Nie pierwszy już raz przychodzi mi wejść w wirtualny dialog z Panem Piotrem [http://piotrorawski.pl/page8.php?post=33]. Zbyt czułe struny porusza w mej duszy, by milczeć, i zbyt ciekawie i mądrze pisze, by do końca się z nim zgadzać.
Fakt, samotność bywa smutna i nie do uniknięcia. Zwłaszcza dziś - w dobie globalizacji, szybkich kontaktów, błyskawicznych relacji nachodzi nas w tłumie ze zdwojoną jeszcze siłą.
Ale żeby mówić o dialektyce samotności nie można poprzestać tylko na takim jej obrazie. Trzeba mówić i o tym, co samotność niesie pozytywnego. A myślę, że niesie wiele - w jakiejś mierze jest bowiem warunkiem twórczego życia, źródłem, bez którego nie ma prawdziwej kreacji. W jakiejś mierze, bowiem drugim źródłem twórczości jest - w moim odczuciu - miłość. Tyle że bez samotności prawdziwa miłość także się nie przydarzy. Bez niej nie ma przestrzeni, w której można wybiegać od tego kim się jest, do tego, kim chce się być (pięknie pisał o tym Octavio Paz, cytowany przez Piotra Orawskiego). Bez niej nie ma też wolności. A tylko prawdziwie wolny człowiek, ubogacający się pięknem świata i pięknem innych ludzi; innymi słowy człowiek w nieustannym procesie stawania się, urzeczywistniania, może oddać nam swój świat z nadzieją, że tego świata nie zawłaszczymy, ale pozwolimy mu żyć w sposób bogatszy dzięki temu, że staliśmy się jego częścią.
Cóż, nie ma we mnie zgody na (wyłącznie) pesymistyczne i egzystencjalnie rozjątrzone pojmowanie samotności. Jest za to skłonność do mówienia o paraliżującym osamotnieniu i twórczej samotności. Jest także świadomość, że ich dialektycznego splotu nie da wyeliminować się z życia.
▼
sobota, 26 maja 2012
sobota, 19 maja 2012
O FILOZOFICZNEJ ROZWIĄZŁOŚCI, CZYLI MOZARTA PLATONEM
Mozartowski Don Giovanni to nie tylko moja ukochana opera, ale także wyjątkowy "tekst kultury"; wyjątkowy, gdyż na jego przykładzie doskonale widać sytuacyjność naszego poznania i rozumienia.
Dla współczesnego odbiorcy to opowieść o cynicznym uwodzicielu, który porwał się na lodowato czystą i dziewiczą Donnę Annę i który został za to przykładnie ukarany. Pozostałe bohaterki, a więc Donna Elwira oraz Zerlina, poza tym, że zajmują w hierarchii miejsce drugo- i trzeciorzędowe, to jeszcze ich perypetie są tylko dodatkowym potwierdzeniem słuszności poniesionej przez Giovanniego kary.
Dla Mozarta i jego współczesnych Don Giovanni to opowieść o cynicznym birbancie, który zasadził się na cnotę młodej wieśniaczki, po tym, jak nie zdobył cnotliwej (na pokaz?) Donny Anny i przy wtórze jęków mocno podstarzałej (wystarczy posłuchać, w jakim stylu utrzymał Mozart pierwszą arię Elwiry, by rozstrzygnąć kwestie wiekowo-dowodowe) i porzuconej przez niego kochanki. Miast tragedii mamy tu raczej plebejską farsę, której celem jest zabawienie i pouczenie (co bystrzejszej) widowni.
Wszelako w jednym i drugim przypadku Giovanni to cynik, ktoś, kto mówiąc o tym, że kocha wszystkie kobiety, w rzeczywistości nie kocha żadnej. Alexandres Nehamas swym komentarzem do Platońskiej Uczty przekonał mnie jednak, że i to podejście uznać można za wyraz usytuowania i że w zależności od perspektywy Giovanniemu bliżej będzie bądź do zasługującego na naganę rozpustnika, bądź do opisywanego przez Platona filozofa.
Mozartowski Don Giovanni - ku mojemu zdumieniu - wiąże się z Platonem niemalże wprost. Chodzi tu - jak pokazuje Nehamas - o drobny fragment arii katalogowej. Leporello, śpiewając, iż jego Pan "u blondynek ma zwyczaj wychwalać łagodność, u brunetek - stałość, a u jasnowłosych słodycz" przywołuje fragment Platońskiego Państwa przepracowany (w duchu heteroseksualizmu) przez Lukrecjusza w jego De Rerum Natura. Platon, wyjaśniając kim jest filozof, pisze co następuje:
Otóż trzeba ci będzie przypomnieć - zacząłem - albo i pamiętasz sam,że jeśli o kimś mówimy, że on coś kocha, to jeśli się słusznie tego wyrazuużywa, trzeba o nim powiedzieć nie to, że on w tym przedmiocie kochajedno, a drugiego nie, tylko że kocha wszystko?- Zdaje się - powiada - że trzeba mi przypomnieć, bo doprawdy, że niebardzo rozumiem.- Innemu by - odrzekłem - wypadało powiedzieć to, co mówisz, Glaukonie. A takiemu specjaliście od spraw miłosnych nie wypada nie pamiętać, że wszyscy ładni chłopcy takiego, co lubi towarzystwo młodych ludzi i zna się na miłości, skubią jak dobry kąsek i niepokoją go uważając, że są godni zabiegów i kochania. A czy wy też tak samo nie robicie z ładnymi chłopcami? Jeden dlatego, że ma nos perkaty, nazywa się u was pełen wdzięku i chwalą go, u drugiego nos garbaty, więc mówicie, że ma w sobiecoś królewskiego, a jak taki pośredni, to się mówi, że szalenie proporcjonalny. Jak czarny, to, że wygląda po męsku; jak biały, to prosto od bogów pochodzi. A ta cera złocistomiodowa? Myślisz, że ktoś inny stworzył ten wyraz, a nie zakochany, kiedy szukał pieszczotliwych zwrotów, a nic mu to nieszkodziło, że kochanek był żółty, dość że pełen uroku? Słowem, wymawiacie się wszelkimi pozorami i na wszystkie tony śpiewacie tak, żeby nie odrzucić żadnego z tych, co kwitną i pachną.- Jeżeli ty - powiada - do mnie pijesz mówiąc o zakochanych, że tak robią, to zgadzam się, bo mi idzie o tok myśli. [...]- A to też przyznaj, albo i nie; o kimkolwiek mówimy, że on ma namiętość do czegoś, u tego stwierdzamy pożądanie wszelkich postaci tego czeoś, czy też jednych tak, a drugich nie?- Wszelkich - powiada. [tłum. W. Witwicki, fragmenty od: 474 c].
Dalszy tok dyskusji kieruje sprawę ku Pięknu. Filozof, podobnie jak miało to miejsce w Uczucie, nabiera cech tego, kto dąży do Piękna samego w sobie, będąc człowiekiem erotycznym i rozpoczynając od ukochania piękna skrytego w ciele młodzieńca. Piszę o rozpoczynaniu, bowiem kochanek, o ile ma się okazać filozofem, nie może poprzestać na ukochaniu jednego ciała. Postrzegając piękno swojego paidika musi również dostrzec piękno skryte w ciałach w ogóle i je ukochać. Bez tego elementu nie będzie mógł dostrzec piękna duszy cenniejszego od zmiennego i przemijającego piękna ciała, by przejść dalej - jak komentuje Nehamas - do piękna prawi i instytucji i skończyć na kontemplacyjnych oglądzie Piękna samego. Zdaniem Nehamasa przechodzenie przez poszczególne etapy nie oznacza jednak utraty poprzednich: pragnienia nie wykluczają się, ale dopełniają doprowadzając do harmonii pragnienie płodzenia cielesnego i duchowego. Przykładem Nehamasa jest tu sam Sokrates, który nie tylko posiadał z Ksantypą dwójkę dzieci, ale związał się z Alkibiadesem w taki sposób, że ten zajmował niezbywalne i szczególne miejsce w jego życiu, pomimo że sam Sokrates "skłaniał się ku pięknym i zadurzonym, i nieustannie wśród nich się kręcił", będąc - w praktyce - miłośnikiem wszelkich pięknych ciał [por. Uczta, 216 d]. Postępowanie to - co silnie podkreśla Nehamas - nie miało nic wspólnego z niewiernością. Nie oznaczało również, że Sokrates porzucał jednego chłopca dla innego. Nasze kulturowe przyzwyczajenia, by takie postępowanie zaliczyć w poczet nagannego, egoistycznego promiskuityzmu również spełzają na niczym - Sokrates nie jest bowiem skupiony na swoim prywatnym interesie, ale na płodzeniu w pięknie, które przynosi błogosławione owoce w życiu wszystkich zainteresowanych stron. Powtórzmy: nie odbiera również miejsca Alkibiadesowi, dochowując mu wierności na sposób, jaki dziś jest dla nas nie tylko do wyobrażenia, ale także do wysłowienia w sposób intersubiektywnie zrozumiały.
W opisanej powyżej optyce Don Giovanni przestaje być nieszczerym seksoholikiem, ale staje się filozofem, który nie dość, że szczerze miłuje piękno dostrzeżone w kobietach, to (jak sądzę) jest szczerze przywiązany do Donny Elwiry. Tę prawdę jego egzystencji zdaje się potwierdzać fakt, że spokojnie oddaje się pod sąd trybunału zwołanego przez kulturę o obliczu stricte monogamicznym i chrześcijańskim. I choć skazany, jak kiedyś Sokrates, swym wyniosłym spokojem wychodzi z tego sądu tryumfatorem.
Gdyby dane mi było kiedyś (a chciałbym, żeby kiedyś tak było) inscenizować Mozartowskie arcydzieło, chciałbym wpisać je właśnie w takie ramy. Nie po to, by promować rozwiązłość czy usprawiedliwiać zdradę, ale po to, by postawić prowokacyjne pytania. I wcale nie aspekt praktycznego kochania wielu ciał wydaje mi się tu najważniejszy (wierzę, że odpowiednio wrażliwa i głęboka osoba może mieć potrzebę takich doświadczeń jednocześnie budując więzi życiowe z jednym, wybranym i nieprzechodnim partnerem czy partnerką). Ważniejsze wydaje mi się zafiksowanie naszej kultury na zdradzie duchowej. Zapytajmy sami siebie, na ile boimy się wolności osób, które kochamy, na ile lękamy się, że dostrzegając piękno w innych ludziach, zdarzeniach i przedmiotach przestaną dostrzegać nasze piękno? Zapytajmy, czy przypadkiem nie jest tak, że małostkowo chcemy zamknąć całość piękna tylko w ramach relacji dwójki ludzi, budując szklany klosz niepisanych zakazów i nakazów, a więc ograniczając przestrzeń życia? Będąc zazdrosnymi o przyjaciół, znajomych czy jednostronnie angażujące pasje..?
Nie ma się co gorszyć Sokratesem i Don Giovannim, nie ma co zbyt łatwo oceniać rozwiązłych. Nieraz lepiej - jak twierdził Michel Foucault - postarać się spojrzeć na życie zupełnie inaczej niż się na nie spogląda po to, by po tym eksperymencie móc wrócić do tego kim się było. Ale wrócić w sposób bogatszy i dojrzalszy!
czwartek, 17 maja 2012
O KWADROFONIKU - BEZ PARDONU APOLOGETYCZNIE
W radio Kwadrofonik, w głowie niesłabnące echo Platońskiej Biesiady, w sercu wspomnienia... Szykując się na pyszny folk w wykonaniu jednego z moich ulubionych kwartetów poszperałem w skrzynce mejlowej. Byłem ciekaw, ile to już czasu minęło od pierwszego mejla wymienionego z pianistami, po ich (czyli Lutosławski Piano Duo) koncercie w łódzkiej filharmonii. A minęło go sporo - był wtedy maj. O ile nie myli mnie pamięć, było ciepła, jakby lekko letnia aura (choć może była to aura Emi i Bartka, którą rozciągnąłem później na pogodową niewygodę za oknem, sam nie wiem). Szedłem podekscytowany, nawet więcej niż podekscytowany, na występ Artystów, przed wielkością (nie będą bał się tego patetycznego słowa!) których z pokorą chyliłem czoła. Mieli grać w sali kameralnej, ale koncert przeniesiono do dużej. Pamiętam tłumy ludzi, świecące spodnie Bartka, nadzwyczajne wprost szpilki Emi. I niezapomnianą muzykę - feeryczną, taką jaka może brzmieć w niebieskiej Jeruzalem! (a przynajmniej we wszechświecie, sądząc po tym, co zagrali z Crumba!). Oszołomiony napisałem, żeby podziękować. Dla Emi zostałem na moment Panem Marcinem, dla Bartka, na moment ciut dłuższy, po prostu Panem. Potem był koncert w Akademii, w międzyczasie niekończące się rozmowy mejlowe z Emi. I spotkania. Hob-Beatsów znam zdecydowanie bardziej migawkowo. Z radia, z TV, z płyt, z koncertu w Łodzi i rozmowie z Magdą po tym koncercie, ale trudno byłoby mi mówić, że Kwadrofonik to po prostu zespół, w jakiejś mierze, to mój zespół, nawet, gdybyśmy nie mieli nigdy się poznać.
Byłby mój, bo nosi w sobie coś najwspanialszego - twórczy artyzm, czy - mówiąc za Platonem - rodzenie w pięknie. Nie piękno samo, bo to by oznaczało zastój, statyczność, skostnienie, ale pożądanie piękna, które (wciąż i wciąż) rodzi nie tylko owoce nieśmiertelne, mające siłę zapładniać dusze ich słuchaczy i bliskich, ale i różnorodne. Bo ich twórczej mocy zawdzięczam nie tylko niezapomniane estetycznie chwile. Zawdzięczam im również chwile wyciszenia i śmiechu, intelektualnych zmagań i przyjacielskiej ciszy. Zawdzięczam w końcu nieprzypadkowy przypadek, gdy Ci, co noszą w duszy owoce piękna, przyciągają im podobnych i nimi się dzielą wplatając nas w nici życia trwalsze niż czas, który oddala na chwilę!
Ecce artifices, ecce homines!
Byłby mój, bo nosi w sobie coś najwspanialszego - twórczy artyzm, czy - mówiąc za Platonem - rodzenie w pięknie. Nie piękno samo, bo to by oznaczało zastój, statyczność, skostnienie, ale pożądanie piękna, które (wciąż i wciąż) rodzi nie tylko owoce nieśmiertelne, mające siłę zapładniać dusze ich słuchaczy i bliskich, ale i różnorodne. Bo ich twórczej mocy zawdzięczam nie tylko niezapomniane estetycznie chwile. Zawdzięczam im również chwile wyciszenia i śmiechu, intelektualnych zmagań i przyjacielskiej ciszy. Zawdzięczam w końcu nieprzypadkowy przypadek, gdy Ci, co noszą w duszy owoce piękna, przyciągają im podobnych i nimi się dzielą wplatając nas w nici życia trwalsze niż czas, który oddala na chwilę!
Ecce artifices, ecce homines!
poniedziałek, 14 maja 2012
FESTINA LENTE! ZE STAROŻYTNYMI
Marcinowi
Jak dla mnie świat bez starozytnych nie byłby możliwy. Im dłużej korzystam z (post)postmodernistycznego instrumentarium do diagnozy i opisu naszego świata, tym chętniej zanurzam się w Greków - dla odtrutki i (wewnętrznego) zbudowania. Jest w tej - niekiedy sparciałej, niekiedy świecącej sztucznym blaskiem - myśli swoisty potencjał, pozwalający otwierać ukute wtedy kategorie na to, co dzieje się dzisiaj.
Dzięki Marcinowi miałem okazję wrócić dziś do Uczty. Czy może być piękniejsza urodzinowa lektura niż ta - opiewająca potęgę piękna i sławiąca miłość? Czy może być piękniejszy tekst niż ten, będący agonem myśli, którego rozstrzygnięcie zostawia Autor wrażliwym czytelnikom?
Zwyczajowo palmę pierwszeństwa w mowach na cześć Erosa przyznaje się Sokratesowi i Diotymie. Moją uwagę zaś przyciągnęla dziś mowa Pauzaniasza. Ileż mądrości w prostym stwierdzeniu, że władza (scil. tyrani) "tępić będą Erosa niebiańskiego, gdyż podtrzymuje on związki międzyludzkie, łamiąc omnipotencję rządzących" [P. Nowak]. Tępić przewrotnie - bo Erosa Erosem, niebiańskiego zaminiając na pandemonicznego. O ile bowiem niebiański piękno ciała widzi nie w samym ciele, ale w nieprzemijających przymiotach ducha, o tyle drugi widzi tylko to piękno, które przemija. O ile pierwszy ma na względzie jakość przeżywanej relacji, o tyle drugi "myśli jedynie o uczynku" i ilościowym kolekcjonowaniu doznań.
Tak, daliśmy się zwariować dyrektywą prędkości i kolekcjonowania migotliwych sensów. Daliśmy się uwieść łupinie, która nie skrywa w sobie ani żadnego owocu, ani zyciodajnej pestki. I utknęliśmy w miejscu, którego nie sposób już emancypacyjnie przekroczyć - można, jak Foucault, bawić się mżonkami uwalniającej mocy fistingu, można, jak Agamben, uwierzyć w bajkę wyzwoleńczej siły "profanacji". Może dlatego tak bliski mi dyskurs filozofii norm stał mi się jednocześnie tak daleki? Diagnozując wszechobecność władzy, wskazując na omnipotencję represji (prawo, normy), odsłaniając wszędobylskość polityki dał się nabrać na opowieść o świecie jako dromosferze, której grzechem pierworodnym - bez szansy na chrzścielne pomazanie - jest prędkość.
Cieszę się, że z wybitno mnie z tego przeświadczenia: że milcząc z przyjaciółmi spędzam czas twórczo i produktywnie; że proszony jestem o niepoganianie czasu; że stawia się przede mną pytania, których sam sobie nie stawiałem, a które mocno komplikują i tak skomplikowany w moich oczach problem źródeł i prawomocności norm i praw. Za te ostatnie, za lekturowy powrót do źródeł, i za wiele innych rzeczy chwała Ci, Marcinie.
Piękno zbawi świat, bo zbawi go miłość. A miłość - o ile jest prawdziwa - kocha piękno i realizuje je w świecie. W szale, acz bez pośpiechu!
niedziela, 13 maja 2012
FILHARMONICZNA DELIBERACJA
Czy można być zadowolonym z tego, że mimo iż nie wybiła jeszcze pełnia niedzielnego popołudnia, to człowiek czuje się już mocno wymęczony? Można. Na przykład wtedy, gdy zmęczenie jest wynikiem konstruktywnie zrealizowanej roboty społecznej. A taką zafundowała mi dzisiaj łódzka filharmonia w postaci deliberacji dotyczącej tego, jak w filharmonii jest i jak byśmy chcieli, żeby było.
Tę cenną inicjatywę nie tylko trzeba dostrzec, ale także pielęgnować. Rzadko bowiem zdarza się okazja, by pospołu - artyści, melomani, administracja filharmoniczna i urzędowo-marszałkowska spotkały się ze sobą po to, by rozmawiać na zasadach partnerskich, obligujących tedy do otwartości na cudze zdanie, próby jego rozumienia i argumentowania swojego stanowiska. A także po to, by szukać konsensu co do opisu tego jak jest i co zmienić.
Deliberacja przebiegała dwuetapowo. W pierwszym etapie grupy (na które nas podzielono drogą losowania) diagnozowały filharmoniczną codzienność. W drugim, na kanwie wcześniejszych ustaleń projektowaliśmy stan idealny, mieliśmy także szansę sformułowania konkretnych dezyderatów, do realizacji których zobowiązaliśmy (przynajmniej symbolicznie) dyrekcję.
Z obu etapów wyniosę wspomnienie burzliwych, angażujących emocjonalnie i intelektualnie rozmów. Czymś pięknym było nie tylko odkrywanie różnic w naszych spojrzeniach, ale także podobieństw, a śmiem twierdzić, że odnaleźliśmy w grupie porozumienie na poziomie intuicyjnego rozumienia sztuki, roli artysty i miejsca filharmonii w przestrzeni społecznej. Jedyną bolączką było metodyczne podglebie dla rozmów. Strukturę bowiem deliberacji zorganizowano wokół pięciu sfer wyznaczanych przez pary opozycyjnych terminów zdefiniowanych - przynajmniej dla dyskutantów z mojej grupy - nie tylko w sposób mocno nieitnuicyjny, ale (często) także na zasadzie "worka bez dna". Mieliśmy zaś negocjować, w jakim miejscu między tymi opozycjami widzimy miejsce filharmonii teraz i w wersji idealnej. Gros naszych opinii sprowadzało się zatem do prób wyjaśnienia, dlaczego budowane opozycje wydają nam się niewłaściwe oraz dlaczego nie możemy zgodzić się z proponowanymi charakterystykami dyskutowanych pojęć. Niekiedy prowadziło to do rezygnacji ze "skalowania" danego problemu. Fakt, że nie byliśmy w tych problemach odosobnieni wskazuje - w moim odczuciu - że coś poszło nie tak na poziomie socjologiczno-teoretycznego konstruowania ram spotkania.
Nie ma róży bez kolców - mówi powiedzenie. I nie ma sukcesu bez ryzyka. Mimo podniesionych zastrzeżeń uważam bowiem, że deliberacja okazała się sukcesem i było warto ponieść związane z jej organizacją ryzyko. Żałuję tylko (nie ja sam, to opinia całej mojej deliberacyjnej grupy), że tak pionierska inicjatywa nie przyciągnęła mediów. Nawet tych z przeciwnej strony ulicy. Liczę, że będąc pierwszą, nie okaże się deliberacją ostatnią. I zapewniam, że poważnie potraktuje słowa PT Dyrektora Bębna - co jakiś czas będę pytał, co rządzący filharmonią zrobili z uzyskaną z deliberacji wiedzą.
Tę cenną inicjatywę nie tylko trzeba dostrzec, ale także pielęgnować. Rzadko bowiem zdarza się okazja, by pospołu - artyści, melomani, administracja filharmoniczna i urzędowo-marszałkowska spotkały się ze sobą po to, by rozmawiać na zasadach partnerskich, obligujących tedy do otwartości na cudze zdanie, próby jego rozumienia i argumentowania swojego stanowiska. A także po to, by szukać konsensu co do opisu tego jak jest i co zmienić.
Deliberacja przebiegała dwuetapowo. W pierwszym etapie grupy (na które nas podzielono drogą losowania) diagnozowały filharmoniczną codzienność. W drugim, na kanwie wcześniejszych ustaleń projektowaliśmy stan idealny, mieliśmy także szansę sformułowania konkretnych dezyderatów, do realizacji których zobowiązaliśmy (przynajmniej symbolicznie) dyrekcję.
Z obu etapów wyniosę wspomnienie burzliwych, angażujących emocjonalnie i intelektualnie rozmów. Czymś pięknym było nie tylko odkrywanie różnic w naszych spojrzeniach, ale także podobieństw, a śmiem twierdzić, że odnaleźliśmy w grupie porozumienie na poziomie intuicyjnego rozumienia sztuki, roli artysty i miejsca filharmonii w przestrzeni społecznej. Jedyną bolączką było metodyczne podglebie dla rozmów. Strukturę bowiem deliberacji zorganizowano wokół pięciu sfer wyznaczanych przez pary opozycyjnych terminów zdefiniowanych - przynajmniej dla dyskutantów z mojej grupy - nie tylko w sposób mocno nieitnuicyjny, ale (często) także na zasadzie "worka bez dna". Mieliśmy zaś negocjować, w jakim miejscu między tymi opozycjami widzimy miejsce filharmonii teraz i w wersji idealnej. Gros naszych opinii sprowadzało się zatem do prób wyjaśnienia, dlaczego budowane opozycje wydają nam się niewłaściwe oraz dlaczego nie możemy zgodzić się z proponowanymi charakterystykami dyskutowanych pojęć. Niekiedy prowadziło to do rezygnacji ze "skalowania" danego problemu. Fakt, że nie byliśmy w tych problemach odosobnieni wskazuje - w moim odczuciu - że coś poszło nie tak na poziomie socjologiczno-teoretycznego konstruowania ram spotkania.
Nie ma róży bez kolców - mówi powiedzenie. I nie ma sukcesu bez ryzyka. Mimo podniesionych zastrzeżeń uważam bowiem, że deliberacja okazała się sukcesem i było warto ponieść związane z jej organizacją ryzyko. Żałuję tylko (nie ja sam, to opinia całej mojej deliberacyjnej grupy), że tak pionierska inicjatywa nie przyciągnęła mediów. Nawet tych z przeciwnej strony ulicy. Liczę, że będąc pierwszą, nie okaże się deliberacją ostatnią. I zapewniam, że poważnie potraktuje słowa PT Dyrektora Bębna - co jakiś czas będę pytał, co rządzący filharmonią zrobili z uzyskaną z deliberacji wiedzą.
środa, 9 maja 2012
CZAR SILJI I MAGIA OFFENBACHA
Anję Silję usłyszałem po raz pierwszy w Szczecinie pod koniec szkoły podstawowej. Zaczynałem wtedy swoją przygodę z muzyką Richarda Wagnera, a w płytotece szczecińskiej Książnicy udało mi się wygrzebać płytę Philipsa z wybranymi fragmentami przedstawień z Bayreuth. Prawdę powiedziawszy pożyczyłem ją dla Birgit Nilsson, jednakże to Silja - piękną pieśnią z Tannahausera - zrobiła na mnie największe wrażenie. Potem przyszedł czas na całość Tannahausera z Jej udziałem, na Lohengrina, Śpiewaków Norymberskich, Latającego Holendra, role Straussowskie, pieśni, a ostatnio na... Opowieści Hoffmanna Jaka Offenbacha. O których za moment. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że Silja nigdy nie miała pięknego głosu. Owszem, jej głos jest wyjątkowo jasny i metaliczny, ostry, momentami nieprzyjemnie przenikliwy, a bardzo wysoka impostacja powoduje, że niekiedy ma się wrażenia zawyżania dźwięku. Atoli wszystkie te (nie)dostatki - podobnie do Marii Callas - artystka potrafiła (moim zdaniem) przekuć na swoje atuty - świadomie dobierając role potrzebujące jasnego, białego, niemal, dziewiczego kolorytu i wykorzystując śpiew nie dla wokalnego popisu, ale jako element konsekwentnie budowanej roli.
Doskonałym potwierdzeniem tych słów jest kreacja, jaką w latach 60. ubiegłego wieku stworzyła w Offenbachowskich Opowieściach Hoffmanna. Zupełnym przypadkiem udało mi się odsłuchać nagranie jednego w ówczesnych przedstawień. Przypadkiem szczęśliwym, bo od tego nagrania nie mogłem oderwać uszu! Mimo że śpiewane po niemiecku (a nie, jak w oryginale po francusku), grane i śpiewane jest nadzwyczaj stylowo, z iście francuską elegancją, lekkością, ale gdy trzeba - również z odpowiednio fasadowym patosem (inna rzecz, że jest to jednak Francja "wiedeńsko-cesarska", purystom może więc wydawać się kontrowersyjna). Wielka w tym zasługa Josefa Kripsa, który swoją charyzmą potrafił zarazić nie tylko solistów, ale również wiedeńską orkiestrę i chór. Wybornym Hoffmannem był wtedy Waldemar Kmentt, pięknie i swobodnie prowadzący głos o bogatej złoto-zielonej barwie. Dobrze sprawdził się Otto Wiener w roli Lindorfa (i wszystkich jego wcieleń). W rolach charakterystycznych (między innymi Franza) zachwycał wtedy Gerhard Stolze. Słuchając jego wykonania zafrapowałem się nad jego nadzwyczajnym talentem, który pozwalał mu na swobodne korzystanie z vis comica nigdy nie doprowadzając do przerysowań i pajacowania (Ci, którzy pamiętają łódzkie Opowieści wiedzą, jak w roli Franza pajacować w nich można).
Osobny rozdział tego wykonania stanowi oczywiście Silja. Najmniej spodobała mi się jako Giulietta (może z powodu niedopasowania głosów w barkaroli), oczarowała jako Antonia, a jako Olympia zszokowała. Precyzją i biegłością koloratury, ale także umiejętnością zbudowania roli - tak "lalkowej" czy mechanicznej Olympii nie było nigdy przed nią i nigdy po niej ("Les oiseaux dans la charmille" z Nią i Kripsem zasługuje na umieszczenie w jakimś spisie operowych cudeniek).
Do tej pory wracałem zasadniczo do dwóch nagrań Opowieści - pod Jeffreye'em Tate'em (m. in.) z Jessye Norman i pod Andre Cluytenem (m. in.) z Nicolaiem Geddą i Elisabeth Schwarzkopf. Teraz będę tęsknił za barkarolą z tego drugiego nagrania, nad oboma jednak postawię Kripsa z Silją i Kmenttem.
poniedziałek, 7 maja 2012
SZTUKA, PAIDEIA, EDUKACJA...
BARTKOWI i EMI - (nie tylko) za muzykę
ALINIE - za wychowawczą odwagę
ZUZIE - za szaleństwo stroju jako szaleństwo tożsamości
LWU - za przestrzeń, czyli za wszystko
Przy tej okazji pomyślałem też - domykając serię - o miejscu sztuki (muzyki, plastyki) w edukacji, będącej w dzisiejszych czasach jedną z najważniejszych form wspólnotowej paidei.
Przez całą podstawówkę miałem zajęcia osobno z plastyki i muzyki. Nie były arcydziełem, ale mimo to ja i moi koledzy wynieśliśmy sporo informacji o formach muzycznych i plastycznych, garść informacji o kompozytorach, malarzach i rzeźbiarzach, malowaliśmy skojarzenia, wywoływane przez muzykę, sililiśmy się na jakiekolwiek uchwycenie prostej martwej natury. W liceum została mi muzyka - wspólne śpiewanie integrujących piosenek, ale też klasówki z cyku "poznaj co to za utwór". W zakonie przez rok śpiewałem chorał, a na studiach załapałem się na wykłady o Wagnerze, poza którymi można było chodzić na monograf dotyczący jazzu, potem doszły do tego zajęcia o klasykach wiedeńskich czy o muzyce popularnej jako formie krytyki społecznej. Sąsiaduje z nimi cała bateria zajęć dotyczących sztuk wizualnych, prowadzona przez kadrę Katedry Estetyki.
Do dziś zajęcia związane ze sztuką wspominam szczególnie. Jak żadne oddziałują na człowieka wielotorowo. Rozwijają wyobraźnię, uczą jedności formy i treści, budzą pełniejsze odczuwanie i przestrzeni, i swojego ciała (zmysł prioprioceptywny!), jednocześnie rozbudzając zdolność koordynowania działań różnych jego elementów. Pobudzają fantazję (choćby improwizacja) i umiejętność twórczego odniesienia do tradycji, zdolność polifonicznego odbioru rzeczywistości, a zarazem uczą zdyscyplinowania i analityczności.
Po stuleciach uświadomiliśmy sobie, że europejska alienacja cielesności i kult (instrumentalnie traktowanego) rozumu zepchnęły nas na manowce. Motamy się jak szaleni, szukając równowagi w mocno strywializowanych tradycjach ezoterycznych, zabieganiu, konsumpcji. Zapominając o wychowawczej i regenerującej mocy sztuki.
Michel Serres - jeden z moich ulubionych filozofów - jedną ze swych książek poświęcił zmysłom. Nie każdemu z osobna, ale wszystkim we współdziałaniu - bo bez ich komunikowania się, synestezji czy współistnienia na (symbolicznie traktowanej) przestrzeni skóry, świat pozostałby dla nas niemy. Byłby tylko prochem znaczeń, kalkulowanych przez nieludzko zimną racjonalność.
By być dojrzałym, trzeba wsłuchiwać się w tę "skórną jedność zmysłów", trzeba też ją rozwijać. A nic nie rozwija jej tak, jak muzyka, plastyka, architektura... Może warto przypomnieć naszym uczonym ministrom stary podział na trivium, quadrivium i uniwersytet. Pierwszy etap uczył kompetencji komunikacyjnych. Na drugim uczyło się matematyki, astronomii i muzyki - po to, by rozumieć harmonię integrującą mikrokosmos człowieka z makrokosmosem świata. Dopiero po tym można było szlifować się w medycynie, prawie, filozofii czy teologii.
Do swoich edukacyjnych utyskiwań dorzucę jeszcze to - nie rozumiemy już paidagogicznej roli sztuki. Dlatego zajęcia z jej obszaru wyglądają tak, jak wyglądają. A bez nich nie będziemy mieli zdrowego społeczeństwa - zdrowego, czyli integrującego ciało i ducha, twórczego i szanującego tradycję, wyrażającego emocje inaczej niż tylko na ustawce. I otwartego tak, jak otwarty jest duch szybujący po bezkresnym niebie dźwięków!
piątek, 4 maja 2012
DOKĄD ZMIERZASZ POLSKO? DOKĄD POZWOLĄ CI ZMIERZAĆ, MATURZYSTO?
Choć nie przepadam specjalnie za Jeanem Baudrillardem nie mogę ostatnio wyjść z podziwu - jak nikt opisał strategię polskich polityków, którzy budują imponujące opowieści o świecie, którego moim zdaniem nie ma. Budują, a więc tworzą rozwiązania prawne, stypendialne etc., pod egidą działań zbawczych i naprawczych konserwując toczące nas wspólnotowe czerwie.
Kolejny rok z rzędu zadumałem się nad wysyłanym przy okazji matur komunikatem - nie studiujcie humanistyki (dorzućmy tu jeszcze sztukę, będę pisał o nich łącznie), ale wybierajcie opcje medyczne i techniczne, bo one pozwolą wam odnieść sukces w życiu.
Mocno to zastanawiające, zważywszy fakt, że wyhamowują inwestycje mieszkaniowo-budowlane, firmy obsługujące wlekące się stwarzanie autostrad przestają być finansowo płynne, projektantów zmusza się do kopiowania wzorców itede itepe. Zasadne jest zatem pytanie, gdzie Ci wszyscy absolwenci politechnik i kierunków technicznych mają pracować i co - na dłużą metę- zapewni im byt?
Atoli jest to nie tylko zastanawiające, ale także kuriozalne. To, że jako kraj, postanowiliśmy zrezygnować nie tylko z przemysłu, ale także ze szkolnictwa zawodowego upakowując kogo leci na wyższych uczelniach, wcale nie znaczy, iż ilość absolwentów ma jakiekolwiek przełożenie na jakość i zapotrzebowanie na specjalistów z danej dyscypliny. Nie znaczy również, że dyplom studiów stanowi o wartości człowieka...
To, że produkujemy pedagogów, filozofów, filologów czy socjologów oznacza dla mnie - paradoksalnie - że humanistyki Ci u nas deficyt. Humanistyka wymaga bowiem treningu - nie tylko stricte intelektualnego, ale również kształtującego preferencje, otwierającego na indywidualne doświadczenie wartości, kształtującego samodzielne - a więc krytyczne - odniesienie do rzeczywistości. Tego nie da się zrobić w masie. Błąd zatem tkwi nie w nieprzystawaniu humanistyki do wyzwań naszych czasów, ale w rozwiązaniach systemowych. A próba zniechęcenia abiturientów do studiów humanistycznych ma tylko zamaskować problem - problem polskiej nijakości świadomie kształtowanej przez rządzące elity, której efektem jest zarazem brak odwagi młodych ludzi do myślenia na własną rękę i wykorzenienie. Zadaniem humanistów staje się dzisiaj praca u podstaw - kształtowanie w młodzieży narzędzi, które pozwolą im rozumieć skąd pochodzą i w jakiej sytuacji żyją.
O tym, jak ważna jest humanistyka, widać najlepiej w obszarach dla humanistyki niespecyficznych. Jak choćby w medycynie. Przechodząc w Łodzi ulicą Biegańskiego (a w ciepłe dni bywam tam często, bo lubię te okolice), czy mijając szpital jego imienia zachodzą w głowę, ilu łodzian wie, kim Biegański był. Zastanawiam się potem, ilu słyszało o Szumowskim. A przecież - na długo przed Canguilhemem i paroma innymi wizjonerami - wykuwali oni najpiękniejsze zręby filozofii medycyny i teorii medycznego postępowania, które nie tylko ujęte było w karby wymagającej aksjologii, ale obligowało do widzenia w człowieku nie chorego narządu, ale chorej całości, której nigdy nie należy tracić z oczu. Może warto by o tym przypomnieć? Może zamiast mówić o zyskach i sukcesach warto by jednak dohumanizować programy tak, by pokazywać, że choć zasadniczo statystyka sprawdza się w mówieniu o medycznych normach, to jednak każdy organizm jest autonormatywny i żadna statystyka nie zastąpi biegłości lekarza??
Zastanawiam się właśnie, gdzie bym był, gdyby nie filozofia. Zaczęło się od ucieczki: odkrywając swoją inność, będąc odrzucanym z różnych powodów (inność niejedno ma imię) filozofia stała się dla mnie enklawą - światem, którego nie rozumiał nikt, z kim musiałem przebywać, a więc moim światem, moim, czyli dającym poczucie zakorzenienia.
Zaczynałem jako neoscholastyk, po omacku szukając fundamentu, by jako młody człowiek nie dopuścić do całkowitego pogruchotania swojej tożsamości.
Przeszedłem przez katharsis Levinasa - stawiając pytania, tęskniąc za drugim człowiekiem zaczynałem uczyć się, że perspektywa oferująca fundament jest wyrazem ludzkiej pychy, że wyklucza tak, jak sam zostałem wykluczony, że przez to jest niemoralna.
Dobiłem do tzw. postmodernizmu (którego, w filozofii, moim zdaniem nie ma, ale jest poręcznym słowem do którego przywykłem), wiedząc, że jeśli chcę być sobą, muszę być normotwórczy, ale chcę mówić o takim świecie, w którym normotwórczy są również Inni.
Filozofia nauczyła mnie wrażliwości, niekiedy bolesnej zmiany stylu życia czy zakorzenionych poglądów, o ile ktoś powie mi dlaczego warto. Nauczyła mnie akceptacji - różnorodność bowiem jest piękna, tak jak piękna jest polifonia. W końcu wielość nie musi być dysharmonią, ale może być porządnie rozegranym kontrapunktem. Wciąż nawiedza mnie sen z przeszłości - widzę w nim, jak rzucając się pod samochód ratuję dziecko i sam ginę. Wciąż mam chwile, w których czuję, że właśnie spotykam własną śmierć. Filozofia pozwala mi widzieć tragiczną pychę takich pragnień - świat kształtowany przez "chrześcijańskie" wartości, aktywnie walczący z domniemaną "cywilizacją śmierci" zapomniał, że sens życia nie realizuje w spektakularnych gestach, ale w heroizmie codzienności. W bliskich, których nie opuszczamy, w wierności przyjmowanym zasadom, w miłości do drzew i ptaków, w uśmiechu, gdy widzi się zakochanych ludzi (bez względu na płeć) przytulonych na ławce w parku. Bo filozofia to nie tylko wiedza i intelektualna igraszka, to wiedza, której nie ma bez życia.
Kiedyś, w liceum, miałem moment wiary, że jako wspólnota idziemy w kierunku takiej wrażliwości; dziś wiem, że płonne to były marzenia. Mordując humanistykę nie pozwolono im wykiełkować; dziś - mówiąc, że humanistyką zajmować się nie warto - pozwoli spleśnieć się nawet ziarnu.
Kolejny rok z rzędu zadumałem się nad wysyłanym przy okazji matur komunikatem - nie studiujcie humanistyki (dorzućmy tu jeszcze sztukę, będę pisał o nich łącznie), ale wybierajcie opcje medyczne i techniczne, bo one pozwolą wam odnieść sukces w życiu.
Mocno to zastanawiające, zważywszy fakt, że wyhamowują inwestycje mieszkaniowo-budowlane, firmy obsługujące wlekące się stwarzanie autostrad przestają być finansowo płynne, projektantów zmusza się do kopiowania wzorców itede itepe. Zasadne jest zatem pytanie, gdzie Ci wszyscy absolwenci politechnik i kierunków technicznych mają pracować i co - na dłużą metę- zapewni im byt?
Atoli jest to nie tylko zastanawiające, ale także kuriozalne. To, że jako kraj, postanowiliśmy zrezygnować nie tylko z przemysłu, ale także ze szkolnictwa zawodowego upakowując kogo leci na wyższych uczelniach, wcale nie znaczy, iż ilość absolwentów ma jakiekolwiek przełożenie na jakość i zapotrzebowanie na specjalistów z danej dyscypliny. Nie znaczy również, że dyplom studiów stanowi o wartości człowieka...
To, że produkujemy pedagogów, filozofów, filologów czy socjologów oznacza dla mnie - paradoksalnie - że humanistyki Ci u nas deficyt. Humanistyka wymaga bowiem treningu - nie tylko stricte intelektualnego, ale również kształtującego preferencje, otwierającego na indywidualne doświadczenie wartości, kształtującego samodzielne - a więc krytyczne - odniesienie do rzeczywistości. Tego nie da się zrobić w masie. Błąd zatem tkwi nie w nieprzystawaniu humanistyki do wyzwań naszych czasów, ale w rozwiązaniach systemowych. A próba zniechęcenia abiturientów do studiów humanistycznych ma tylko zamaskować problem - problem polskiej nijakości świadomie kształtowanej przez rządzące elity, której efektem jest zarazem brak odwagi młodych ludzi do myślenia na własną rękę i wykorzenienie. Zadaniem humanistów staje się dzisiaj praca u podstaw - kształtowanie w młodzieży narzędzi, które pozwolą im rozumieć skąd pochodzą i w jakiej sytuacji żyją.
O tym, jak ważna jest humanistyka, widać najlepiej w obszarach dla humanistyki niespecyficznych. Jak choćby w medycynie. Przechodząc w Łodzi ulicą Biegańskiego (a w ciepłe dni bywam tam często, bo lubię te okolice), czy mijając szpital jego imienia zachodzą w głowę, ilu łodzian wie, kim Biegański był. Zastanawiam się potem, ilu słyszało o Szumowskim. A przecież - na długo przed Canguilhemem i paroma innymi wizjonerami - wykuwali oni najpiękniejsze zręby filozofii medycyny i teorii medycznego postępowania, które nie tylko ujęte było w karby wymagającej aksjologii, ale obligowało do widzenia w człowieku nie chorego narządu, ale chorej całości, której nigdy nie należy tracić z oczu. Może warto by o tym przypomnieć? Może zamiast mówić o zyskach i sukcesach warto by jednak dohumanizować programy tak, by pokazywać, że choć zasadniczo statystyka sprawdza się w mówieniu o medycznych normach, to jednak każdy organizm jest autonormatywny i żadna statystyka nie zastąpi biegłości lekarza??
Zastanawiam się właśnie, gdzie bym był, gdyby nie filozofia. Zaczęło się od ucieczki: odkrywając swoją inność, będąc odrzucanym z różnych powodów (inność niejedno ma imię) filozofia stała się dla mnie enklawą - światem, którego nie rozumiał nikt, z kim musiałem przebywać, a więc moim światem, moim, czyli dającym poczucie zakorzenienia.
Zaczynałem jako neoscholastyk, po omacku szukając fundamentu, by jako młody człowiek nie dopuścić do całkowitego pogruchotania swojej tożsamości.
Przeszedłem przez katharsis Levinasa - stawiając pytania, tęskniąc za drugim człowiekiem zaczynałem uczyć się, że perspektywa oferująca fundament jest wyrazem ludzkiej pychy, że wyklucza tak, jak sam zostałem wykluczony, że przez to jest niemoralna.
Dobiłem do tzw. postmodernizmu (którego, w filozofii, moim zdaniem nie ma, ale jest poręcznym słowem do którego przywykłem), wiedząc, że jeśli chcę być sobą, muszę być normotwórczy, ale chcę mówić o takim świecie, w którym normotwórczy są również Inni.
Filozofia nauczyła mnie wrażliwości, niekiedy bolesnej zmiany stylu życia czy zakorzenionych poglądów, o ile ktoś powie mi dlaczego warto. Nauczyła mnie akceptacji - różnorodność bowiem jest piękna, tak jak piękna jest polifonia. W końcu wielość nie musi być dysharmonią, ale może być porządnie rozegranym kontrapunktem. Wciąż nawiedza mnie sen z przeszłości - widzę w nim, jak rzucając się pod samochód ratuję dziecko i sam ginę. Wciąż mam chwile, w których czuję, że właśnie spotykam własną śmierć. Filozofia pozwala mi widzieć tragiczną pychę takich pragnień - świat kształtowany przez "chrześcijańskie" wartości, aktywnie walczący z domniemaną "cywilizacją śmierci" zapomniał, że sens życia nie realizuje w spektakularnych gestach, ale w heroizmie codzienności. W bliskich, których nie opuszczamy, w wierności przyjmowanym zasadom, w miłości do drzew i ptaków, w uśmiechu, gdy widzi się zakochanych ludzi (bez względu na płeć) przytulonych na ławce w parku. Bo filozofia to nie tylko wiedza i intelektualna igraszka, to wiedza, której nie ma bez życia.
Kiedyś, w liceum, miałem moment wiary, że jako wspólnota idziemy w kierunku takiej wrażliwości; dziś wiem, że płonne to były marzenia. Mordując humanistykę nie pozwolono im wykiełkować; dziś - mówiąc, że humanistyką zajmować się nie warto - pozwoli spleśnieć się nawet ziarnu.
czwartek, 3 maja 2012
O SZCZĘŚCIU
EMI i LWU
wysłuchanej kantaty Bacha;
odkrycia nowego smaku;
znalezienia argumentu przydatnego w pisanym artykule;
spaceru, na którym mija się sarny czy lisy.
Fragmentem szczęścia jest smutek. Z(e)
powiniętej przez kogoś nogi;
burzy, która zniszczyła paproć;
niedocenienia tego, co w człowieku wartościowe i nad dzielnych (w sensie wyćwiczonych w aretai) przedkładania majętnych bądź ustawionych.
Szczęściem jest
wspólne wysłuchanie kantaty Bacha i rozmowa o niej bądź milczenie;
podzielenie się nowym smakiem z tymi, dla których chce się go szukać;
satysfakcja nie tylko w swoich oczach, że stworzyło się coś wartościowego;
spacer, w czasie którego ktoś drugi potrafi pokazać Ci sarnę lub lisa;
pokazanie, że zadana przez małych i małostkowych krzywda nie przekreśla prawdziwej wartości;
dłoń, na której można się wesprzeć mimo obolałej z powinięcia nogi;
rozmowa, która przemienia, a więc otwartość.
Szczęściem jest miłość, teleia philia (przyjaźń doskonała), którą łączy tych, co osiągnęli doskonałość w dzielnościach-cnotach (aretai). Łączy tych, którzy w sobie mają wszystko, nie potrzebują więc niczego ani nikogo, a jednak chcą dzielić się sobą - współ-ofiarowywać i współ-przyjmować. Tych, co wolnym gestem czynią miejsce nie tylko dla siebie, ale nie tracą przy tym swojej wolności. Tych, co potrafią odkryć sobie nawzajem najpiękniejszy i być może jedyny możliwy fundament - nieprzemijalną bliskość i oddanie ludzi, którzy trwając nieustannie się zmieniają.
Mądrzy Grecy rozróżniali szczęście-eudaimonię i szczęście-makarię. Pierwsze widoczne było z zewnątrz: w dostatnim życiu, powodzeniu, docenieniu przez innych. Drugim były wewnętrzne światło i radość - boskie, bo nieprzemijające bez względu na to, co dzieje z dostatnością życia, powodzeniem czy byciem docenionym.
Dla mnie szczęściem jest wewnętrzna pogoda ducha, światło i radość wtedy, gdy dzieli się nimi i trwa przy tych, którym szczęścia brakuje. Nie po to, by ugrać coś dla siebie, ale po to, by rozświetlić ich wnętrze, wyzwolić tkwiącą w nich samym moc zdolną ułożyć świat tak, by znów stał się szczęściorodny.