środa, 26 sierpnia 2015

CHWAŁA BOGA Z MASOŃSKIEJ SZKOŁY. MSZE HAYDNA I LESSLA

Uniwersytet Warszawski opublikował dwupłytowy album zawierający kompozycje Józefa Haydna i Franciszka Lessla. To wydawnictwo jest mi bliskie z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów wolnomularskich. Nie możemy zapominać, że jednym z inicjatorów powstania UW był brat Stanisław Kostka Potocki, a farmazoni należeli do osób zasłużonych na niwie nauki i kultury. Wolnomularzem był także Józef Haydn, nauczyciel Franciszka Lessla. A także Wincenty Lessel – ojciec Franciszka, kapelmistrz na masońskim "dworze" książąt Czartoryskich w Puławach.

Po drugie, z powodów „mało-ojczyźnianych”. Franciszek Lessel pochowany jest na cmentarzu w Piotrkowie Trybunalskim. Nadto na płycie śpiewa Patryk Rymanowski, solista Teatru Wielkiego w Łodzi.

Po trzecie, z powodów poznawczych. Lessel – jeśli w ogóle – kojarzony jest jako pianista i kompozytor piszący na fortepian. Jego dorobek twórczy był jednak zdecydowanie szerszy – obejmował symfonie, operę, balet czy kwartety smyczkowe. Niestety, do dziś zachował się tylko nikły ułamek jego partytur. Nie pamięta się również o pasji „archeologicznej” Lessla – wraz z Elsnerem czy Kurpińskim (wolnomularzami!) żywo interesował się on przeszłością muzyki polskiej, prowadząc poszukiwania w zbiorach bibliotecznych Wawelu, Gniezna czy Jasnej Góry. Zresztą Jasna Góra symbolicznie odwdzięczyła się Lesslowi – nuty zebranych na płycie graduale Benedicta et venerabilis, offertorium Ave Regina i Msza polska B-dur pochodzą ze zbiorów jasnogórskich. Ich opracowania podjęła się Katarzyna Płońska, za co należą się słowa szczerego uznania!
Dobrze się stało, że muzyki Lessla posłuchać możemy „w kontekście”, którym jest dla nich msza Haydna. Szkole Haydnowskiej – jak pisze Alina Nowak-Romanowicz – zawdzięczał Lessel niespotykaną w skali Polski „umiejętność pracy motywicznej”. Wzorem Haydna nie stroni Lessel od polifonii, a także – co podkreśla Płońska – „rozczłonkowuje” formę, traktując jako samodzielne całości nie tylko poszczególne ogniwa mszy, ale także ich fragmenty.
Warto podkreślić, że „Jest to druga z kolei zachowana msza z tekstem polskim[858]. Jej karta tytułowa nosi zapis: Fr. Lessel /Missa a 4 vocibus et Organo obligatis / 2 Cornibus, Clarin., Tromb. non obligats[859] / Varsoviae 1813, zaś po nim Recensere errores minimum / Maximum est emendare opus / Perficere inceptum oraznaklejony ekslibris: „De la Collection de Musique de Monsieur François Lessel”[860]. Msza Lessla różni się środkami języka muzycznego nie tylko od mszy Cybulskiego, ale również i od późniejszych mszy tzw. ludowych czy wiejskich Elsnera i Kurpińskiego. Odpowiedzialny za to był z jednej strony dystans ideologiczny, jaki zrazu dzielił Lessla od haseł głoszonych przez Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk, zaś z drugiej – jego talent i szkoła, którą przeszedł u Haydna. Lessel wszystkie części mszy przekomponowuje, traktując z całą swobodą strukturę poezji Wężyka. Niejednokrotnie buduje on formę muzyczną na wydzielonych ze zwrotki wersach; postępuje tak przede wszystkim w Gloria i Sanctus, ale także i w dwuzwrotkowym Agnus Dei: A = Adagio, oparte ma tekście obu zwrotek + B = Allegro, oparte na dwóch ostatnich wersach drugiej zwrotki, powtarzanych przemiennie (wersy: IV, III, IV, III, IV). W odróżnieniu od Cybulskiego, który w całej mszy operuje tylko chórem, Lessel wprowadza oprócz chóru i partie solowe, a i głosy chóru prowadzi w sposób urozmaicony (na przykład w Kyrie – unisono z towarzyszeniem instrumentów, na początku Credo wprowadza głosy sukcesywnie). W partii sola wokalnego w Credo („On z Maryi”) również obserwujemy efekt powierzania kolejnych wersów tekstu coraz to innemu głosowi: sopranowi, tenorowi, altowi i basowi. Specyficzny koloryt orkiestry uzyskuje Lessel wyłączając z jej obsady skrzypce i altówki, przez co z instrumentów smyczkowych wysuwa się na plan pierwszy głos wiolonczeli. Lessel nie eliminuje, jak Cybulski, techniki polifonicznej, lecz chętnie się nią, nawet już w Kyrie, posługuje. Obok licznych, krótszych lub dłuższych fugat, traktowanych przemiennie z partiami o fakturze homofonicznej, Lessel wprowadza 4-głosowy kanon w  Offertorium (od t. 9 „Daruj nam za grzechy karę”). W jego polifonii obserwujemy typowe dla epoki klasycyzmu silne oddziaływanie faktury homofonicznej” (Alina Nowak-Romanowicz, Historia muzyki polskiej. Klasycyzm).

Muzykę zebraną na płytach wykonują Anna Karasińska, Agnieszka Rehlis, Karol Kozłowski, Patryk Rymanowski, Orkiestra Akademii Beethovenowskiej i Chór Akademicki UW. Przewodzi im dyrygentka Irina Bogdanovich.
Jasne, purystom może przeszkadzać, że to nie nagranie „historycznie poinformowane”. Nie mam z tym problemu, bo wciąż słucham choćby Haendlowskiego Mesjasza w nagraniu sir Thomasa Beechema ze zjawiskową Moniką Sinclair i wspaniałym Jonem Vickersem. Sądzę też, że źle się stało, iż orkiestry symfoniczne oddały repertuar XVIII-wieku zespołom „historycznie poinformowanym”. To nie tylko morze wspaniałej muzyki, ale i świetna szkoła dla muzyków. Dobrze, ze sytuacja sie zmienia.
Orkiestra Akademii Beethovenowskiej brzmi bardzo dobrze. Instrumentaliści współtworzą z chórem i solistami jeden organizm, rozwijając narrację klarowną dramaturgicznie. Brzmienie orkiestry jest stopliwe i dość ciemne, pozbawione emocjonalnych przerysowań czy koturnowego patosu. Pięknie brzmi chór na czele z sopranami przywodzącymi mi na myśl prześwietlony słońcem, różowy fluort. Chórzyści śpiewają ze szlachetną powściągliwością, wyjątkowo klarownie odsłaniając fakturę utworów. Nie kryję, że frajdę sprawia mi także fakt, że w przypadku Haydna i opusculi Lessla, nie podają tekstu mszalnego we włoskiej wymowie łaciny.

Bardzo się cieszę, że wśród solistów znalazł się Karol Kozłowski. To artysta szalenie wrażliwy, posługujący się niuansami w budowaniu nastroju i ekspresji, sam głos zaś to świetny tenor, o gęstej i wyrazistej barwie butelkowej zieleni. Przepięknie współbrzmi z pełnym, dźwięcznym, ciemnobrązowym, swobodnie prowadzonym basem Patryka Rymanowskiego (jak dobrze, że znalazł się na tym albumie!). Szlachetnym, niekiedy „mrocznym”, gęstym brzmieniem głosu i elegancją frazy ujmuje Agnieszka Rehlis. Annie Karasińskiej należą się słowa uznania za czytelność muzycznej retoryki, dzięki której jej śpiew nigdy nie staje się koloraturowo-pusty. Domine Deus z Mszy Cellensis Haydna repetowałem, mimo że nie lubię rozrywać muzycznej całości powtórkami określonych ścieżek.

Płońska w szkicu zamieszczonym w książeczce do albumu podkreśla, że Msza Polska nie należy do najlepszych utworów Lessla. Podkreśla jej użytkowy charakter i konieczność liczenia się z realiami muzycznymi. Zapewne wszystko to prawda, ale emocjonalne kontrasty, specyficzna melancholijna prostota wielu fragmentów, dbałość o to, semantyczne związki muzyki ze słowem czynią powodują, że kompozycje Lessla są wyjątkowo atrakcyjne estetycznie i ewidentnie „modlitewne”. Ich atmosfera (jakże piękne jest solistyczne „On z Maryi” w Credo!) całkowicie mnie wciągnęła odsuwając na bok kwestie „techniczne”.

 Szkoda, że w książeczce znalazł się tylko szkic dotyczący Lessla. Choć rozumiem, że to on jest głównym bohaterem tego albumu. 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

HOSER, TICHNER, NADZIEJA. JAK ŻYĆ?

„Nasza religijność jest religijnością wydarzeniową, religijnością zogniskowaną wokół wydarzeń i ich dziejowych reperkusji, a nie wokół trwających prądów myślowych, inspirującą te prądy i żyjącą w nich. Ojciec Kolbe to wielkie wydarzenie. Ale tylko wydarzenie. Nie towarzyszy mu żadna wielka myśl filozoficzna i teologiczna o człowieku, o ludzkim etosie, o sposobie naprawy rzeczy, które są wspólne. (...) Są imiona, bez których uwzględnienia współczesne chrześcijaństwo nie może myśleć, nie potrafi zrozumiale mówić, czytać. Nazwiska takie są rdzeniem jego logosu. (...) Wśród tych nazwisk - przedstawicieli chrześcijańskiego logosu - nie widać nikogo znad Wisły”.

„Nie mam zamiaru ratować nadziei Niemców, pokazując im Husserla, ani Francuzów, ucząc ich Bergsona czy Ricoeura. Ja sam jednak nie mogę nie znać tych panów. Powinienem ich znać, bo z tego może być pożytek przy szukaniu odpowiedzi zrodzonych na tej ziemi. Egoizm jest zawsze źródłem ciasnoty. Wybrałem, aby być ciasnym i tępym filozofem Sarmatów”.

Te dwa cytaty z pism Józefa Tischnera przyszły mi dziś do głowy, gdy czytałem fragmenty homilii abp. Henryka Hosera:

„W dzisiejszej dobie media mają coraz większą władzę stając się największą potęgą która kształtuje oblicze ziemi. Tyle że nie czyni ona tego pod wpływem Ducha Świętego który miał zstąpić, ale pod działaniem ducha ciemności który wciąga w nie ludzi z nich korzystających. Wielu bowiem nie potrafi dziś już odróżnić produktu zatrutego od zdrowego”.

„W związku z tym przed Kościołem stoi dziś ogromne zadanie aby powołać takie środki przekazu które nie tylko mówią prawdę o człowieku, ale także uczą jak żyć, jak wzrastać w człowieczeństwie, jak nabywać jakości prawdziwego życia”.

Dla biskupa uczyć jak żyć, to przepowiadać Jezusa. W końcu to Jezus powiedział, że jest drogą, prawdą i życiem. I że nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przez Niego (J 14, 6).
Co ważne, do Ojca przychodzi się przez czyn, a nie przez quasi-naukową wiedzę o Bogu. Bo przecież „Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, [o Nim] pouczył” (J 1, 18).

Pouczenie Jezusa jest wymowne i szalenie proste – do Ojca idzie się kochając bliźniego. Co to znaczy? Znaczy to między innymi to:

J 8: 3 Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: 4 «Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. 5 W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować2. A Ty co mówisz?» 6 Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć3. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. 7 A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: «Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień». 8 I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. 9 Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. 10 Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: «Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?» 11 A ona odrzekła: «Nikt, Panie!» Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!». 

Mt 25: 31 Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. 32 I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. 33 Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie. 34 Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: "Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata!
35 Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;
36 byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;
byłem chory, a odwiedziliście Mnie;
byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie".
37 Wówczas zapytają sprawiedliwi: "Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? 38 Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? 39 Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?" 40 A Król im odpowie: "Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili".
41 Wtedy odezwie się i do tych po lewej stronie: "Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!
42 Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a nie daliście Mi pić;
43 byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie [odnieśmy to do głosów katolików ws. uchodźców];
byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie;
byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie."
44 Wówczas zapytają i ci: "Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym, albo przybyszem, albo nagim, kiedy chorym albo w więzieniu, a nie usłużyliśmy Tobie?"45 Wtedy odpowie im: "Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili". 46 I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego».

Łk 10: 30 Jezus nawiązując do tego, rzekł: «Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. 31 Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. 32 Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął.33 Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: 34 podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go.35 Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: "Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał". 36 Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?» 37 On odpowiedział: «Ten, który mu okazał miłosierdzie». Jezus mu rzekł: «Idź, i ty czyń podobnie!» .

J 2: 13 Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus udał się do Jerozolimy. 14 W świątyni napotkał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. 15 Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. 16 Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: «Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu mego Ojca targowiska!» 

Przesłanie Jezusa jest przesłaniem nadziei. Jest także postawieniem przed chrześcijanami konkretnego zadania – żyj tak, by pomnażać miłość i budzić nadzieję. To dla mnie oznacza wskazywanie drogi, która wiedzie do życia. A nie uczenie jak żyć – życie bowiem to nieustanny proces, którego nie da się ogarnąć jakąś narzuconą z zewnątrz i niezmienną doktryną o tym, co wolno, a czego nie. Widać to dobrze choćby w katolickiej reinterpretacji nauczania Pawła o kobietach. Dziś nikt już nie zabrania im milczeć w kościele, choć sytuacja kobiet wciąż daleka jest od prawdziwej równości. Postęp w wiedzy – biologicznej, medycznej, psychologicznej, prawnej etc., pomnaża naszą świadomość biedy, wykluczenia. Sprawia, że inaczej rozumiemy człowieczeństwo. Choć warunki się zmieniają, przesłanie Jezusa pozostaje niezmienne – pomoc najmniejszym. Podtrzymywanie nadziei. Miłość. Nie zaś denominacja kościelna i czystość doktryny. Gdyby liczyły się te ostatnie, wzorem nigdy by nie stał się Samarytanin – dla Żydów heretyk, pokazany jako wzór w odróżnieniu od zachowującego przepisy instytucji religijnej kapłan czy lewita.

„Tischner był też księdzem i kaznodzieją. Tyle że kapłaństwo nie stanowiło dla niego celu życia, a jedynie środek do celu, którym było ratowanie ludzkiej nadziei. Tak samo zresztą jak Kościół nigdy nie był dla niego celem jego księżowskiej posługi, ale jedynie środkiem do ratowania kruchych więzi, jakie łączą człowieka z Bogiem. Świadectwem tej hierarchii wartości jest dowcip, jaki ksiądz Tischner opowiedział kiedyś na swój temat, ściągając jednocześnie na siebie święte oburzenie. Pytany, czy bardziej czuje się księdzem, czy filozofem, rzucał: „Najpierw czuję się człowiekiem, potem filozofem, a dopiero na trzecim miejscu księdzem”.
Czy jednak nie był to tylko kolejny błyskotliwy bon mot krakowskiego księdza?
Tych, którzy znali Tischnera, nie muszę przekonywać, że to nie pusty frazes. Krakowski ksiądz nigdy nie mówił kazań tonem nieznoszącym sprzeciwu. On nie tyle mówił do ludzi czy ponad głowami ludzi, ile w czasie kazań z ludźmi rozmawiał. Jak człowiek z człowiekiem.
Wierzył, że przepowiedni Dobrej Nowiny nie można sprowadzić do powtarzania utartych formuł wypracowanych przez formalistyczną teologię moralną, nauczanie papieży czy odczytywania listów biskupich. Dobra Nowina w jego interpretacji jest próbą odpowiedzi na bóle, jakie nosi w sobie człowiek, na dramaty, które sprawiają, że ziemia usuwa mu się spod nóg, na cierpienie, które w żaden sposób nie uszlachetnia, a zawsze miażdży i niszczy człowieka.
Czy więc zadanie kaznodziei ma sprowadzić się do tego, by człowieka w tych cierpieniach i grzechach pognębić i poniżyć, czy też rzucić mu koło ratunkowe?
W niedzielę w kościele słyszymy zazwyczaj, jacy to źli jesteśmy, jak bardzo nikczemni i grzeszni. Bo kaznodzieja, mówi Tischner, wchodząc na ambonę, widzi przed sobą nie tyle wiernych, nie tyle człowieka z krwi i kości, ile przede wszystkim notorycznych grzeszników. To tak, jak dentysta, który -
gdy widzi człowieka - od razu, z racji profesji, dostrzega ubytki w uzębieniu.
Taki rodzaj zawodowego zwichnięcia. Tyle że to „zwichnięcie zawodowe” w przypadku kapłanów nie jest niewinne.
Gdzie skrywa się zło? Mamy przed sobą krzyż. Idea kazania jest taka: zobaczcie, jakimi jesteście grzesznikami, skoro to wasze grzechy przyczyniły się do ukrzyżowania Syna Bożego. Ta scena krzyża staje się dla księdza dodatkową okazją do poniżania człowieka. Ale przecież możliwe jest inne odczytanie tej biblijnej sceny. Zobaczcie ludzie, jacy wy jesteście cenni, jacy wielcy i ważni, skoro Bóg umiera za was na krzyżu. Można więc do tej samej sceny biblijnej podchodzić tak, że się człowieka karci i poniża, ale można i tak, że się go wywyższa. Tischner był zwolennikiem tej drugiej pedagogii”

- pisze o Tischnerze Jarosław Makowski.


Czy Tischner uczył, jak żyć? Nie sądzę. Wskazywał drogi, otwierał problemy. Ale pozostawiał przestrzeń dla człowieka i jego wyborów. Bo z perspektywy chrześcijanina uczyć, jak żyć, może tylko Bóg. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

BEZDOMNOŚĆ NA KREDYT. MIESZKANIÓWKA, EKONOMIA, POLITYKA


Bez relacji, prób, różnic, bez przekształceń jakichś stanów

rzeczy nie da się nic sensownego powiedzieć na temat danego podmiotu

ani stworzyć jakiejś ramy odniesienia.

Bruno Latour



…najbardziej uderzającym odkryciem nauk społecznych jest to,

że inne czynniki, nad którymi nie mamy kontroli, sprawiają,

że czynimy pewne rzeczy.

Bruno Latour



W naszych czasach nie mamy świadomości prowadzenia prawdziwej

Wojny przeciw światu. […] Dziś jednak istnieje poważne ryzyko,

 że wygramy tę wojnę. Straszne jest, że będzie to pyrrusowe zwycięstwo,

bowiem w tym samym momencie będzie naszą porażką …

Michel Serres



Lektura „13 Pięter” Filipa Springera zajęła mi dwa popołudnia tylko dlatego że znajdowałem na nią czas po obowiązkach zawodowych i domowych. Gdyby nie to, skończyłbym ją „za jednym podejściem”, czując w sobie czytelniczy przymus nie pozostawiania niczego na później.

Uważam ją za znakomicie napisaną. Język Springera ma odpowiednią temperaturę i „wrażliwość”. Książka jest znakomicie skomponowana. Dużo satysfakcji sprawia mi także sposób, w jaki Springer patrzy na temat.



Jak to w reportażu, Springer nie kryje swojego punktu widzenia. Unika jednak stronniczości. Pewnie dlatego że książka ta nie jest prostą, linearną opowieścią o ludziach i ich problemie. „Mieszkaniówka” – by posłużyć się takim wygodnym skrótem-emblematem – jest raczej węzłem splecionym z wielu elementów: polityki, ekonomii, moralności, budynków, działek, klasowego charakteru społeczeństwa, towarzystw budownictwa społecznego, deweloperów, banków, polityków, wzorców dobrego życia, bezdomności, higieny, państwa itede itepe.  Złożoność tę stara się oddać w swej narracji Springer, snując – jak pająk – sieci złożone z dynamicznych relacji, pozwalając mówić różnym ludziom, pokazując, jak działają w naszym życiu bankowe prospekty, zadłużone działki czy środowiskowe wzorce sukcesu. Książka ta jest także „heterochronią” – Springer opowiada w niej nie tylko o teraźniejszości, ale także o polskim międzywojniu i pokazuje, jak to, co minione obecne jest w teraźniejszości.



Książkę zamykają takie słowa:

„Największym graczem na rynku kredytów hipotecznych w Polsce jest bank PKO BP. Jego siedziba znajduje się w trzynastopiętrowym biurowcu przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Biuro prezesa mieści się na ostatnim piętrze. Wśród warszawskich drapaczy chmur ten nie jest nawet średniakiem, ale wystarczy, by spoglądając z okien swego gabinetu, prezes Zbigniew Jagiełło mógł poczuć, że cały kraj leży u jego stóp.

Ale Zbigniew Jagiełło się nie cieszy. W czerwcu 2014 roku wypowiada słowa, które w ustach prezesa banku czerpiącego gigantyczne zyski z kredytów hipotecznych brzmią co najmniej zadziwiająco. „Zachłysnęliśmy się wszyscy wolnością – mówi. – Moim zdaniem to, że można było uzyskać sto procent finansowania na mieszkanie bez własnych oszczędności, było złe. Dziś ma pan zdolność kredytową i zaciąga kredyt po uszy. Odmawiając sobie pójścia z kolegami na piwo i mecz, żonie wyjść do kawiarni, a całej rodzinie wakacji. Niby fajnie jest zamieszkać na swoim, ale po dwóch, trzech latach okazuje się, że tak się nie da żyć. Cierpimy”.

Prezes postuluje, by zachęcać Polaków do oszczędzania, żeby skoro już muszą kupić mieszkania na własność, nie zadłużali się przy tym ponad swoje możliwości. „Nie chcę być prezesem bogatego banku w biednym kraju” – oznajmia.

Jego argumenty nie przebiją się do opinii społecznej jeszcze przez kilka miesięcy. Zwłaszcza te dotyczące oszczędzania. Wrócą dopiero na fali frankowej paniki na początku 2015 roku jako postulat utworzenia kas budowlano-mieszkaniowych, które pozwolą Polakom gromadzić kapitał na przyszłe mieszkania. Podobne rozwiązanie proponowane było w Nowym ładzie mieszkaniowym, ale nigdy nie weszło w życie. Minister finansów Mateusz Szczurek rozprawia się z tym pomysłem szybko i dość bezpardonowo. Z wysokości sejmowej mównicy oznajmia, że „kasy to zaproszenie do kryzysu” i rozwiązanie „makroekonomicznie nieodpowiedzialne”. Nazywa je „piramidą finansową”, z której rządowi będzie „trudno się wykręcić”.

„W takim razie pan minister powinien ostrzec rządy jedenastu krajów, w których działa tego typu system oszczędzania – komentuje Jacek Furga, przewodniczący Komitetu ds. Finansowania Nieruchomości przy Związku Banków Polskich. – W Niemczech ma on już ponadstuletnią tradycję, co oznacza, że jest sprawdzony i bezpieczny”.

W wypowiedzi ministra Szczurka pobrzmiewa coś, co stanowi motyw przewodni polityki mieszkaniowej w Polsce. Niechęć państwa do podejmowania długoterminowych zobowiązań. Widać ją nawet w ewolucji rządowych programów: w ramach Rodziny na Swoim państwo dopłaca do odsetek przez kilka lat, w ramach Mieszkania dla Młodych wykłada całą kasę na początku i zapomina o sprawie. A problemu mieszkaniowego nie da się rozwiązać, nie planując działań na kilka, a nawet kilkanaście lat do przodu.

– Z tego samego powodu problem mieszkalnictwa nie jest atrakcyjny politycznie – mówi Piotr Mync. – Nie da się go załatwić w perspektywie jednej kadencji. No bo ile tanich mieszkań można wybudować w cztery lata? Niewiele. Nawet jeśli kilka tysięcy, to grupa ich szczęśliwych lokatorów nic nie znaczy w ogólnym przedwyborczym rachunku. Politycy wolą stosować rozwiązania bardziej efektowne, ale zupełnie nieefektywne. Niechętnie patrzą w przyszłość dalszą niż cztery lata.

– Ile nas ta niechęć kosztowała?

– Koszty finansowe nie są najgorsze, trudno je zresztą policzyć – odpowiada Mync. – Nie rozwiążemy problemu bezrobocia bez poprawy mobilności Polaków. A ci nie będą chcieli się przemieszczać, jeśli będą uwiązani kredytami do swoich mieszkań. Nie pokonamy kryzysu demograficznego, jeśli potencjalni rodzice nie będą mieli pewności, że nikt nie wyrzuci ich z domu miesiąc po narodzinach dziecka. Ale dla mnie najgorsze jest to, że wykastrowano mentalnie całą generację, wmawiając jej, że kredyt to jedyne rozwiązanie. Mieszkanie przestało się kojarzyć z obywatelskim prawem. Ludzie uwierzyli, że zaspokojenie tej potrzeby zależy tylko od ich ciężkiej pracy. Jeśli nie mają gdzie mieszkać, to znaczy, że zbyt słabo się starają. Takie postawienie sprawy jest po prostu nieludzkie. To jest największy koszt”.



To koszt, który płacimy także za związanie polityki z neoliberalną szkołą w ekonomii. A mówiąc jeszcze dokładniej – z uznaniem, że neoliberalizm jest nauką, bezstronną, obiektywną, zdolną do wyjaśniania „całego świata”. Autentyczną science. Zgadzam się jednak z Ha-Joon Changiem, że tak nie jest. Pisze on:

„Rzeczy mają się tak głównie dlatego, że (szczególnie w ciągu ostatnich dziesięcioleci) ludzi skłoniono do wiary, że podobnie jak fizyka czy chemia, ekonomia to „nauka” i na jej polu istnieje jedna prawidłowa odpowiedź na każde pytanie. Ci, którzy nie są ekspertami, powinni po prostu zaakceptować „konsensus profesjonalistów” i przestać o tym myśleć. Profesor ekonomii z Harvardu i autor jednego z najpopularniejszych podręczników w tej dziedzinie, Gregory Mankiw, mówi: „Ekonomiści lubią przybierać pozę naukowców. Wiem, bo sam często to robię. Kiedy uczę studentów, bardzo świadomie opisuję dziedzinę ekonomii jako naukę, żeby żaden z nich nie rozpoczynał zajęć z przekonaniem, że angażuje się w jakieś miałkie akademickie przedsięwzięcie”.

Jak się jednak przekonamy na stronach tej książki, ekonomia nigdy nie będzie nauką w takim sensie, w jakim jest nią fizyka czy chemia. Istnieje wiele rozmaitych teorii ekonomicznych. Każda z nich podkreśla znaczenie innych aspektów złożonej rzeczywistości, dokonuje odmiennych osądów moralnych i politycznych, a także formułuje różne wnioski. Poza tym teoriom ekonomii co rusz nie udaje się przewidzieć rozwoju wydarzeń zachodzących w rzeczywistym świecie, nawet w dziedzinach, w których się specjalizują – choćby z tego powodu, że ludzie, w przeciwieństwie do cząsteczek chemicznych czy fizycznych przedmiotów, dysponują wolną wolą”.



Fuzja polskiej polityki z neoliberalizmem doprowadziła do sytuacji, w której wartość człowieka i sens jego „obywatelstwa” wiążą się ściśle z sukcesem materialnym. Springer – oddając głos swoim rozmówcom – pokazuje, jak silnie powiązaliśmy dorosłość z posiadaniem kredytu, dzięki któremu kupiliśmy dom, samochód, wakacyjną podróż. Wiele do myślenia dają słowa bohaterów, którzy opowiadają o tym, że stracili znajomych dlatego że nie chcieli wziąć kredytu hipotecznego, a więc „dorosnąć”, „wziąć na siebie odpowiedzialność”. „zmierzyć się z wyzwaniami”.

Pokazuje także rolę ekonomicznych ekspertów w budowaniu zaufania do kredytów we frankach. Choćby Ryszard Petru, kreujący się dziś na możliwego zbawcę Polski od jej problemów, w 2008 roku – gdy kryzys ekonomiczny nie był już tylko mrzonką – zapewniał: „Złoty będzie się wzmacniał. Kredyty we frankach jeszcze długo pozostaną bezpieczne i opłacalne”.

Na wielu stronach jego opowieści dom (na kredyt) okazuje się kulą u nogi, czynnikiem destabilizującym życie, ograniczeniem wolności, klatką, w której przebywa się z eks-partnerem.



Springer jasno pokazuje, że zaangażowanie rządu w programy takie jak Rodzina na Swoim czy Mieszkania dla Młodych są tylko pozornie troską o obywateli. Najważniejszym beneficjentem pozostają tutaj deweloperzy.



Iza, pracownica wysokiego szczebla w deweloperskim biurze sprzedaży, mówi Springerowi:

„Klient, bo to on jest w tym układzie najsłabszy. Nie ma naszej wiedzy, nie ma naszych pieniędzy, nie ma naszego czasu. To wszystko go z miejsca stawia na gorszej pozycji. My nie ponosimy prawie żadnego ryzyka. I nie mówię tego, żeby się chwalić; to wynika z umowy, którą daliśmy klientowi do podpisania. Bank? Owszem ryzykuje, ale minimalnie. Ma zespół ekspertów, którzy tego delikwenta prześwietlą. Jak się pojawi problem, to najwyżej bank puści człowieka z torbami, wyśle komornika, żeby ściągał z niego tę kasę do końca życia. Bank odzyska pieniądze, najwyżej trochę później. Człowiek jest w tym wszystkim najmniejszy. Ale to nie znaczy, że zawsze zostanie puszczony z torbami. Nie. Przecież miliony ludzi kupiło mieszkania i nikt ich nie wystawił do wiatru. Można było to zrobić, ale przecież naszym celem nie jest oszukiwanie, tylko budowanie mieszkań i zarabianie na tym.

– Iza, a dlaczego ty mi to wszystko w ogóle mówisz?

– To, co napiszesz, i tak nie zepsuje nam interesu”.

I dalej:

„Potwierdza to Iza z szóstego piętra, ta, która pracuje w biurze sprzedaży dewelopera. Kiedy rząd uruchomił Mieszkanie dla Młodych, w firmie otworzyli szampana.

– W Rodzinie na Swoim można było kupić też lokal używany, ale w Mieszkaniu dla Młodych już tylko nowy, od dewelopera, czyli od nas. W pierwszym miesiącu działania programu sprzedaż skoczyła nam mniej więcej o trzysta procent.

Iza przyznaje, że obowiązujące w Mieszkaniu dla Młodych wysokie limity na cenę za metr lokalu sprawiają, że większość deweloperów podnosi ceny.

– Myśmy od razu to zrobili, gdy tylko je ogłoszono. Bo dlaczego mamy sprzedawać metr za pięć i pół tysiąca, skoro państwo zgodzi się dopłacać do tego samego lokalu sprzedawanego za sześć tysięcy? Idiota by nie skorzystał”.



Poważne kontrowersje budzi także Fundusz Mieszkań na Wynajem, który niedawno uruchomiono. Czytamy u Springera, że

„w ciągu pięciu lat zainwestuje aż pięć miliardów złotych w lokale do wynajęcia. Ma ich być dwadzieścia tysięcy. Według pierwszych zapowiedzi czynsz ma być konkurencyjny wobec stawek rynkowych. Na pierwszy rzut oka jest to krok w dobrą stronę. Gdy jednak wspominam o tym Irenie Herbst, ta prawie wyrzuca mnie za drzwi.

– Pięć miliardów złotych na zakup, powtarzam: zakup, dwudziestu tysięcy mieszkań w pięć lat! – denerwuje się. – TBS-y za cztery miliardy wybudowały tych mieszkań pięć razy więcej. To ma pana zdaniem jakikolwiek sens?

Kontrowersje budzi też fakt, że fundusz będzie skupował mieszkania od deweloperów. Ci zresztą zareagowali na to z wielkim entuzjazmem. Mają na rynku kilkadziesiąt tysięcy lokali, które na skutek przykręcenia przez banki kurka z kredytami trudno im sprzedać. Nic dziwnego, że zaczynają się prześcigać w ofertach. Chcą nie tylko sprzedać to, co już mają, ale też budować nowe. Zostają podpisane pierwsze umowy. W styczniu Fundusz Mieszkań na Wynajem wystawia w Poznaniu do wynajęcia pierwsze mieszkania. I tu rozczarowanie. Lokale wcale nie są tańsze od tych, które można wynająć na rynku, a w niektórych przypadkach kosztują nawet więcej”.



Być może ma to swój głęboki sens polityczny. Marek Wielgo mówi w książce:

„zwraca uwagę, że budowanie klasy średniej w oparciu o kupowane na kredyt mieszkania własnościowe ma też głębokie uzasadnienie polityczne. Ludzie ze zobowiązaniem na trzydzieści lat są mniej podatni na ekstremizmy. Głosują na partie środka, bo chcą mieć pewność, że władze niczym ich nie zaskoczą. Są przewidywalni, wiadomo, jak zyskać ich poparcie w wyborach”.



Springer dopomina się w swojej książce o politykę mieszkaniową i mieszkania czynszowe. Nie wpisuje się jednak w prostą figurę anty-wolnorynkowca, przywoływaną przez ludzi pokroju Leszka Balcerowicza. Ustami Ireny Herbst, współtwórczyni Memoriału Mieszkaniowego, mówi o tym, że w demokratycznym państwie trzeba wyważyć kwestie wolnorynkowe z zaangażowaniem państwa. Mieszkanie – nie jako luksus, ale podstawowe dobro obywatelskie – winno być dostępne dla wszystkich, ale na różnorodnych zasadach. Pokazuje – na przykładzie stargardzkiego TBS – sens budownictwa społecznego. Są nim choćby mieszkania wspomagane dla seniorów.

Udaje mu się boleśnie uchwycić stosunek Polaków do bezdomności i biedy. Robi to na przykładzie poznańskich kontenerów, zestawiając upiorne deklaracje Ryszarda Grobelnego o karze dla wyrzutków społecznych z bardziej skomplikowanymi realiami.



Pisze także o czyścicielach kamienic, między innymi z Poznania. W tym kontekście pojawia się także następująca opowieść:

„Na to się jednak chyba nie zanosi. W połowie 2012 roku Paweł Łukaszewski z Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego napisał do wielkopolskich parlamentarzystów list z prośbą o wprowadzenie w prawie zmian, które umożliwiłyby pracownikom PINB szybsze podłączanie mediów do czyszczonych kamienic. Z projektem wystąpił poznański poseł Tadeusz Dziuba. Propozycja blisko półtora roku czekała na opinię. W końcu sejmowi prawnicy orzekli, że wodę zawsze można przynieść z zewnątrz. Nikt też nie powiedział, że myć trzeba się we własnej łazience, można to przecież robić u przyjaciół lub znajomych. W ostateczności można się też wyprowadzić.

Potem poprawki posła Dziuby trafiły pod obrady specjalnej podkomisji sejmowej. Nagranie z jej posiedzenia jest jednym z najbardziej przerażających, jakie można znaleźć na stronach polskiego parlamentu, a konkurencja w tej kategorii jest niemała. Posłanka Krystyna Sibińska (PO – dop. MMB) tłumaczy, że poprawki zaproponowane przez Dziubę nie są potrzebne, bo odcięcie wody nie stwarza „bezpośredniego zagrożenia życia””.



Rozważania o współczesnej Polsce poprzedza opowieść o międzywojniu. O lewicowych korzeniach spółdzielczości mieszkaniowej (współtwórcą WSM był Bolesław Bierut). O torpedowaniu planów mieszkaniowych dla robotników przez SARP w momencie, gdy zdominowali go ludzie związani z ONR. O popieraniu ówczesnej „deweloperki”, kredytowaniu kamienic budowanych dla establishmentu. Piekle schronisk dla bezdomnych.

To opowieść o wojnie, jaką toczy zwycięska część społeczeństwa przeciw tej, której materialnie się nie udało. Co nie znaczy, że przeciw tej, która się leni. Bieda często związana jest z pracą ponad siły, wyzyskiem, społeczną niesprawiedliwością.



Sądzę, że warto pochylić się nad tą książką. Spróbować spojrzeć na świat poprzez jej pryzmat –  bez względu na własne preferencje polityczne, moralne czy ekonomiczne. Bo, jak rzekł Michel Foucault, czasem warto popatrzeć na świat inaczej, by móc powrócić do tego, kim się jest.

wtorek, 4 sierpnia 2015

AUTORYTET, RYNEK, SZTUKA

Zbiór tekstów Andrzeja Chłopeckiego Muzyka wzwodzi. Diagnozy i portrety powinien stać się lekturą obowiązkową dla odpowiadających za kulturę władz samorządowych i centralnych, dla dyrektorów placówek artystycznych, kuratoriów oświaty, melomanów… Książka to umożliwia kontakt z krytyką muzyczną i refleksją nad muzyką bardzo wysokiej próby. Ponadto Chłopeckiemu udaje się pokazać symptomy choroby, które trapią kulturę we władaniu kapitalistycznej gospodarki rynkowej.

Często słychać u nas tęsknotę za autorytetami. Ponoć ich brak powoduje patologie społeczne, nie ma bowiem komu wskazywać, co dobre a co złe. Moje odczucia są inne. Mam mianowicie wrażenie, że w określonych obszarach życia społecznego autorytetów mamy za dużo. A ich rola nie jest bynajmniej twórcza, inspirująca, pobudzająca. Autorytety te traktujemy raczej na zasadzie świętych krów – błogosławimy wszystko, co robią, a wszelką krytykę uznajemy za napaść na narodowe świętości.

Ilustracją tej tezy może być zresztą casus samego Chłopeckiego, który odważył się poddać krytyce koncert fortepianowy Krzysztofa Pendereckiego. W reakcji na jego tekst zagrano larum, wysyłano wymierzone w niego listy (sygnowane choćby przez Ewę Podleś i Jerzego Marchwińskiego), przez prasę przetoczyła się dyskusja czy Chłopecki mógł i czy tak się godzi. Tak jakby na swoim koncie nie miał on wielu bardzo pozytywnych tekstów o Pendereckim. I tak, jakby pozycja Pendereckiego chroniła go przed estetycznymi wpadkami.
No właśnie – problemem jest tu chyba pozycja Pendereckiego, kreowana PRowo przez jego żonę i mierzona między innymi współczynnikami rynkowymi – ilością nagrań, koncertów, nagród. Penderecki doskonale sprzedał się jako towar, przekształcając się w markę, która zajmuje górne półki na hipermarketach sztuki. Nie wolno jej więc bezkarnie krytykować. Odczułem to swego czasu na olimpiadzie muzycznej, gdzie większość poznanych osób żywiła narastające wątpliwości co do kolejnych utworów Pendereckiego, ale poza kuluarami nie chciała o tym mówić. Za mocno uwierzyliśmy kompozytorowi, który zbudował „sobie obraz jedynego sprawiedliwego, który zażenowany przebywaniem w gronie biegających z jednego festiwalu nowej muzyki na drugi starzejących się arywistów w krótkich spodenkach, postanowił spoważnieć i nie widząc recepty na zbawienie świata XX-wiecznej muzyki, ów świat opuścić”. Kupując PRowy towar prześlepiliśmy też, że „W wyjątkowości swej postawy estetycznej Penderecki nie jest wbrew pozorom butnie osamotniony, lecz konkuruje z wieloma postawami podobnie wyjątkowymi”.

Nieco podobnie funkcjonuje chyba Ewa Michnik, która swą niekwestionowalną pozycję dyrektorki opery i dyrygentki zbudowała w oparciu o operowe mega-widowiska. I tu element rynkowy gruntuje autorytet – przyciąga sponsorów, podróżujących melomanów. Kreuje towar nie mający w Polsce swojego odpowiednika. O ile zaś ma odpowiedniki na Zachodzie, o tyle tym bardziej warto nie kwestionować jego wartości – stanowi bowiem szansę na wolnorynkowe konkurowanie z zagranicą. Trudno zatem oczekiwać, że w mejstrimowej prasie pojawią się recenzje krytyczne, choć takie pojawiają się na blogach uznanych krytyków (vide Dorota Kozińska i jej tekst o Latającym Holendrze Ryszarda Wagnera). Niespecjalnie podnosi się także kwestię swoistej kariery Bogusława Szynalskiego, którą robi pod auspicjami żony. Swoistej, bo trudno uznać głos Szynalskiego za urodziwy. Jego technikę wokalną za nienaganną. Nijak nie da się w nim także widzieć śpiewaka rozumiejącego choćby „wagnerowski styl”. 

Ilustracją dla mojej tezy może być także kreowanie na autorytet wokalny Aleksandry Kurzak. W zapowiedzi Jej koncertu z Krzysztofem Cugowskim można przeczytać: „Aleksandra Kurzak to światowej sławy, absolutnie najlepsza polska śpiewaczka operowa. Regularnie występuje na najważniejszych scenach i estradach świata, takich jak: Metropolitan Opera w Nowym Jorku, La scala w Mediolanie czy Covent Garden w Londynie.
Jako pierwsza Polka w historii wokalistyki podpisała ekskluzywny kontrakt z firmą fonograficzną DECCA i w sierpniu 2011 roku ukazała się jej pierwsza solowa płyta Gioia!. Następnie ukazała się płyta Bel Raggio z ariami Rossiniego oraz Hej Kolęda! z najpiękniejszymi polskimi kolędami. Jej płyty zdobywały tytuły Platynowej i Złotej Płyty.
Bardzo rzadko można ją podziwiać na polskich scenach, tym bardziej jest to niesamowita okazja, usłyszeć ten anielski głos i to w mieście z którego pochodzi i z którym jest duchowo związana.” 
Absolutnie najlepsza dzisiaj czy w ogóle? Jeśli w ogóle, jak rękawa mogę posypać nazwiska śpiewaczek, które cenię wyżej. Z kolei dlaczego kontrakt z Deccą ma być tu argumentem za absolutną najlepszością? Może lepiej mówić o klasie nagrać? O Teresie Żylis-Gara i Wiesławie Ochmanie nagrywających pod Herbertem von Karajanem, o Stefanii Toczyskiej i jej nagraniowych związkach z Colinem Davisem, Riccardo Mutim itd. itp.
Nie kryję, że sam do entuzjastów Kurzak nie należę. W jej kreacjach brak mi osobowości, wszystko, co śpiewa, wydaje mi się jednakie. Niezłe technicznie, śpiewane ładną barwą i puste w środku.

Symbolicznym punktem zwrotnym w urynkowieniu sztuki stało się u nas Requiem Zbigniewa Preisnera. Bezpardonowo pisał o tym właśnie Chłopecki pokazując banalność harmonii, ubóstwo inwencji melodycznej, gest bliski disco-polo. A jednocześnie PR reklamujący Requiem jako szoł na skalę globalną, któremu przyklasnęli wytrawni artyści.
W takim kontekście doprawdy trudno się dziwić, że władze stawiają na takie rządzenie placówkami kultury, w których sprzedaje się towar. Grać mniej, unikać tytułów niechodliwych, muzykę najnowszą omijać na kilometr, racjonalnie redukować zespół – oto wytyczne. Dzięki którym każdy zespół, bez względu na ostrość konfliktu z metodą zarządzania, będzie musiał przegrać.


Drugi ważny wątek diagnozy Chłopeckiego dotyczy edukacji artystycznej. Słusznie zżyma się on, że brak słuchu dotyka co najwyżej 2% społeczeństwa. Dla reszty jest wygodną wymówką, by nie próbować poznawać, słuchać, rozumieć. Podobnie jest chyba w innych obszarach sztuki, które potrafimy jako Polacy oprotestować nie widząc. Z góry dekretując, co jest wartościowe, a co nie jest. Ale tej sytuacji nie da się zmienić „na własną rękę”, wymaga ona raczej zmian systemowych. A więc rzetelnej edukacji artystycznej w szkołach publicznych, które kształtować będą umiejętność odbioru sztuki i jej oceny w oparciu o argumenty. Tyle tylko, że łatwiej fundować społeczeństwu popularne koncerty gwiazd-towarów. Poczucie, że obcowało się z wielką sztuką, da przecież satysfakcję. A pozwoli zaoszczędzić pieniądze (etaty) i czas (kształtowanie programu, nauka). Wszyscy powinni być więc zadowoleni.

niedziela, 2 sierpnia 2015

POLITYCZNE ŻEROWANIE NA POWSTANIU WARSZAWSKIM. ARCYBISKUP JĘDRASZEWSKI I JEGO KAZANIE



Marek Jędraszewski
Arcybiskup Metropolita Łódzki

Szanowny Panie,

Piszę ten list z trzech powodów.  
Pierwszym jest szacunek dla osób walczących w II wojnie światowej przeciwko nazistom, w tym także dla Powstańców.
Drugim jest szacunek wobec intelektualnej rzetelności, która stanowi fundament etosu naukowego.
Trzecim jest szacunek wobec nauczania Soboru Watykańskiego II, który wyraźnie oddziela od siebie kompetencje polityczno-państwowe od kompetencji religijnych, podkreśla rolę autonomii sumienia, a ludzkość widzi jako wspólnotę sióstr i braci.

Należy Pan do grona samodzielnych pracowników nauki. Spoczywa więc na Panu obowiązek dawania mistrzowskiego przykładu wszystkim, którzy z nauką związali się zawodowo. Podkreślam to tym bardziej, że Pana działalność naukowa skupiona jest zasadniczo na filozofii dialogu, zwłaszcza tej reprezentowanej przez Emmanuela Lévinasa. Obaj wiemy, że Lévinas należy do grona myślicieli naznaczonych traumą Szoa, poszukując przyczyn nazizmu i kreśląc projekt etyczny, który ma postawić tamę zbrodni. Uczy on, że prawda zakłada sprawiedliwość. Podkreśla także pozytywne znaczenie społecznego pluralizmu. Pluralizm to wyraz zróżnicowania ludzi, których nie da się widzieć w perspektywie jakiejkolwiek idei całości, choćby narodu czy rasy. Jeśli w jakikolwiek sposób mamy uchwycić jedność ludzi, możemy tego dokonywać wyłącznie przez pełną szacunku i oddania, aż po substytucję, z  Innym. Odseparowanym oraz różnym ode mnie samego. W Konkluzjach zamykających Całość i nieskończoność Lévinas pisze:
„Transcendencja, jako dobroć, wydarza się jako pluralizm. Pluralizm bytu nie jest wielością konstelacji, która odsłania się przed możliwym spojrzeniem, bo wielość odsłaniająca się w taki sposób tworzy już całość, zespala się w jedność. Pluralizm spełnia się w dobroci wychodzącej ode mnie i zmierzającej do innego człowieka, ponieważ tylko w dobroci Inny może wydarzyć się jako absolutnie Inny, a spojrzenie, które chciałoby z boku ogarnąć ten ruch, nie może ująć żadnej prawdy wyższej nad tę, którą urzeczywistnia samą dobroć. […] Jedność wielości polega na pokoju, a nie na spójności elementów tworzących wielość. Pokój nie jest tym zatem samym, co koniec walk, które ustają z braku jednej z walczących stron, w wyniku klęski jednych i zwycięstwa drugich, to znaczy na cmentarzach lub w globalnych imperiach przyszłości. Pokój musi być moim pokojem, pokojem w relacji, która wychodzi od Ja i zmierza do Innego […]”.
Pisze nadto, że „Zbliżać się do Innego to kwestionować swoją wolność, swoją spontaniczność żywej istoty, swoje władanie rzeczami […]”.

Zastanawiam się, czy można uczciwie zajmować się taką filozofią, pisać o niej i o niej uczyć, pozostając zamkniętym na jej przesłanie. A nawet całkowicie temu przesłaniu przeczyć, co miało miejsce w Pana kazaniu z dnia 1 sierpnia 2015 r.?

Wykorzystanie Powstania Warszawskiego w celach politycznych – krytyki obecnej władzy, demokratycznej procedury stanowienia prawa w państwie tworzonych przez różnych, ale równych obywateli, łajania Prezydenta RP zasługuje wyłącznie na naganę. Świadczy o instrumentalnym traktowaniu wydarzeń sprzed 71 lat, o nieliczeniu się z prawdą historyczną. O chorym dążeniu do rządu dusz w odwołaniu do zasady dziel i rządź.

Mówi Pan: „tak zwana konwencja „anty-przemocowa” i ustawa o in vitro, oraz przyjęta przez Sejm ustawa „o uzgodnieniu płci” mogą być uznane jako zdrada wobec tych wartości moralnych, dla których Powstanie w ogóle wybuchło. W 1980 roku na forum UNESCO Jan Paweł II przestrzegał przed taką formą alienacji człowieka, która polega na tym, że przyzwyczaja się on do tego, iż „jest przedmiotem wielorakiej manipulacji”: ideologicznej, politycznej, medialnej, ekonomicznej. Dotyczy to zwłaszcza sfery ludzkiego życia, jego godności i jego poszanowania. Celem tej manipulacji jest odebranie człowiekowi jego podmiotowości i „nauczenia” go życia jako także swoistej manipulacji samym sobą”.
I dodaje: „W świetle tych papieskich stwierdzeń, nie ulega żadnych wątpliwości: powstańcy warszawscy nie rezygnowali z prawdy o swoim człowieczeństwie i nie chcieli budować przyszłości Polski na fałszywych imperatywach. Odnosząc natomiast przemówienie Jana Pawła II do wspomnianych ustaw, trzeba uznać je jako jedno wielkie kłamstwo o człowieku, jako poważny błąd antropologiczny, wynikający z odrzucenia klasycznej prawdy o człowieku na rzecz współczesnych, skrajnych, lewackich ideologii”.
 
Czy zatem sądzi Pan, że walczący w Powstaniu syndykaliści nie są Powstańcami? Czy – z powodu „lewactwa” – powstańcem nie jest Kazimierz Puczyński i dowodzona przez niego 104 Kompania Syndykalistyczna, jedna z głównych formacji walczących na Starówce? Czy kwestionuje Pan ich męstwo i hart ducha, które spowodowały, że właśnie syndykaliści bronili kanałów, którymi uciekali powstańcy ze Starego Miasta?

Czy uważa Pan, że miano prawdziwego powstańca nie należy się socjaliście Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu? Może mamy wykreślić z kart historii Jana Strzeleckiego? Albo Krystynę Całą, matkę badaczki polskiego antysemityzmu – Aliny?

Czy mamy wymazać z pamięci walczących Żydów? Zapomnieć o luterańskich siostrach „Tabitankach”?

Przypisanie Powstańcom swojego kodeksu moralnego jest nieuczciwe. Prowadzi także do podziału na tych, którzy ten kodeks realizowali i „ciemną resztę”, o której lepiej nie mówić, by jej nie stygmatyzować. Czy rozgrywanie powstańców przeciw powstańcom nie jest czymś zatrważającym? Czy nie sieje waśni, zamiast budować pokój? Nie można zarzucać innym ideologicznej manipulacji, jeśli dokonuje się jej samemu. Na pamięci Polaków, na wydarzeniu, które jest skamieniałą traumą, niepodlegającej jednoznacznej ocenie.

Jeśli uznać, że Powstańcy walczyli o wolną Warszawę i wolny kraj – wolny także, a może zwłaszcza, od podporządkowania politycznego i ideologicznego, to walczyli o demokrację budowaną przez wszystkich obywateli. W ich różnorodności, także jeśli chodzi o przekonania moralne.
Jak może Pan zatem piętnować w imię Powstania ustawę o in vitro, skoro luteranie nie podzielają w tej kwestii Pana poglądu, a mają swój udział w Powstaniu?
Jak może Pan piętnować w imię Powstania rzekomo lewacką  konwencję o przeciwdziałaniu przemocy, wiedząc, że wielu Powstańców to lewacy?

Powstańcom należy się szacunek. Bez dzielenia ich na akceptowanych przez ideologię Marka Jędraszewskiego i resztę.
Z Powstania zaś trzeba się czegoś nauczyć.

Ruiny, popioły, Powstańcy mówią mi, że na tym świecie (a czy jest inny?) pewna jest tylko przemoc, że nie ma żadnej metafizycznej „gwarancji wszechpojednania”, że „konieczna jest inwestycja w Twojość, w możliwość przekształcenia każdego oddzielonego To w Ty, podmiot zbliżenia i spotkania. Boskie oblicze, które u kresu dziejów być może wyłoni się z tych naprawczych zwrotów, nie będzie więc mandalą wielkiej jaźni, lecz konstelacją spotkań, które, jak miłość bliźniego u Rosenzweiga, <obiegną całą ziemię>. Ta Twarz Zbawienia, która w hebrajskim ma tylko formę mnogąpanim (podobnie jak Derridiańskie <popioły>, które w panim zmartwychwstają) będzie istotnie Twarzą wszystkich twarzy, konstelacją wszystkich możliwych <twarzy innego>”.

Apostołami, którzy niosą umarłemu światu regenerację są Ci, którzy niosą w sobie poróżnienie, traumę, po to, by napotkać innych. By wskrzesić relację. By zebrać w sobie rozproszone iskry ludzkiego doświadczenia.

W świecie lęku, traumy, egoizmu, walki o własny interes i sukces, poczucia wyższości nad innymi, unicestwionej tolerancji człowiek wycofuje się z siebie.  Staje się Martwy niczym kamień.
Pamięć o Powstaniu winna ożywiać przestrogę przed takim, nieludzkim światem. Przed światem głupiej przemocy. Wyniszczenia. Przed cywilizacją śmierci, której wyrazem jest Pana kazanie.
   



PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...