale  skazano go na areszt domowy. Tezę, że „Słońce stanowi centrum świata i jest całkowicie nieruchome pod względem ruchów lokalnych” jednogłośnie uznano w Świętym Oficjum „za bezsensowną i absurdalną z punktu widzenia filozoficznego i formalnie heretycką”. Z kolei tezę, że „Ziemia nie stanowi centrum świata, ani nie jest nieruchoma, lecz obraca się zarówno wokół samej siebie, jak i ruchem dobowym” obłożono cenzurą filozoficzną, w perspektywie teologii uznano zaś „co najmniej za błąd w wierze”. W Fides et Ratio nie ma wzmianki na ten temat. Galileusz służy tu za przykład naukowca, który uważa, że nie ma konfliktu między prawdami nauki i dogmatami wiary:

„[Galileusz] wyraźnie oświadczył, że dwie prawdy, tj. wiara i nauka, nie mogą nigdy pozostawać z sobą w sprzeczności. 'Pismo Święte i przyroda pochodzą od Słowa Bożego. Pierwsze jako podyktowane przez Ducha Świętego, druga zaś jako wierna wykonawczyni nakazów Bożych' - pisał w swym liście do ojca Benedetto Castellego w dniu 21 grudnia 1613 r. A Sobór Watykański II nie naucza inaczej, ale posługuje się podobnymi słowami, kiedy mówi: 'badanie metodyczne we wszelkich badaniach naukowych, jeżeli tylko prowadzi się je (...) z poszanowaniem norm moralnych, naprawdę nigdy nie będzie się sprzeciwiać wierze, sprawy bowiem świeckie i sprawy wiary wywodzą swój początek od tego samego Boga' (Gaudium et spes, 36). Galileusz odczuwał w swoich naukowych badaniach obecność Boga, który go pobudzał, uprzedzał i wspomagał w jego intuicjach, działając w głębi jego umysłu". Jan Paweł II, przemówienie do Papieskiej Akademii Nauk, 10 listopada 1979: Insegnamenti, II, 2 (1979), 1111-1112”.

Znamienne są także fragmenty encykliki z numerów 49 i 50:

„Historia pokazuje jednak, że myśl filozoficzna, zwłaszcza nowożytna, nierzadko schodzi z właściwej drogi i popełnia błędy. Magisterium nie jest zobowiązane ani uprawnione do interwencji, które miałyby uzupełniać luki występujące w jakimś niedoskonałym wywodzie filozoficznym. Ma natomiast obowiązek interweniować zdecydowanie i jednoznacznie, gdy dyskusyjne tezy filozoficzne zagrażają właściwemu rozumieniu prawd objawionych oraz gdy szerzy się fałszywe i jednostronne teorie, które rozpowszechniają poważne błędy, naruszając prostotę i czystość wiary Ludu Bożego.
Magisterium Kościoła może zatem i powinno krytycznie oceniać — mocą swojego autorytetu i w świetle wiary — filozofie i poglądy, które sprzeciwiają się doktrynie chrześcijańskiej. Zadaniem Magisterium jest przede wszystkim wskazywanie, jakie założenia i wnioski filozoficzne byłyby nie do pogodzenia z prawdą objawioną, a tym samym formułowanie wymogów, które należy stawiać filozofii z punktu widzenia wiary. Ponadto, ponieważ w procesie rozwoju wiedzy filozoficznej ukształtowały się różne szkoły myślenia, także ta wielość kierunków nakłada na Magisterium obowiązek wyrażania własnej opinii na temat zgodności lub niezgodności podstawowych koncepcji, którymi kierują się te szkoły, z wymogami stawianymi przez słowo Boże i refleksję teologiczną. Kościół zobowiązany jest wskazywać, co w danym systemie filozoficznym może być niezgodne z wiarą, którą wyznaje. W istocie, wiele kwestii filozoficznych — takich jak zagadnienie Boga, człowieka i jego wolności oraz postępowania etycznego — stanowi bezpośrednie wyzwanie dla Kościoła, ponieważ dotyka prawdy objawionej, powierzonej jego opiece*. Kiedy my, biskupi, dokonujemy takiego rozeznania, mamy być «świadkami prawdy», pełniącymi posługę pokorną, ale wytrwałą, której wartość powinien docenić każdy filozof, gdyż jest ona oparciem dla recta ratio, to znaczy dla rozumu rozmyślającego właściwie o prawdzie”.

Wcześniej Jan Paweł II krytykuje między innymi „mentalność pozytywistyczną” w badaniach przyrodniczych, biada też, że doszło do osłabienia rozumu, poprzez oderwanie filozofii od wiary katolickiej (choć, z racji teologicznych, mówi się rzecz jasna o wierze po prostu).
Roszczenie, że biskupi dokonują rozeznania prawdy, które stanowi oparcie dla rozumu prawego, winno zatem być docenione przez każdego filozofa (i szerzej: każdą osobę, która uprawia działalność poznawczą), powinno wywoływać dreszcze. Z czymś takim mamy do czynienia także w przypadku Camerona — rozeznając, że jego pseudonaukowe poglądy są zgodne z recta ratio, i przeciwstawiając się zmistyfikowanej ideologii gender, argumenty o rzetelności czy nierzetelności naukowej tracą sens. Tyle, że ich moc poznawcza jest równie silna, co w walce z teorią kopernikańską czy przekonaniu, że stres w trakcie gwałtu zasadniczo i „z natury” chroni kobiety przed poczęciem.
W tytule tekstu pytam, czy obronimy rozum? Jestem głęboko przekonany, że w Krk rozumu obronić nie sposób. W dogmatycznie związanych z nim partiach czy instytucjach społecznych — także nie, o ile nie chcą one balansować na granicy ortodoksji. Trzeba jednak bronić rozumu w społeczeństwie. Dla dobra nas wszystkich.  


*Tak ogólnie określone dziedziny biskupiego rozeznawania, co jest zgodne z prawym rozumem oznacza możliwość ingerencji w praktykę rozmaitych dziedzin naukowych. W ramach historycznych przykładów wymieńmy heliocentryzm, ewolucjonizm, transplantologię, sekusologię, gender studies... 


sobota, 8 października 2016

KSIĘŻNA NIE TAKA WIELKA


Wielką Księżnę Gerlostein przywrócili scenom Laurent Pelly (reżyseria) i Marc Minkowski. W firmowanej przez nich produkcji przywrócono bowiem stronice, wyrzucone z dzieła przez, jak pisze Piotr Kamiński, zapobiegliwego Offenbacha. A że realizacja ta jest udana artystycznie, trudno nie traktować jej jako ważnego punktu odniesienia. Pelly pokazał, że dla realizacji Księżnej dobrym kluczem nie są pseudo-kabaretowość i mało wyrafinowany żart. Tytuł ten wystawić można prostymi środkami, byle były estetycznie spójne i pozwalały poszczególnym śpiewającym aktorom na zbudowanie pełnokrwistych postaci. Tego ostatniego brakowało mi wczoraj na przedpremierowym pokazie Księżnej w łódzkim Teatrze Muzycznym.

Piotra Bikonta cenię, tym razem jednak nasze wyobraźnie nie spotkały się. Spektakl jest dla mnie niespójny — rozchodzą się akt I i akty II oraz III. Dwa ostatnie mają elementy spinające je estetycznie, pierwszy od nich odstaje. W sumie jedyną klamrą zbierającą wszystko razem jest kolor, ale przyznaję, że dominanta fioletu także mnie nie przekonuje. Monotonny i przewidywalny jest ruch sceniczny. Dramaturgicznie niezrozumiała jest dla mnie pary tancerzy, którzy według informacji w programie mają być duchami przodków — niestety, reżyser i choreografka (Dorota Jawor-Przybyszewska) nie zadbali, by stworzyć tu jakieś wiarygodne postaci. Można także zastanawiać się, czy spektakl poprowadzony jest tak, by sprzyjać śpiewowi. Mam co do tego wątpliwości. Pewnie dlatego śpiewacy posługują się mikroportami. Nie umiem bronić takiej praktyki, ale i tak nie wszyscy byli dobrze słyszalni. Wiele przyjemności sprawiły mi za to kostiumy.  Żeby jednak uniknąć posądzenia o brak dystansu (z kostiumografką Zuzanną Markiewicz łączą mnie więzi przyjacielskie) dodam, że może warto by w akcie I bardziej zróżnicować kostium Księżnej i dam dworu.

Brava należą się z całą pewnością Elżbiecie Tomali-Nocuń, której udało się zbudować spektakl muzycznie spójny i przekonujący. Brakowało mi wprawdzie bardziej selektywnego brzmienia poszczególnych sekcji (nie zawsze też przekonujące były dla mnie proporcje brzmienia), pokazania ażurowości, lekkości i blasku, co wspaniale zrobił Marc Minkowski. Problemy mam natomiast z wokalną stroną spektaklu. Po pierwsze, mimo że Księżnę grano po polsku, wielu fragmentów zwyczajnie nie dało się zrozumieć. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego współcześnie dykcja śpiewaków szwankuje tak często. Małgorzata Długosz (Księżna) swobodnie poruszała się między rejestrami, nie mając problemów z dźwiękami piersiowymi. Momentami jednak kontrasty barwy były zbyt duże, brakowało mi także w jej głosie blasku (a niekiedy i mocy), które miały takie Księżne jak Regine Crespin czy Felicity Lott. Inna sprawa, że w jej głosie czuć było zmęczenie — zastanawiam się poważnie czy rozkład prób pozwolił artystom wypocząć przed spektaklami. Ze względu na to przypuszczenie nie będę czepiał się innych kwestii. Szymon Jędruch dobrze wszedł w rolę Księcia Paula. 

Najbardziej podobał mi się Paweł Erdman jako Generał Bum. Stworzył żywą i naturalną postać, nie było problemu ze zrozumieniem tekstu, z aktorskim zacięciem prowadził dialog. Pokazał też kawał ładnego głosu. Po nim wyróżnię Dominika Ochocińskiego jako Barona Groga. Zupełnym nieporozumieniem z kolei jest powierzenie roli Wandy Joannie Jakubas. Piszę to z bólem, ale dawno nie słyszałem głosu o tak brzydkiej barwie, nosowej emisji, do tego "ugrzęźniętego" gdzieś w gardle. Jej sopran kolorystycznie odcinał się od pozostałych artystów, wprowadzając dysonans. Artystka ma też kłopot z dykcją — w wielu momentach bardzo trudno było zrozumieć podawany przez nią tekst. Co ciekawe, w nagraniach sprzed wielu lat jej głos brzmi ciekawiej. 

Spektakl przyjęto z aplauzem. I jak sądzę, będzie on sukcesem łódzkiej sceny.

Jacques Offenbach
Wielka Księżna Gerolstein

Teatr Muzyczny w Łodzi
spektakl przedpremierowy, 7 października 2016 r.



wtorek, 20 września 2016

OBNOSIĆ SIĘ! LIST DO RYSZARDA PETRU

Szanowny Pan 
Ryszard Petru

LIST OTWARTY

Chciałbym podziękować za zręczne podsumowanie swoich poglądów politycznych i perspektyw, wobec których stawia nas Pan i Pana partia. Te kilka wyrazów z wypowiedzi dotyczących mniejszości seksualnych mówi wszystko: 

„nie muszą się z tym obnosić”.

Zapewniam Pana, że trudno mi się nie obnosić ze swoją orientacją seksualną — nie jest to bowiem „krzykliwy dodatek”, który mogę założyć i zdjąć. Swój homoseksualizm obnoszę więc permanentnie, tak jak Pan obnosi swój heteroseksualizm. Nie mam przy tym ochoty apelować, by się Pan tego nie wstydził, ale nie obnosił się z tym. Nie boli mnie zatem, gdy idzie Pan ulicą trzymając za rękę swoją żonę. Nie boli mnie, że nie musi Ona towarzyszyć Panu tylko w zaciszu prywatnych spotkań. Nie boli mnie wiele innych rzeczy, do których chciałbym mieć prawo, jako rzekomo równy Panu obywatel.

Ale też fraza „nie muszą się z tym obnosić” ma dla mnie zdecydowanie szersze znaczenie. Bo w Pana wizji polityki i państwa nie należy obnosić się z wieloma rzeczami — z byciem anarchistą, walczącym przeciw niesprawiedliwości społecznej, z byciem związkowcem, który walczy o prawa pracowników, z byciem podmiotem, który działa w oparciu o ustalone reguły gry, obowiązujące wszystkich. To ostatnie widać doskonale w programie .Nowoczesnej, która w zgodzie z neoliberalizmem postuluje deregulowanie. A przecież, jak zauważa choćby Joseph E. Stiglitz, deregulacja to nic innego, jak unieważnianie reguł służących „zapewnieniu konkurencyjność, niedopuszczeniu do nadużyć, a także ochronie słabszych, którzy nie mogą sami bronić swoich interesów”. Znosząc regulacje w istocie opowiadamy się za społecznym darwinizmem, w którym nie ma już miejsca na równych obywateli, a państwo kurczy się do minimum w służbie kapitału.

„Nie obnosić się!” to stawka sukcesu określonego modelu polityki, która służy wąskiej grupie ludzi. O tym, jak jest ona skuteczna, przekonuje kryzys z 2008 r. Jak pisze socjolog Alain Touraine, nie wywołał on żadnych „masowych reakcji po stronie poszkodowanych”, ofiary zwyczajnie milczały (rozmaite ruchy sprzeciwu pojawiły się znacznie później). Gigantyczne środki pomocowe uzyskali zaś sprawcy kryzysu.

Państwo autentycznie demokratyczne rozumiem całkowicie odmiennie niż Pan — to państwo obnoszenia się. W takim duchu rozumiem artykuł 1 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej, który stanowi, że „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. Wszyscy obywatele zatem mają zatem jednakowe prawo działać w sferze publicznej i artykułować swoje interesy, oczywiście o ile nie godzą w ten sposób w prawa i wolności innych, nie zakłócają porządku publicznego, choćby przez promowanie przemocy, i nie orędują na rzecz systemów totalitarnych.
Sukces zasady „nie obnoście się!” doprowadził do destrukcji aktywności obywatelskiej, przez co walnie przysłużył się określonym grupom interesu. Czas zatem, by przestać „obnosić się” z postawami pseudo-demokratycznymi i zawiązać front na rzecz obywatelskiej widoczności. Czas na nieskromną, obsceniczną jawność ofiar reprywatyzacji, ofiar czyścicieli kamienic, pracowników zatrudnianych na niegodnych warunkach, ateistów i agnostyków, mniejszości etnicznych czy seksualnych. Czas, by dotarło do Pana i Panu podobnych, że jesteśmy i że jesteśmy jawną częścią tych wszystkich, dla których RP ma być dobrem wspólnym, a nie jest.  

Zasada „nie obnoście się!” pokazuje, jak blisko Panu do polityki PiS. Także PiS nie chce obnoszenia się obywateli, którzy nie pasują do ich wizji Polaka. A działania tej partii — tak samo, jak Pańskie działania — służą grupom, które działają w perspektywie globalnej, a nie społecznej. Zgadzam się bowiem z przywołanym już Touraine’em, że funkcjonujemy dziś w perspektywie „postspołecznej”. Możemy marzyć o suwerennym państwie narodowym i nacjonalizacji gospodarki, pytanie tylko, czy uzyskamy w ten sposób jakąkolwiek kontrolę nad zjawiskami takimi, jak rosnąca monopolizacja rynku zbóż? Albo czy uzyskamy kontrolę nad bankierami „z Londynu, Nowego Jorku i Tokio”, którzy „mają dziś ze sobą więcej wspólnego niż przywódcy ekonomiczni i finansowi w danym kraju, zmuszeni do działania w zgodzie z zupełnie odmiennymi kryteriami, przy różnych prędkościach i w ramach zupełnie innej przestrzeni”? Sądzę, że nie, i dlatego uważam, że polityka PiS wspiera skrycie te same zjawiska, które  jawnie wspierają neoliberałowie.

„Trzeba nam bronić zdobytych swobód. — pisze słusznie Touraine — Jednocześnie jednak trzeba stworzyć inspirujący się żądaniami i postulatami większości ruch, który ożywi świat polityki, jednocześnie poddając go społecznej kontroli”. Ruch ten zaś nie może być nacjonalistyczny, ale musi być postspołeczny, globalny. Musi skupić się na walce o uznanie równości i praw wszystkich obywateli. Zarzewie, to wywołania takiego ruchu w Polsce, może przyjść od tych, którzy nie boją się obnosić ze swoim niedopasowaniem do systemu. I mam nadzieję, że geje, działacze lokatorscy, pracownicy ochrony, anarchiści i wielu, wielu innych, będą mili dość siły i dość odwagi, by się obnosić.



wtorek, 6 września 2016

MORALNOŚĆ MENTALNEGO BISEKSUALISTY



Prowokacyjnie mógłbym napisać, że moja moralność jest moralnością biseksualną czy że mentalnie staram się być biseksualistą. 

Biseksualność wciąż nie jest w Polsce widoczna i nadal stanowi mentalne wyzwanie zarówno dla heteroseksualistów, jak i dla homoseksualistów. Stereotyp, że biseksualizm nie istnieje, a geje czy lesbijki ukrywają się za parawanem heteroseksualności, ma się dobrze. Tak samo, jak przekonanie, że osoby deklarujące się jako biseksualiści, to zwyczajni seksoholicy, którzy do rozwiązłości dorabiają zgrabną ideologię. Stereotypy te świadczą jednak nie tyle o biseksualistach, ile o powielających je ludziach: choćby o strachu przez zakwestionowaniem własnej tożsamości (w kontekście gejów pisał o tym kiedyś Jacek Kochanowski). 


Z całą pewnością biseksualność jest wyzwaniem dla „romantycznej wizji miłości”, której elementem jest przekonanie, że zakochane w sobie dwie osoby jednoczą się tak, że stapiają się w jedno „ja” (czy „my”). Miłość taka ma zespalać, sprawiać, że zakochani dopełniają się, tworząc jakąś specyficzną „jedność wyższego rzędu”. Zgadzam się jednak z Teilhardem de Chardin, że „uczucie zamknięte w sobie sprawia, że więdnie ciało i duch”. Bez otwarcia i różnicowania się osób zakochanych, związek zamienia się w „egoizm we dwoje”, na którego pielęgnacji skupiają się zakochani. Tradycyjnie wskazuje się, że przekroczeniem owego egoizmu jest poczęcie dziecka, które wymaga od zakochanych otwarcia. Perspektywa ta wydaje mi się jednak nie do przyjęcia z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze, jest heteronormatywna. Po drugie, uprzedmiotawia dziecko, które dla rodziców staje się stawką ich miłości, zadaniem, a nie podmiotem, z którym wiązać należy godność, wolność, autonomię itd. 

Przeszkodą na drodze do zamknięcia związku jest dla mnie biseksualność. Wnosi ona w relacje międzyludzkie element niedomknięcia. Pozwala także dostrzec, że miłość spełniona nie oznacza zatraty siebie, „zaspokojenia” jednego partnera przez drugiego na zasadzie „bycia dla siebie całym światem”, quasi-mistycznego zjednoczenia, w którym „ja” zlewają się w „my”. Ten konstytutywny element otwarcia jest zarazem początkiem moralności, o ile, jak dla mnie, moralność jest cechą świata wspólnotowego nasyconego solidarnością, sprawiedliwością, zmaganiem z alienacją i wszelkimi (nawet wzniosłymi) sposobami uprzedmiotawiania Innych. 

Przyznaję, że wiele nauczyłem się od biseksualistów. Najcenniejsza lekcja jest bodaj taka, że fundamentem wszelkich dojrzałych więzi jest przyjaźń, z którą wiąże się szczerość, zaufanie, gotowość wspólnego pokonywania problemów, szacunek dla potrzeb innych ludzi i wsparcie w ich pełnym osobowym rozwoju. W perspektywie przyjaźni, która nie istnieje, o ile się jej z troską i zaangażowaniem nie praktykuje, widać, że jedną z ekspresji miłości jest seks. Ale, jak pięknie pokazał to Grzegorz, jest to właśnie jedna z form okazywania miłości. Może istnieć miłość z seksem, bez seksu, ale i seks bez miłości. A w relacji opartej na zaufaniu, trosce i akceptacji, wszystkie te scenariusze można realizować. Niemoralne nie jest naruszenie diadycznej formy relacji. Niemoralne jest raczej okłamywanie się nawzajem, czy uprzedmiotawianie innych. A także brak zaangażowania w budowanie więzi z najbliższymi, przy jednoczesnej deklaracji, że chce się z nimi być. Związek nie jest bowiem dany raz na zawsze, a retoryka „zespolenia” nie sprawia, że relacja nie wymaga ciągłej uważności i budowania. 

W chwilach uniesienia lub potrzeby tak dużej bliskości, która „ogarnie mnie całego” staram się sobie przypomnieć, co o symbolice trójki pisał Grzegorz z Nazjanzu. Jedynka symbolizuje ubóstwo i zamknięcie wewnętrzne. Dwójka wskazuje na przekroczenie, ale także na podział, walkę, opozycję. Trójka przekracza opozycje, otwiera na solidarność i zrozumienie, na wspólnotę. Owej „trójki”, jako „stanu ontologicznego”, nauczyli mnie właśnie biseksualiści. Piszę o „stanie ontologicznym”, bo nie jest przecież tak, że wszyscy biseksualiści są poliamoryczni, czy że prowadzą swobodne życie seksualne obok związków lub bez związków. Wybór sposobu życia i manifestowania miłości jest silnie zindywidualizowany, nie ma bowiem jednego sposobu życia z ową „wewnętrzną otwartością” (a i nie wszystkie sposoby życia z nią uznałbym za akceptowalne i moralne, zaznaczam to, by uchronić się przed zarzutem idealizowania biseksualności). Niemniej owa otwartość jest warunkiem moralnego działania po prostu, a więc nie ograniczonego tylko do relacji intymnych. Otwartość ta oznacza bowiem, że staję się uważny na głos Innego. I że słucham go nie traktując Innego jako środka do realizacji własnych celów. (Ilustracją takiego przedmiotowego traktowania może być fiksacja heteroseksualnego męskiego pożądania na seksie lesbijskim, czy nieuczciwość biseksualistów w stosunku do partnerek/partnerów; przykłady te pokazują na czym polegają wspólnoty pozorne i fałszywe otwarcia). 

Na koniec 
polecam tekst o tym, czego nie należy mówić osobom biseksualnym, a co nazbyt często one słyszą. 











 

sobota, 20 sierpnia 2016

TRAKTUJMY SIĘ POWAŻNIE. O POPULARYZACJI MUZYKI I KRYTYCE MUZYCZNEJ

Czy naprawdę słucham kwartetu na międzynarodowym poziomie?
Czy Bellini byłby gorszym kompozytorem, gdyby nie cenił go Szopen?
Czy naprawdę partię Violetty w Traviacie śpiewają najlepsze soprany, skoro ta opera zrobiła wręcz popową karierę?

Te i wiele innych pytań nurtowało mnie wczoraj na koncercie w nałęczowskim Pałacu Małachowskiego, a to za sprawą prowadzącego koncert Jana Popisa.

Mocno zaniepokoiły mnie słowa, że Szopen był w zasadzie samoukiem. Zacząłem się zastanawiać, jak je rozumieć. Czy lata spędzone u Elsnera nic Szopenowi nie dały? Czy nie wyniósł nic z kontaktów z rodziną Kolbergów czy muzykami ludowymi? Zapewne Popis chciał podkreślić, że geniusz jest samorodny, ale do takiej, owszem — rozpowszechnionej — wizji geniusza mam też swoje zastrzeżenia.

Zdenerwowały mnie z kolei słowa, że Schubert nie skomponował żadnej opery. Bo to nieprawda, co łatwo sprawdzić w dobie „Tysiąc i jednej opery” Kamińskiego, YouTube’a i nagrań. Na ten błąd zwróciliśmy uwagę po koncercie, sam podkreśliłem polemicznie odpowiadając na uwagę, że Schubert „podjął próby napisania opery”, że ich ilość świadczy o tym, że próby uwieńczył sukcesem. A to, że jego opery nie weszły do popularnego repertuaru to zgoła coś innego.

Popularyzacja muzyki (jak i dobra krytyka muzyczna) to rzecz niełatwa. Na pewno zaś nie powinno się jej traktować jako chałtury, wychodząc z założenia, że publiczność sanatoryjna czy prowincjonalna zbyt wiele nie wie, zbyt dobrze się nie zna, wystarczy więc retoryka „najlepszości” i międzynarodowości, by wszyscy byli zadowoleni. Wychodzę z założenia, że podstawową zasadą tak popularyzacji, jak i krytyki muzycznej, jest to, byśmy się wszyscy traktowali poważnie. I na serio nie czekam na „kwartet na międzynarodowym poziomie”, bo nie wiem, co to znaczy i dlaczego nie mogę słuchać danych muzyków dla nich samych, dla muzyki, dla przyjemności. Uważam też, że popularyzacja muzyki nie znosi przeinaczeń i zbyt dużych uproszczeń. O kompozytorach i utworach da się mówić ciekawie, bez nadużywania żargonu, ale tak, by publiczność zaciekawić, zachęcić do uważności, być może u niektórych sprowokować chęć własnych poszukiwań.
Tak długo, jak popularyzację muzyki i krytykę muzyczną będzie się uprawiać odkładając na bok zasadę „traktujmy się poważnie”, tak długo dla muzyki nie nadejdą lepsze czasy.

Popularyzacji szkodzi chałtura, niedouczenie i rutyna. Krytyce szkodzą związki krytyków (i reprezentowanych przezeń redakcji) z dyrekcjami oper (jak można choćby pisać teksty do programów teatralnych, chwalić w nich danych solistów, a potem udawać wiarygodnego recenzenta spektaklu?; jak można współorganizować w teatrach premiery dla czytelników i występować w roli recenzenta?). Szkodzi także przywiązanie do mainstreamu. Niechęć do poznawania tradycji wykonawczych danych tytułów. Choć winy te mogą być odpowiedzią na zapotrzebowanie odbiorców, dla których nie liczy się, co recenzent mówi o nagraniu, ale to, że nie zna nazwiska artysty, którego nagranie omawia (a winien znać, bo to mainstream właśnie). Albo gdy rzetelność krytyka załatwia się hasłem, ze ten  „lubi po prostu zupełnie inny sposób śpiewania - taki, który już dawno minął (nie oceniam, czy to dobrze, czy źle) - jasne, skupione, niekoniecznie duże głosy, stąd Peter Wedd”. Kuriozalność tego przykładu uderzy każdego, kto słyszał Wedda — to głos ciemny, wręcz atramentowy, nijak nie reprezentujący jakiegoś „innego sposobu śpiewania”. Bo trudno uznać za jakąś „inną szkołę” jego zdolność barwienia głosek, śpiewania z wyjściem „od tekstu”, umiejętność śpiewania bez krzyku. Ale fakt faktem, sztuka dawnego belcanta nie jest dziś specjalnie popularna, pytanie tylko, czy dobrze to świadczy o „standardzie”?
(Osobny problem stanowi dla mnie Płytowy Trybunał Dwójki, ale nauczyłem się chyba słuchać go zasadniczo dla zabawy, być może na własną zgubę, wiele się przy okazji z polemik, przekomarzań i "wtop" ucząc). 

Nie kryję, że z polskich krytyków brak mi Wiktora Bregy’ego, który wciąż jest aktywny, ale już w niewielkim (dla mnie zbyt niewielkim) zakresie.  Zawsze zaś z chęcią czytam Dorotę Kozińską, która swoje recenzje osadza w kontekście, mając w uszach to, co najcenniejsze z przeszłości i szukając tego, co cenne hic et nunc. Nie jest oczywiście tak, że ze wszystkim, co pisze, się zgadzam. Sfera estetyki jest zawsze zindywidualizowana. Ale też nie o to chodzi, by zawsze ze wszystkim się zgadzać. Ważne jest, by wiedzieć dlaczego kto i co sądzi, za pomocą jakiej miary mierzy. Na ile wie, jak daną muzykę rozumiano i jak zmieniała się tradycja interpretacyjna. 


Próbowałem kiedyś – via nieczynny już portal opera.info.pl sprowokować dyskusję o krytyce muzycznej. Nie wyszło. Myślę jednak, że warto przypomnieć to, co z tamtego tekstu wciąż wydaje mi się aktualne.

Recenzja jest tekstem na wskroś dialogicznym, co oznacza, że wypowiadana jest w czymś indywidualnym imieniu. Musi być głosem jednostkowym i wyraźnym, żeby otworzyć pole debaty. W dobie zalewu informacji, konieczności cytowania, by uniknąć podejrzenia o plagiat, przestrzeń recenzji zmusza do tego, by nie kryć się za cudzą perspektywą. Mówić od siebie, byle do rzeczy.
Przy tym wszystkim recenzja nie jest gatunkiem „w cenie”. Stosowne instytucje nie postrzegają jej jako elementu dorobku naukowego. Pewnie dlatego recenzji pisze się coraz mniej, a szansa na to, by wypracować w Polsce zasady owocnego dialogu publicznego spełzają na niczym.
***
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Dlatego, że krytyka sztuki, której narzędziem jest recenzja, także wydaje mi się działalnością bardzo istotną. I podobnie do recenzji naukowych wydaje mi się zjawiskiem w zaniku. Od klasycznej, wartościującej, recenzji odzwyczaili się dyrektorzy placówek kulturalnych. Odwykli od niej artyści. Widać to było dobrze w ostatnim okresie.
Recenzja Adama Olafa Gibowskiego z łódzkiego "Strasznego dworu" pociągnęła za sobą serię emocjonalnych komentarzy kierowanych "ad personam". Także tekst Moniki Wąsik o granym w Łodzi "Holendrze tułaczu" uznany został przez jednego z komentatorów za element wojny.
Dało mi to dużo do myślenia. Przekonany jestem bowiem, że rzetelna merytorycznie krytyka jest obowiązkiem recenzenta, a nie toczeniem wojny. Tak samo, jak formułowanie pochwał, których nie powinno się formułować bez argumentu, sobie a Muzom.
Obie sytuacje przypominają mi jak żywo skandal wywołany przez Andrzeja Chłopeckiego. Swoim felietonem "Socrealistyczny Penderecki", w którym stanowczo, ironicznie i prowokacyjnie obnażył niedostatki koncertu fortepianowego Pendereckiego, wsadził kij w mrowisko. Reakcją na jego tekst był m. in. list otwarty 21 ludzi kultury, w którym Chłopeckiego przywoływano do porządku, a Pendereckiego zaklasyfikowano jako artystycznie nieomylny narodowy skarb. Stałem wtedy – nie będę tego krył – po stronie felietonisty. Mam także wrażenie, że historia oddała sprawiedliwość właśnie jemu.
Tak czy owak, tamto wydarzenie postrzegam jako symptom. Symptom końca pewnego sposobu uprawiania krytyki muzycznej w mass mediach.
***
O kryzysie krytyki sztuki mówi się od dawna. Także w Polsce. Podkreśla się, że rolę krytyków czy recenzentów znacznie zmarginalizowano, traktując ją jako sposób na realizowanie „doraźnych potrzeb ‘przemysłu artystycznego’”. W sferze nie-akademickiej krytyk czy recenzent pełni dziś na ogół funkcję PR-owca wobec rynku sztuki i jego instytucji. Jego zadanie sprowadza się do dostarczenia odbiorcom szeregu informacji często gęsto przepisywanych ze stosownych folderów towarzyszących zdarzeniom artystycznym. Profil czasopism i zmniejszająca się liczba miejsca dla tekstów o kulturze wpisuje recenzje i teksty krytyczne w dość sztywny schemat formalny, zarówno jeśli chodzi o długość tekstów, ich budowę narracyjną, jak i samą perspektywę oceny. Podobnym zmianom ulega także program teatralny. Niegdyś poświęcano w nim wiele miejsca kwestiom recepcji inscenizowanego działa. Dziś gros tekstów służy zaklinaniu rzeczywistości opowiadając o aspiracjach danego teatru i danej grupy inscenizatorów (mówiono o tym w radiowej "Encyklopedii Teatru Polskiego").
W związku z tym wszystkim zanika krytyka wartościująca, która jest zawsze wyrazem pojedynczego głosu, umotywowanym analitycznie i mającym na celu otworzenie pola dyskusji. Źródłem tak pojmowanej krytyki jest oczywiście estetyczna wrażliwość krytyka, a także jego niezależność wobec instytucjonalnych uwarunkowań ocenianego zdarzenia oraz samodzielność aksjologiczna. Agnieszka Rejniak-Majewska wspomina w swej pracy "Puste miejsce po krytyce?", o ciekawej ankiecie przeprowadzonej w 2002 roku wśród krytyków sztuki przez Uniwersytet Columbia. 75% spośród ankietowanych 230 osób uznało, że „wyrażenie osobistej oceny jest najmniej interesującym, najmniej liczącym się aspektem ich pracy”.
Nie będę krył, że zgadzam się z tą diagnozą. Na rodzimym podwórku refleksji nad sztuką dostrzegam także zjawisko przenoszenia się krytyków niezależnych do Internetu. 
Niezależne miejsca w Internecie pozwalają na budowanie tekstów nie ograniczonych sztywną ilością znaków, opartych na argumentach i wspartych tym, co w wartościującej krytyce sztuki niezbędne – nawarstwieniem doświadczenia estetycznego.
***
W moim odczuciu wartościująca krytyka sztuki jest w Polsce szczególnie potrzebna. Zapełnia puste miejsce po edukacji wszędzie tam, gdzie szkolnictwo i same placówki artystyczne nie kształtują wyrobionych odbiorców. Nie mamy się co łudzić – do odbioru kultury trzeba być przygotowanym. W przypadku opery, jako gatunku mieszanego, przygotowanie to jest wielowątkowe. Jeśli instytucje edukacyjne i placówki kultury rezygnują z edukacji, prowadzą do sytuacji, w której odbiorca staje się konsumentem, a sztuka – towarem. Sprzedaje się nie to, co estetycznie dobre, ale to, co łatwe czy przyjemne. Zjawisko to zaczyna być w Polsce dostrzegane i krytykowane.
***
W jaki sposób uprawiać krytykę wartościującą, gdy rozpadły się estetyczne kanony? Gdy oceny nie mogą zgłaszać roszczeń do uniwersalności? Gdy decydują „lajki”, SMSy i statystyki? Gdy przekonuje się nas, że każdy gust jest równie dobry? To pytania, które najwyższy czas sobie postawić. I drążyć temat, by nie udzielić na nie zbyt pochopnych odpowiedzi. Jubileusz 250-lecia teatru publicznego w Polsce może być dobrym pretekstem do takich dociekań.
Sam wskażę dwa tropy, które nadają kierunek moim rozmyślaniom.
"Primo", recenzja zawsze dotyczy konkretnego dzieła i konkretnej jego realizacji. Nie ma więc sensu budować uogólnień takich jak onegdaj Stefan Banasiak, który napisał bez cienia wątpliwości: „Witold Lutosławski jest przez jednych w Polsce namaszczony na niebywałej wartości autorytet moralny, inni znający trochę historię i pamiętający twórcę za jego życia dość zdecydowanie przeczą tego typu określeniom i wręcz siłowemu wybielaniu rzeczywistej historii i faktów. A sama muzyka Lutosławskiego, co tu ukrywać, chyba szczęśliwie odchodzi pomału w zapomnienie. Umrze jeszcze kilku jej zagorzałych orędowników mających dostęp do mikrofonu i pióra i wtedy koniec ich bezpardonowych zabiegów zdaje się być dość łatwy do przewidzenia. Oby się udało…”.
"Secudno", nie powinno się ulegać presji „złotych cielców”, czy pod postacią nazwisk-idoli, czy artystycznych mód. Nie istnieje krytyka bez autonomii recenzenta. Elementem autonomii zaś jest wierność swojemu doświadczeniu i swojej prawdzie, ale taka wierność, która przekłada się na uzasadnienie sądów. Odnosząc się do sprawy Chłopecki-Penderecki tak pisała Krystyna Tarnawska-Kaczorowska: „Sądzę, że Szanownych Sygnatariuszy potężnie poniosło. Istnieją wszak granice czołobitnych wypowiedzi, wyznaczone przez szeroką wiedzę, doświadczenie, kulturę, kompetencję zawodową, wreszcie – przez poczucie odpowiedzialności społecznej. Lekceważąc te imponderabilia popada się łacno w bezkarność i… groteskowość”.

W tekście korzystałem z książek:
A. Chłopecki, Dziennik ucha. Słuchane na ostro, Warszawa 2013.
A. Rejniak-Majewska, Puste miejsce po krytyce?, Łódź 2014.
oraz z wpisu na swoim blogu.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

OJCIEC NIE-LEKRZ NORKOWSKI I JAN TALAR: POMYLONE SPECJALIZACJE

Jak podnieść wiarygodność działań dominikanina Jacka Norkowskiego, który obnaża przed światem spiskową opowieść o tym, jak powstała ideologia „śmierci mózgowej”?

Z całą pewnością wrażenie na odbiorcy zrobi stopień doktora nauk medycznych. Dla znacznej części odbiorców będzie to równoważne z tym, że jest on lekarzem. W niektórych publikacjach jest to nawet ujęte wprost – Norkowski nazwany zostaje „z wykształcenia lekarzem”, po prostu lekarzem bądź wręcz neurologiem (symptomatyczne, że z jego mentora — Jana Talara — robi się nagminnie neurochirurga).

http://www.bibula.com/?p=17077





















Dzięki Naczelnej Izbie Lekarskiej z całą pewnością mogę powiedzieć jedno – Norkowski lekarzem nie jest. Wszelkie próby podpierania jego tez poprzez dodawanie mu „lekarskiego” autorytetu jest tedy kłamstwem. Co nie zmienia faktu, że posiada on wykształcenie medyczne. W 1982 r. ukończył Akademię w Poznaniu. W 2009 r. obronił pracę doktorską napisaną pod kierunkiem Jana Talara i pod tytułem:

Śpiączka pourazowa, stan wegetatywny oraz śmierć mózgowa w świetle wybranego piśmiennictwa. Ewolucja poglądów medycznych i jej etyczne implikacje.

Tematyką kryteriów śmierci miał zainteresować się w latach 90ych XX-wieku, gdy był na stażu bioetycznym w Pope John XXIII Medical-Moral Research and Education Center (Boston).

Warto przypomnieć postać Mentora o. Norkowskiego, Jana Talara.

 „Gazety i portale przedstawiają Talara jako "znanego neurochirurga" lub "neurochirurga mającego sukcesy w wybudzeniach". Ani słowa o zarzutach, o wyroku, o wyrzuceniu z pracy w Bydgoszczy. Środowisko transplantologów jest oburzone: lekarze dowodzą, że procedura orzekania o śmierci mózgowej jest precyzyjna i drobiazgowa i nie ma możliwości pomyłki.

- Ci panowie nie mają pojęcia, o czym mówią - mówi o Talarze i Terleckim prof. Dariusz Patrzałek, dolnośląski konsultant ds. transplantologii klinicznej. - W wielu krajach orzekaniem śmierci mózgowej zajmuje się tylko jeden lekarz. U nas jest trzech, którzy muszą mieć jednakową opinię. Procedury są stuprocentowo pewne”
— czytamy w artykule z Wyborczej z 2013 r.

W tym kontekście pamiętać trzeba o trzech rzeczach.

Po pierwsze, sąd uznał Talara za winnego w procesie o łapówki. „Bydgoska prokuratura oskarża go, że wziął w sumie 28 tys. zł i 15 butelek markowego alkoholu” za znalezienie miejsca w swojej klinice dla osób w śpiączce. („W internecie nie ma adresu Talara, ale jest informacja, że dwugodzinna wizyta to koszt 400 zł”.

Po drugie, Talar nie jest neurochirurgiem. Zacytuję tu odpowiedź Prezesa NIL Macieja Hamankiewicza z 29 października 2013 r. na pismo od prof. Marii Wujtewicz, Prezes Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii czytamy:

„uprzejmie potwierdzam, że prof. Jan Talar posiada specjalizację I stopnia z chirurgii ogólnej i II stopnia z rehabilitacji w chorobach narządu ruchu”.
Korespondencja ta — to po trzecie — związana była z sympozjum „Znieczulenie i Intensywna Terapia Chorych z Obrażeniami Mózgowia” (Pozań, 3-5października 2013 r.).

Pozwalam sobie przypomnieć całe pismo do Ministra Zdrowia, wystosowane przez Prezes Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii:

 W związku z niektórymi wypowiedziami, wygłaszanymi na Sympozjum „Znieczulenie i Intensywna Terapia Chorych z Obrażeniami Mózgowia”, które odbyło się w dniach 3-5 października br. w Poznaniu, krytykującymi kryteria zawarte w obwieszczeniu Ministra Zdrowia z dnia 17 lipca 2007 r. w sprawie kryteriów i sposobu stwierdzania trwałego nieodwracalnego ustania czynności mózgu, Prezes NRL Maciej Hamankiewicz zwrócił się Ministra Zdrowia Bartosza Arłukowicza o podjęcie niezwłocznych działań w kierunku wyjaśnienia zgłaszanych wątpliwości:
„Wydaje się bowiem, że wygłaszanie przez lekarzy specjalistów w dziedzinie anestezjologii - w tym profesora nauk medycznych - tez o kwalifikowaniu na siłę wbrew rzeczywistemu stanowi zdrowia i rokowaniom powrotu do zdrowia pacjentów jako dawców narządów i organów, może spowodować kolejną nieodwracalną szkodę w postaci zmniejszenia liczby przeszczepów w Polsce. Przypominając Panu Ministrowi, że apele do naszych Koleżanek i Kolegów Lekarzy o wspieranie tej formy leczenia, były naszą wspólną inicjatywą, wnoszę o powołanie przez Pana Ministra, stosownie do zapisów art. 9 ustawy z dnia 1 lipca 2005 r. o pobieraniu, przechowywaniu i przeszczepianiu komórek, tkanek i narządów, komisji, która ponownie odniesie się do kryteriów i sposobu stwierdzania nieodwracalnego ustania czynności mózgu.
Okres ponad 6 lat, który upłynął od poprzednich ustaleń oraz postęp w zakresie nauk medycznych, jaki dokonał się tym czasie, przemawia za kolejną analizą, która być może w niektórych aspektach to obwieszczenie doprecyzuje lub też potwierdzi jego wagę, co pozwoli rozwiać wątpliwości, które zrodziły się u lekarzy i w opinii publicznej po Sympozjum w Poznaniu." 

Tak brzmi pełna odpowiedź Prezesa Hamankiewicza:






I koniec listu do prof. Leona Drobnika:


PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...