Hate
and Love
Pozwólcie, że zacznę od
dwóch łódzkich wspomnień, obu ożywionych w ostatnich dniach.
Pierwsze to wspomnienie
operowe. W 1997 r. TVP Polonia pokazała spektakl Strasznego Dworu z łódzkiego Teatru Wielkiego. Kończył się wtedy
okres pierwszej dyrektury Kazimierza Kowalskiego, którą krytykować można (sądzę
wręcz, że trzeba) z wielu powodów, w tym za fatalny kierunek estetyczny, który
narzucił scenie, nazywany w moim gronie „operowym Ciechocinkiem”. Operą
dyrygował wytrawny muzyk, czyli Aleksander Tracz. Równie wytrwanie nie było
jednak na scenie. Choćby tak ważną dla operowej intrygi postać jak Cześnikowa
powierzono Teresie May-Czyżowskiej. To śpiewaczka wyjątkowo zasłużona, i
darzona przeze mnie wielkim szacunkiem, niemniej w tamtej dobie dobre lata
mająca dawno za sobą. Śpiewa swoją partię nieczysto, brakuje jej swobodnego
oddechu (swoją drogą, wycięto jej pierwszą zwrotkę Z tej strony Powiśla), miotająca się na scenie wokół postawionego
przed atrapą dworku krzesła… Kowalski jako Zbigniew przeciwnie podbijający nuty
kończące poszczególne frazy (jak potrafi to zniekształcić akcentację słuchać
choćby w ni słychu o wojnie)… Anna
Jeremus jako Hanna z sopranem o nieco pustej barwie w niekontrolowany sposób
szeroko wibrującym „znienacka”, choć z zadziwiającą regularnością. A wszystko
to w przerażającej scenerii — wydaje się, że jest odpowiednio
narodowo-szlachecko, ale snopy, „tekturowy” kominek, malowane pejzaże, makieta
chatki, wszystko woła o estetyczną pomstę do nieba. Strony wokalnej tamtego
przedstawienia nijak nie mogłem pamiętać, jego zapis był więc cenną lekcją. Ale
na kiepskiej estetyce inscenizacji oper Moniuszki się wychowałem. Zastanawiam
się dzisiaj, na ile mój na poły kpiarski stosunek do oper Moniuszki, jako
przykładu narodowej ramoty, którą ceni się głównie z powodu „pokrzepienia serc”
wynikał właśnie z tego, co z tych oper zrobiliśmy, wtłaczając je w nieciekawy
kostium, jakby drugiej kategorii. Tak,
jakby odmienianie przez wszystkie przypadki hasła „opera narodowa” zastępowała
pieczołowitość w realizacji muzycznej i plastycznej strony Moniuszkowskich
partytur.
Drugie to wspomnienie
płytowe. Skromny album wydany z okazji 65-lecia Polskiego Radia w Łodzi. Artur
Rubinstein Quartet, nie który tworzyli muzycy naszej orkiestry filharmonicznej,
nagrał kwartety smyczkowe Moniuszki. Do dziś pamiętam, że włączyłem tę płytę
bez większych nadziei po czym… nie mogłem się od niej oderwać. Ta muzyka, tak
niesamowicie klasyczna w brzmieniu, czytelna w swej architekturze, niesamowicie
śpiewna, od razu mnie „wzięła”. Piękno tych kwartetów, przy wszystkich ich
brakach (w końcu to prace studenckie), urzeka mnie do dzisiaj, tym bardziej, że
słucham ich bardziej świadomie, doceniając choćby wpleciony do muzyki folklor
(choćby suktinis w finałowym tańcu wiejskim z kwartetu d-moll, z naśladowaniem
przez wiolonczelę burdonu w „ludowszczyźnie” podawanego przez dudy; ale też
mazur w triu z części trzeciej tego kwartetu).
Są
rzeczy, które nie śniły się naszym filozofom
Czymś symptomatycznym
jest dla mnie, że wciąż najlepsze nagranie Strasznego
Dworu pochodzi z lat 50. XX wieku. Do tego przez długi czas było
zapomniane. Myślę tu o nagraniu radiowym pod batutą Jerzego Gerta, znakomitym
jeśli chodzi o wyważenie dramaturgii i temp, kapitalnego jeśli chodzi o obsadę
— trzydziestokilkuletni Bogdan Paprocki jest zjawiskowym Stefanem, któremu
dzielnie partneruje Antoni Majak. Pięknie i swobodnie technicznie brzmi Hanna
Barbary Rudzkiej. Krystyna Szczepańska w sposób niezwykle prosty, szczery buduje
postać Jadwigi. Andrzej Hiolski po raz pierwszy zarejestrował swojego
Miecznika. Nagranie ma też swoje akcenty łódzkie — poza Majakiem w roli
Cześnikowej pojawia się Tatiana Mazurkiewicz. Nagranie Gerta daje także
możliwość posłuchania zbyt często wykreślanego duetu Hanny i Stefana Nie pragnij zbadać jej, a mazur znajduje
się na swoim, „kuligowym”, miejscu. Kolejne nagrania, z których poleciłbym w
pierwszym rzędzie realizację Jana Krenza, zbliżają się więcej bądź mniej do
poziomu nagrania Gerta. Na swoje w pełni przekonujące współczesne nagranie
czeka też Halka, bo Fabio Biondiemu
nie wszystko się udało (za przykład niech służy wyjęty z innej, manierycznej,
bajki Góral Karol Kozłowskiego). Z
innych oper Verbum nobile oraz Paria zawdzięczają udane realizacje
koncertowe Łukaszowi Borowiczowi.
Sarmacko
i romantycznie
Bardzo cennym
wydarzeniem związanym z Rokiem Moniuszki jest publikacja książki Straszny Dwór, czyli sarmackie korzenie
Niepodległej Jacka Kowalskiego. To imponujących rozmiarów książka-album, do
której dołączono na płycie przekrój opery, nagrany pod batutą Witolda
Rowickiego.
Sercem tej bogato
ilustrowanej pozycji jest publikacja libretta Strasznego Dworu z uwzględnieniem retuszy Moniuszki oraz zmian,
które były efektem interwencji cenzorskich. To wyjątkowo ciekawa lektura, która dobitnie uzmysławia problem tego, co usłyszano na prapremierze opery i jaki tekst podawano że sceny lata po niej (można by rzec, odwołując się do propozycji terminologicznej Anny Wiśniewskiej-Grabarczyk z zakresu badań nad cenzurą, że tak, jak recenzja cenzorska jest kryptotekstem, tak kryptotekstem było libretto sprzed zmian wymuszonych przez cenzurę; czy sama muzyka faktycznie niosła pełne przesłanie patriotyczne, jak przekazuje tradycja? czy było to możliwe dlatego, że Moniuszko wyjątkowo trafnie powiązał ą ze słowem? a dlaczego odczytanie patriotycznego charakteru arii z kurantem wcale nie było powszechne, choć nam wydaje się oczywiste?).
Na kanwie libretta Kowalski prowadzi zajmującą gawędę (jego określenie), która osadza operę w kontekście historycznym, ale także pokazuje, jakie były jej popremierowe losy i recepcja. Udaje się też Kowalskiemu zgrabnie zrekapitulować dyskusję, która toczy się wokół „romantyzmu” Moniuszki, a dokładniej — przynależności kompozytora do tzw. „romantyzmu biedermeierowskiego”. W utworach tego stylu nie ma już bohaterów wewnętrznie skonfliktowanych, jak Werter czy Konrad-Gustaw, targanych jakąś dziejową misją. Są tacy, którzy wierzą w możliwość zbudowania lepszego, idyllicznego świata, są pracowici, dla otoczenia pełnią rolę sumienia, wspomagają swoje otoczenie. Tak z całą pewnością jest ze Stolnikowiczami, którzy, co prawda, gotowi są ruszyć do walki dla dobra Ojczyzny, ale póki co, chcą uprawiać rolę, troszczyć o włościan. Takie okażą się też Hanna z Jadwigą — ostatni akt Strasznego Dworu nadaje im coś z rysów emancypantek, by nie rzec, rys feministyczny. Właśnie na takiej kanwie rozgrywa się komedia obyczajów, ze scenami wróżb, polowania czy kuligu. Nie trzeba dla dodania powagi przeciążać tego przekazu.
Na kanwie libretta Kowalski prowadzi zajmującą gawędę (jego określenie), która osadza operę w kontekście historycznym, ale także pokazuje, jakie były jej popremierowe losy i recepcja. Udaje się też Kowalskiemu zgrabnie zrekapitulować dyskusję, która toczy się wokół „romantyzmu” Moniuszki, a dokładniej — przynależności kompozytora do tzw. „romantyzmu biedermeierowskiego”. W utworach tego stylu nie ma już bohaterów wewnętrznie skonfliktowanych, jak Werter czy Konrad-Gustaw, targanych jakąś dziejową misją. Są tacy, którzy wierzą w możliwość zbudowania lepszego, idyllicznego świata, są pracowici, dla otoczenia pełnią rolę sumienia, wspomagają swoje otoczenie. Tak z całą pewnością jest ze Stolnikowiczami, którzy, co prawda, gotowi są ruszyć do walki dla dobra Ojczyzny, ale póki co, chcą uprawiać rolę, troszczyć o włościan. Takie okażą się też Hanna z Jadwigą — ostatni akt Strasznego Dworu nadaje im coś z rysów emancypantek, by nie rzec, rys feministyczny. Właśnie na takiej kanwie rozgrywa się komedia obyczajów, ze scenami wróżb, polowania czy kuligu. Nie trzeba dla dodania powagi przeciążać tego przekazu.
Kowalski trafnie
pokazuje przy tym, że Straszny Dwór nie
wyczerpuje się w tradycji biedermeieru, ale łączy z nim romantyzm sarmacki i XIX-wieczną
tradycję melodramatyczną.
W książce słusznie wspomniany
zostaje również „duch powagi”, który ciąży nad twórczością Moniuszki. Wymowny
jest tu przypadek inscenizacji Strasznego Dworu przez Aleksandra
Bardiniego z lat 60. ubiegłego wieku. Bardini wyzyskał komiczne walory tekstu
Chęcińskiego, ożywiając operę i budząc zachwyt publiczności. Niestety,
recenzenci nie potrafili złożyć w całość humoru i komedii z powagą „opery
narodowej”, rozpoczynając publiczną kłótnię o szarganie świętości. Kowalski
słusznie uważa, że taka reakcja to nieporozumienie, a poruszanie się między
powagą, melancholią z jednej strony, a dowcipem i humorem cechuje najważniejsze
dzieła polskiego kanonu, jak „Pan Tadeusz”. Rodem z opery buffa jest postać
Skołuby, którego arię „z tabaką” Zdzisław Jachimecki porównywał z arią o plotce
Rossiniowskiego Don Basilia ze względu na „plastykę żywiołu muzycznego”,
doskonałe stopienie z sytuacją dramatyczną i wywołany efekt. Operę buffa
ewokuje z całą pewnością Damazy, ale także Cześnikowa. Wnosi ona ze sobą na
scenę żywiołowość, muzyczny i słowny żart, posunięty aż do groteski, gdy
opowiada historię Strasznego Dworu. Potencjał ten partii jest przeogromny —
byle znaleźć do niej mezzosopran z koloraturowym zacięciem i zdolnościami
aktorskimi. W trakcie prapremiery właśnie grająca Cześnikową Honorata
Majeranowska (sopran, nie alt!) zdobyła najwyższe uznanie, miała wręcz swoją postacią zdominować cały prolog (akt I). Rzekomo niezobowiązujące buffo pozwala także wygrać
rozmaite aluzje. Cześnikowa — jak przekupka podsyłająca Stolnikowiczom Agatkę
oraz Brygidkę, panny jak na tamtą dobę zdecydowanie „stare” — zmusza także do
zastanowienia się nad tym, dlaczego na liczne niewiasty przypada tak mało
mężczyzn. A to już aluzja polityczna, patriotyczna, ale aluzja, która nie musi
być odczytana. Cenzor w tę część libretta nie ingerował. Inaczej jest w
przypadku Damazego. Cenzor wykreślił jego symbol, czyli frak, podobnie, jak z
arii Miecznika usunął kontusz. I tak, w scenie wróżenia, Damazego „frak i
peruka” zamieniły się w jego „długą, czarną postać”, a brak peruki stał się…
brakiem palestry (tak, tak! „A palestry ani w ząb”). Jak pisze Kowalski, frak i
kontusz wskazywały na opozycję tradycji i nowoczesności, narodowej tożsamości i
kosmopolityzmu. Z opery należało usunąć wszystko, co mogło kojarzyć się z
kontrowersjami wokół narodowej odrębności.
Chwiejności
Przy rozlicznych
zaletach, książka Kowalskiego ma także i wady.
Można odnieść wrażenie,
że momentami autor utożsamia operę komiczną z serią scen-gagów, które śmieszą i
do których nie pasuje choćby „serce’ Strasznego
Dworu, czyli aria z kurantem. Sądzę jednak, że nie jest to dobry trop.
Patrząc na historię gatunku, opera komiczna w pierwszym rzędzie opowiada o
wydarzeniach pospolitych, codziennych, zwykłych. Nie jest jej obce połączenie w
jednej akcji bohaterów poważnych i komicznych, a także łączenie z
poszczególnymi postaciami „wysokiego” stylu muzycznego (myślę że właśnie w tych
klasycznych kategoriach można interpretować arię Hanny — bez względu na to, jakie
daje pole dla popisu, a także biorąc w nawias kwestię, czy miała być lepem dla
popularnych śpiewaczek, można w niej widzieć cechy „stylu wysokiego”; mając zaś
w pamięci fakt, że Moniuszce bliska była estetyka klasyków wiedeńskich,
Rossiniego, Spontiniego, Aubera czy klasycyzującego Mendelssohna można symbolicznie
czytać tonację (radości, zwycięstwa, ale i wojennych okrzyków) oraz ruch
koloratur, przywodzących na myśl takie figury jak katabaza czy tirata). Mamy w Dworze odpowiednik primo
buffo caricato — Pana Damazego, smolącego cholewki do córek Miecznika nie z
miłości, a dla korzyści. Mamy także ważne dla opery buffa postaci służących,
którzy grają ważną rolę w rozwoju akcji (Maciej, Skołuba). W końcu schemat
akcji zawiera rozpoznanie, „odmianę losów i osób niezgodnych”, że posłużę się
frazą Giasona Denoresa, teoretyka z XVI wieku. Postaci niezgodne to Hanna z
Jadwigą z jednej strony oraz Zbigniew ze Stefanem z drugiej, którzy początkowo
dążą do odmiennych celów.
Straszny
Dwór jest z cała pewnością komedią charakterów z wyraźnymi postaciami
komicznymi. Ale — w kontekście buffa — ważny jest także muzyczny dialog z
tradycją, w tym kapitalna opowieść Cześnikowej o strasznym dworze. Słusznie zauważa
Piotr Kamiński, którego zasługi dla zrozumienie Moniuszki przez szeroką
publiczność są nie do przecenienia, że to mistrzowska parodia ballad z oper
romantycznych, np. z Białej damy.
Zupełnie niepotrzebnie
wdaje się Kowalski w spór z badaczkami i badaczami z kręgu feminizmu. Rozsądnie
stwierdza, że sam feminizm jest pojęciem chwiejnym i zjawiskiem wielorakim. Po
takim wstępie jego przytyki pod kątem ujęć feministycznych nie wytrzymują próby,
a w kontekście choćby znakomitych analiz Katarzyny Czeczot obejmujących także Halkę, są one niepoważne.
Jeszcze mniej
przekonująca jest jego utarczka z badaczkami i badaczami, którzy podważają stereotyp
Moniuszki jako kompozytora narodowego. Czyni tak zresztą i Kowalski, pokazując,
że to, co dziś łatwo dekodujemy jako element patriotyczny Strasznego Dworu wcale nie była oczywista np. w okolicach 1918 r.
Słusznie pokazuje, że „narodowość” Moniuszki jest nie do przetransponowania na
dzisiejsze kategorie, bo był kompozytorek kraju, który już nie istnieje, po
części Białorusem, po części Litwinem, po części Polakiem. Pisze też wprost o
legalizmie Moniuszki i jego niechęci do tak ważnej dla pewnej postaci polskiego
patriotyzmu choćby straceńczej waleczności. Pokazuje też, ile złego zrobiła Moniuszce
gęba kompozytora narodowego — gdy pod wpływem krytyki młodszych pokoleń
kompozytorów (idea postępu była jeszcze wtedy żywa), niespecjalnej recepcji na
Zachodzie w dobie, w której zaczęła się moda na muzykę rosyjską itd., geniusz
Moniuszki usprawiedliwiano właśnie jego swojskością, tego, że pisał dla nas, ku
pokrzepieniu. Jednocześnie wypomina Agnieszce Topolskiej odbrązowienie mitu
patriotyczno-heroicznej postawy przypisywanej Moniuszce. Negatywnie i z pewną
dozą złośliwości („skądinąd szacowny badacz”) ocenia także tekst Ryszarda
Daniela Golianka, w którym pokazuje, że Moniuszko potrafił nie dbać o związki
muzyki i słowa, prowadząc choćby do błędów prozodycznych, co w kontekście i
muzyki narodowej, i obecnych w polszczyźnie prac, np. Józefa Elsnera, nie
powinno mieć miejsca. Rację ma tu przy tym Golianek, nie Kowalski, co nie musi
automatycznie prowadzić do deprecjacji Moniuszki.
Myślę, że faza
kontestacji — byle rzeczowej — mitu kompozytora narodowego jest nam niezwykle potrzebna,
bo tylko poprzez nią mamy szansę wrócić wprost do Moniuszki. Na szczęście nie żyjemy
już w wieku awangard, nie musimy przejmować się tym, że Moniuszko muzycznie wydaje się jakby zapóźniony o jedno pokolenie,
że trudno zestawić Halkę z
Wagnerowskim Tristanem i Izoldą itp. Nie
musimy też koniecznie odnosić Moniuszkę do Verdiego czy — co irytowało samego
kompozytora — porównywać go z Szopenem. Moniuszko faktycznie przynależy do
innej formacji, do czego przyczyniły się jego studia w Berlinie. Wyżej cenił Josefa
Haydna* niż Ludwiga van Beethovena, przychylnie wypowiadał się o Gioacchinie
Rossinim, cenił Daniela-F.E. Aubera czy Gaspara Spontiniego. Bardzo ważnym
kompozytorem był dla niego — o czym wspomniałem — Mendelssohn. Moniuszko
estetycznie (sam estetyki jako dziedziny wiedzy nie znosił!) nie przynależy do
formacji znaczonej nazwiskami Giacomo Meyerbeera czy Ryszarda Wagnera. Ani to ujma,
ani zasługa. Rozczytując zaś w jego partyturach tradycje klasyczne,
postrzegając wpływy Rossiniego czy Donizettiego, nawet Otto Nicolaia, nie
możemy nie docenić jego inwencji w śpiewnym prowadzeniu fraz, świetnego zmysłu
instrumentacyjnego, kapitalnego warsztatu w pisaniu dla chóru, na pewnym etapie
odwagi w doborze tematów (Halka powstaje
niedługo po rabacji galicyjskiej, sprawa chłopska jest niezmiennie żywa; swoją drogą partytura tej opery jest wdzięcznym materiałem na dementi w sprawie Moniuszkowskiego wstecznictwa)… Ale
także zmysłu komicznego, umiejętności przemawiania poprzez ironię i dowcip, które
łatwo przeoczyć w zalewie sarmackości, galerii żupanów i kontuszy, co —
niestety — grozi nam (i czego nie uniknął też Kowalski, jego wizja wzorcowości
kultury szlacheckiej jest mocno dyskusyjna) w przypadku jubileuszu.
Może gdy przestaniemy wstydzić się jego domniemanego „wstecznictwa”, jego bycia „nie z tego pokolenia”, gdy zrozumiemy, poprzez jakie tradycje jest integralną częścią kultury europejskiej łatwiej będzie nam pokazać jego wyjątkowość najpierw sobie, potem światu.
*Polecam audycję Piotra Matwiejczuka z cyklu Moniuszko - historia prawdziwa, w której z prof. Magdaleną Dziadek rozmawia o przekonaniach estetycznych kompozytora
Może gdy przestaniemy wstydzić się jego domniemanego „wstecznictwa”, jego bycia „nie z tego pokolenia”, gdy zrozumiemy, poprzez jakie tradycje jest integralną częścią kultury europejskiej łatwiej będzie nam pokazać jego wyjątkowość najpierw sobie, potem światu.
*Polecam audycję Piotra Matwiejczuka z cyklu Moniuszko - historia prawdziwa, w której z prof. Magdaleną Dziadek rozmawia o przekonaniach estetycznych kompozytora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.