sobota, 19 maja 2012

O FILOZOFICZNEJ ROZWIĄZŁOŚCI, CZYLI MOZARTA PLATONEM

Mozartowski Don Giovanni to nie tylko moja ukochana opera, ale także wyjątkowy "tekst kultury"; wyjątkowy, gdyż na jego przykładzie doskonale widać sytuacyjność naszego poznania i rozumienia.
 
Dla współczesnego odbiorcy to opowieść o cynicznym uwodzicielu, który porwał się na lodowato czystą i dziewiczą Donnę Annę i który został za to przykładnie ukarany. Pozostałe bohaterki, a więc Donna Elwira oraz Zerlina, poza tym, że zajmują w hierarchii miejsce drugo- i trzeciorzędowe, to jeszcze ich perypetie są tylko dodatkowym potwierdzeniem słuszności poniesionej przez Giovanniego kary.
 
Dla Mozarta i jego współczesnych Don Giovanni to opowieść o cynicznym birbancie, który zasadził się na cnotę młodej wieśniaczki, po tym, jak nie zdobył cnotliwej (na pokaz?) Donny Anny i przy wtórze jęków mocno podstarzałej (wystarczy posłuchać, w jakim stylu utrzymał Mozart pierwszą arię Elwiry, by rozstrzygnąć kwestie wiekowo-dowodowe) i porzuconej przez niego kochanki. Miast tragedii mamy tu raczej plebejską farsę, której celem jest zabawienie i pouczenie (co bystrzejszej) widowni.
 
Wszelako w jednym i drugim przypadku Giovanni  to cynik, ktoś, kto mówiąc o tym, że kocha wszystkie kobiety, w rzeczywistości nie kocha żadnej. Alexandres Nehamas swym komentarzem do Platońskiej Uczty przekonał mnie jednak, że i to podejście uznać można za wyraz usytuowania i że w zależności od perspektywy Giovanniemu bliżej będzie bądź do zasługującego na naganę rozpustnika, bądź do opisywanego przez Platona filozofa.


Mozartowski Don Giovanni - ku mojemu zdumieniu - wiąże się z Platonem niemalże wprost. Chodzi tu - jak pokazuje Nehamas - o drobny fragment arii katalogowej. Leporello, śpiewając, iż jego Pan "u blondynek ma zwyczaj wychwalać łagodność, u brunetek - stałość, a u jasnowłosych słodycz" przywołuje fragment Platońskiego Państwa przepracowany (w duchu heteroseksualizmu) przez Lukrecjusza w jego De Rerum Natura. Platon, wyjaśniając kim jest filozof, pisze co następuje:

Otóż trzeba ci będzie przypomnieć - zacząłem - albo i pamiętasz sam,
że jeśli o kimś mówimy, że on coś kocha, to jeśli się słusznie tego wyrazu
używa, trzeba o nim powiedzieć nie to, że on w tym przedmiocie kocha
jedno, a drugiego nie, tylko że kocha wszystko?
- Zdaje się - powiada - że trzeba mi przypomnieć, bo doprawdy, że nie
bardzo rozumiem.
- Innemu by - odrzekłem - wypadało powiedzieć to, co mówisz, Glau­konie. A takiemu specjaliście od spraw miłosnych nie wypada nie pamię­tać, że wszyscy ładni chłopcy takiego, co lubi towarzystwo młodych ludzi  i zna się na miłości, skubią jak dobry kąsek i niepokoją go uważając, że są  godni zabiegów i kochania. A czy wy też tak samo nie robicie z ładnymi  chłopcami? Jeden dlatego, że ma nos perkaty, nazywa się u was pełen  wdzięku i chwalą go, u drugiego nos garbaty, więc mówicie, że ma w sobie
coś królewskiego, a jak taki pośredni, to się mówi, że szalenie proporcjonalny. Jak czarny, to, że wygląda po męsku; jak biały, to prosto od bogów po­chodzi. A ta cera złocistomiodowa? Myślisz, że ktoś inny stworzył ten wy­raz, a nie zakochany, kiedy szukał pieszczotliwych zwrotów, a nic mu to nie
szkodziło, że kochanek był żółty, dość że pełen uroku? Słowem, wyma­wiacie się wszelkimi pozorami i na wszystkie tony śpiewacie tak, żeby nie odrzucić żadnego z tych, co kwitną i pachną.
- Jeżeli ty - powiada - do mnie pijesz mówiąc o zakochanych, że tak ro­
bią, to zgadzam się, bo mi idzie o tok myśli. [...]
- A to też przyznaj, albo i nie; o kimkolwiek mówimy, że on ma namięt­ość do czegoś, u tego stwierdzamy pożądanie wszelkich postaci tego cze­oś, czy też jednych tak, a drugich nie?
- Wszelkich - powiada. [tłum. W. Witwicki, fragmenty od: 474 c].

Dalszy tok dyskusji kieruje sprawę ku Pięknu. Filozof, podobnie jak miało to miejsce w Uczucie, nabiera cech tego, kto dąży do Piękna samego w sobie, będąc człowiekiem erotycznym i rozpoczynając od ukochania piękna skrytego w ciele młodzieńca. Piszę o rozpoczynaniu, bowiem kochanek, o ile ma się okazać filozofem, nie może poprzestać na ukochaniu jednego ciała. Postrzegając piękno swojego paidika musi również dostrzec piękno skryte w ciałach w ogóle i je ukochać. Bez tego elementu nie będzie mógł dostrzec piękna duszy cenniejszego od zmiennego i przemijającego piękna ciała, by przejść dalej - jak komentuje Nehamas - do piękna prawi i instytucji i skończyć na kontemplacyjnych oglądzie Piękna samego. Zdaniem Nehamasa przechodzenie przez poszczególne etapy nie oznacza jednak utraty poprzednich: pragnienia nie wykluczają się, ale dopełniają doprowadzając do harmonii pragnienie płodzenia cielesnego i duchowego. Przykładem Nehamasa jest tu sam Sokrates, który nie tylko posiadał z Ksantypą dwójkę dzieci, ale związał się z Alkibiadesem w taki sposób, że ten zajmował niezbywalne i szczególne miejsce w jego życiu, pomimo że sam Sokrates "skłaniał się ku pięknym i zadurzonym, i nieustannie wśród nich się kręcił", będąc  - w praktyce - miłośnikiem wszelkich pięknych ciał [por. Uczta, 216 d]. Postępowanie to - co silnie podkreśla Nehamas - nie miało nic wspólnego z niewiernością. Nie oznaczało również, że Sokrates porzucał jednego chłopca dla innego. Nasze kulturowe przyzwyczajenia, by takie postępowanie zaliczyć w poczet nagannego, egoistycznego promiskuityzmu również spełzają na niczym - Sokrates nie jest bowiem skupiony na swoim prywatnym interesie, ale na płodzeniu w pięknie, które przynosi błogosławione owoce w życiu wszystkich zainteresowanych stron. Powtórzmy: nie odbiera również miejsca Alkibiadesowi, dochowując mu wierności na sposób, jaki dziś jest dla nas nie tylko do wyobrażenia, ale także do wysłowienia w sposób intersubiektywnie zrozumiały.
 
W opisanej powyżej optyce Don Giovanni przestaje być nieszczerym seksoholikiem, ale staje się filozofem, który nie dość, że szczerze miłuje piękno dostrzeżone w kobietach, to (jak sądzę) jest szczerze przywiązany do Donny Elwiry. Tę prawdę jego egzystencji zdaje się potwierdzać fakt, że spokojnie oddaje się pod sąd trybunału zwołanego przez  kulturę o obliczu stricte monogamicznym i chrześcijańskim. I choć skazany, jak kiedyś Sokrates, swym wyniosłym spokojem wychodzi z tego sądu tryumfatorem.
Gdyby dane mi było kiedyś (a chciałbym, żeby kiedyś tak było) inscenizować Mozartowskie arcydzieło, chciałbym wpisać je właśnie w takie ramy. Nie po to, by promować rozwiązłość czy usprawiedliwiać zdradę, ale po to, by postawić prowokacyjne pytania. I wcale nie aspekt praktycznego kochania wielu ciał wydaje mi się tu najważniejszy (wierzę, że odpowiednio wrażliwa i głęboka osoba może mieć potrzebę takich doświadczeń jednocześnie budując więzi życiowe z jednym, wybranym i nieprzechodnim partnerem czy partnerką). Ważniejsze wydaje mi się zafiksowanie naszej kultury na zdradzie duchowej. Zapytajmy sami siebie, na ile boimy się wolności osób, które kochamy, na ile lękamy się, że dostrzegając piękno w innych ludziach, zdarzeniach i przedmiotach przestaną dostrzegać nasze piękno? Zapytajmy, czy przypadkiem nie jest tak, że małostkowo chcemy zamknąć całość piękna tylko w ramach relacji dwójki ludzi, budując szklany klosz niepisanych zakazów i nakazów, a więc ograniczając przestrzeń życia? Będąc zazdrosnymi o przyjaciół, znajomych czy jednostronnie angażujące pasje..?


Nie ma się co gorszyć Sokratesem i Don Giovannim, nie ma co zbyt łatwo oceniać rozwiązłych. Nieraz lepiej - jak twierdził Michel Foucault - postarać się spojrzeć na życie zupełnie inaczej niż się na nie spogląda po to, by po tym eksperymencie móc wrócić do tego kim się było. Ale wrócić w sposób bogatszy i dojrzalszy!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.