Czy można być zadowolonym z tego, że mimo iż nie wybiła jeszcze pełnia niedzielnego popołudnia, to człowiek czuje się już mocno wymęczony? Można. Na przykład wtedy, gdy zmęczenie jest wynikiem konstruktywnie zrealizowanej roboty społecznej. A taką zafundowała mi dzisiaj łódzka filharmonia w postaci deliberacji dotyczącej tego, jak w filharmonii jest i jak byśmy chcieli, żeby było.
Tę cenną inicjatywę nie tylko trzeba dostrzec, ale także pielęgnować. Rzadko bowiem zdarza się okazja, by pospołu - artyści, melomani, administracja filharmoniczna i urzędowo-marszałkowska spotkały się ze sobą po to, by rozmawiać na zasadach partnerskich, obligujących tedy do otwartości na cudze zdanie, próby jego rozumienia i argumentowania swojego stanowiska. A także po to, by szukać konsensu co do opisu tego jak jest i co zmienić.
Deliberacja przebiegała dwuetapowo. W pierwszym etapie grupy (na które nas podzielono drogą losowania) diagnozowały filharmoniczną codzienność. W drugim, na kanwie wcześniejszych ustaleń projektowaliśmy stan idealny, mieliśmy także szansę sformułowania konkretnych dezyderatów, do realizacji których zobowiązaliśmy (przynajmniej symbolicznie) dyrekcję.
Z obu etapów wyniosę wspomnienie burzliwych, angażujących emocjonalnie i intelektualnie rozmów. Czymś pięknym było nie tylko odkrywanie różnic w naszych spojrzeniach, ale także podobieństw, a śmiem twierdzić, że odnaleźliśmy w grupie porozumienie na poziomie intuicyjnego rozumienia sztuki, roli artysty i miejsca filharmonii w przestrzeni społecznej. Jedyną bolączką było metodyczne podglebie dla rozmów. Strukturę bowiem deliberacji zorganizowano wokół pięciu sfer wyznaczanych przez pary opozycyjnych terminów zdefiniowanych - przynajmniej dla dyskutantów z mojej grupy - nie tylko w sposób mocno nieitnuicyjny, ale (często) także na zasadzie "worka bez dna". Mieliśmy zaś negocjować, w jakim miejscu między tymi opozycjami widzimy miejsce filharmonii teraz i w wersji idealnej. Gros naszych opinii sprowadzało się zatem do prób wyjaśnienia, dlaczego budowane opozycje wydają nam się niewłaściwe oraz dlaczego nie możemy zgodzić się z proponowanymi charakterystykami dyskutowanych pojęć. Niekiedy prowadziło to do rezygnacji ze "skalowania" danego problemu. Fakt, że nie byliśmy w tych problemach odosobnieni wskazuje - w moim odczuciu - że coś poszło nie tak na poziomie socjologiczno-teoretycznego konstruowania ram spotkania.
Nie ma róży bez kolców - mówi powiedzenie. I nie ma sukcesu bez ryzyka. Mimo podniesionych zastrzeżeń uważam bowiem, że deliberacja okazała się sukcesem i było warto ponieść związane z jej organizacją ryzyko. Żałuję tylko (nie ja sam, to opinia całej mojej deliberacyjnej grupy), że tak pionierska inicjatywa nie przyciągnęła mediów. Nawet tych z przeciwnej strony ulicy. Liczę, że będąc pierwszą, nie okaże się deliberacją ostatnią. I zapewniam, że poważnie potraktuje słowa PT Dyrektora Bębna - co jakiś czas będę pytał, co rządzący filharmonią zrobili z uzyskaną z deliberacji wiedzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.