czwartek, 23 lipca 2015

ORIENTACJA, KTÓRA NIE WYKLUCZA. REPLIKA I BISEKSUALIZM

Dlaczego cenię „cywilizację śmierci”?
Dlatego że funkcjonując w jej ramach można pytać o miejsce człowieka w świecie i o prawa zwierząt czy nawet całej przyrody.
Dlatego że dzięki jej zdobyczom ludzie żyją dłużej, mogę więc wciąż cieszyć się obecnością moich rodziców.
Dlatego że prawa człowieka stały się – może poza polską świadomością – kulturowym standardem Zachodniego świata. I że są one interpretowane w konfrontacji z ciągle na nowo rozpoznawanym zakresem ludzkiej godności (ostatnio Europejski Trybunał Praw Człowieka jasno wskazał, że art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka dotyczy osób LGBT).

Powolne zmiany w rozumieniu człowieka, jego godności i praw sprawiają, że „cywilizacja śmierci” zaczyna realizować zasadę sformułowaną przez Michela Serres’a:
„miłość wyklucza tylko wykluczenie”.
Posiada to swoje ważne konsekwencja dla życia prywatnego, które winno opierać się na wolności i odpowiedzialności, a nie na obowiązku narzuconym przez tradycję. Tak – w kontekście rodziny – pisał Serres:
„Kwestia małżeństwa jednopłciowego jest dla mnie szczególnie interesująca ze względu na to, jak odnosi się do niej hierarchia kościelna. Od 1 w. po Chrystusie model rodziny przekazuje nam Kościół pod postacią Świętej Rodziny. Przyjrzyjmy się jej. W Świętej Rodzinie ojciec nie jest ojcem: Józef nie jest przecież ojcem Jezusa. Syn nie jest synem: Jezus jest synem Boga, a nie Józefa. Józef nigdy nie kochał się ze swoją żoną. Matka – no, tak, jest matką, ale pozostaje dziewicą. Mianem Świętej Rodziny nazywał elementarną strukturę pokrewieństwa Lévi-Strauss. Ta struktura w zasadniczy sposób zrywa ze starożytną genealogią opartą na filiacji: na filiacji naturalnej, na uznaniu rodzicielstwa i na adopcji. W Świętej Rodzinie odpada zarówno wątek filiacji naturalnej, jak i uznania ojcostwa – zostaje tylko adopcja. A więc od czasu Ewangelii wg św. Łukasza Kościół proponuje nam jako model rodziny elementarną strukturę ufundowaną na adopcji: nie chodzi już o to, by płodzić dzieci, ale by się odnaleźć i wybrać. Do tego stopnia, że przecież jesteśmy rodzicami, ojcem, matką, dopiero gdy powiemy dziecku: „wybraliśmy cię”, „adoptuję cię, bo cię kocham”, „to ciebie chcieliśmy”. To działa też w drugą stronę: dziecko wybiera swoich rodziców, bo ich kocha. W tym sensie, przynajmniej według mnie, stanowisko Kościoła wobec małżeństw jednopłciowych jest kompletną tajemnicą – przecież ten problem rozwiązano już dwa tysiące lat temu! Doradzałbym katolickim hierarchom, żeby przeczytali raz jeszcze Ewangelię według św. Łukasza – albo żeby się wreszcie nawrócili”.

Ma to także konsekwencje dla życia publicznego. Ponownie Serres:
„Wyraz obywatel [citoyen] pochodzi od słowa miasto [cité], a urbanizacja nie byłaby możliwa bez wynalezienia pisma, które ułatwiło koncentrację władzy i wiedzy. Rewolucja cyfrowa zmieniła te relacje. Wiedza, dawniej pilnie strzeżona dla i przez nielicznych, dziś znajduje się w zasięgu ręki – wystarczy kliknąć. Tak jak pismo w dobie renesansu zmieniło oblicze miasta, tak technologia cyfrowa wynajduje nowe przestrzenie i nowe sposoby bycia razem”.

Jestem głęboko przekonany, że „cywilizacja śmierci” jest czymś dobrym. 
Rozumiem ją bowiem jako wspólnotę opartą na więziach solidarności.
Zagraża jej za to „cywilizacja życia”, pod którym to pojęciem kryje się polityka prowadzona przez ludzi, „którzy nie potrafią budować własnej tożsamości bez koncepcji wroga”. Zgadzam się z Serres’em, że należą oni mentalnie „do starszego pokolenia, są zapóźnieni. Nie określiłbym ich w ogóle mianem skrajnej prawicy. Nie należy o nich myśleć w kategoriach „poprzecznych”, prawicy i lewicy, ale w kategoriach „podłużnych”: przedtem – potem”.

Tym, co opóźnia budowę „cywilizacji śmierci” są także sztywne opozycje, które dzielą ludzi, a przez to dokonują sztywnego podziału świata społecznego.
Do takich opozycji należy przeciwstawienie heteroseksualizmu i homoseksualizmu, rzekomo dopełniających się do społecznego uniwersum dwóch grup ludzi/obywateli.
Każda z tych grup strzeże zazdrośnie swych granic i swojej „tożsamości”, sekując wszystko to, co wskazuje na obszar między hetero- i homo-seksulizmem.
Ten paradoksalny sojusz powołał do życia przykre fantazmaty.
Pierwszy z nich dotyczy biseksualnych kobiet, które zostały odarte z podmiotowości i stały się elementem erotycznych majaków heteroseksualnych samców. Jako symptom można tu podać filmy erotyczne czy pornograficzne, gdzie sceny lesbijskie sprzedawane są pod etykietą „heteroseksualności”.
Drugi z nich dotyczy biseksualnych mężczyzn, których się albo nie dostrzega, albo sekuje. Typowa postawa widzi w nich gejów-hipokrytów, tchórzy, którzy bawią się uczuciami mężczyzn i kobiet, bo nie potrafią przyznać się do tego, kim są.
„Uważam …, że nie ma biseksualistów” – pisał Zdzisław, cytowany w pracy Jacka Kochanowskiego.
„Wiem, że są mężczyźni, którzy mają pociąg seksualny do obu płci. Uważam jednak, że nie powinni być poniżani. Mają po prostu problem w odnalezieniu własnej orientacji seksualnej” – dodaje Zbyszek.

Po trudnym tygodniu wczorajszy dzień sprawił mi dużą radość. „Replika” zapowiedziała bowiem w końcu wywiad z biseksualnym mężczyzną. Na profilu Faceboookowym zdradzono też jego fragmenty:
„Doświadczenia w seksie gejowskim sprawiły, że wzbogacił się mój seks z dziewczynami. (…) W seksie gejowskim bywa, że pozwalam partnerowi przejąć kontrolę. (…) Dzięki temu wiem, jak czuje się dziewczyna, gdy ja mam kontrolę - bo sam bywam w takiej roli. (…) Nie chodzi o to, że mam jakąś wewnętrzną inklinację do oddawania kontroli. Raczej miałem kulturowy „nakaz” jako mężczyzna, by ciągle mieć kontrolę – a teraz poszerzyłem „pole walki” o nowe opcje (śmiech)."
„Jak heterycy reagują na mój coming out? Zdarza mi się słyszeć: <Tylko pamiętaj, że ja to nie z tych, więc…> albo <Wiesz, trzymaj ręce przy sobie>. To są niby tylko żarty, ale jednak nieprzyjemne. Mam ochotę odpowiedzieć: <Stary, nie pochlebiaj sobie> (...). Wielu heterykom wydaje się, że geje i faceci bi tylko czekają, by się na nich rzucić.”
„Dziewczyny, z którymi byłem, raczej traktowały mój biseksualizm jako problem, wadę. Próbowały wyprzeć ze świadomości albo traktowały jako coś, co nieuchronnie doprowadzi do rozpadu związku, bo „na pewno zdradzę z facetem”. (…) Często słyszę: „Co to znaczy, że ci się obie płcie podobają? Niedookreślona orientacja? Zdecyduj się, chłopie, albo chłopaki, albo dziewczyny! Przestań się wiercić.” Oj, irytujące to jest… Przekładając to na gejowski światek: to tak, jakby geje odrzucali facetów uniwersalnych w seksie - jakbyś musiał być albo tylko aktywny, albo tylko pasywny – a uniwersalny już nie.”
"U wielu gejów biseksualność budzi podejrzliwość. <Kolejny nieprzegięty, pewnie spoza środowiska i oczywiście bi> – mówią z powątpiewaniem, cytując mantrę z gejowskich portali randkowych. (…) Gdy spotykają realnego faceta bi, to niedowierzają. <Daję ci pół roku> – słyszałem nieraz. Że niby dojdę do tego, że tak naprawdę jestem homo.”
Jasne, jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale ten wywiad jest dla mnie symbolicznym zwrotem ku normalności. Przez normalność rozumiem dostrzeganie w człowieku człowieka, rozumienia, że społeczeństwo to pewne kontinuum, a nie agregat jasno oddzielonych od siebie światów.

Myślę, że biseksualność, zwłaszcza męska, budzi tyle niechęci, po kwestionuje konstrukcję świata, w którym heteroseksualność wyklucza homoseksualność i na odwrót. Kobiecość wyklucza męskość i na odwrót. To taka sama logika, jak ta, podług której niewierzący (w domyśle nie-katolik) pozbawiony jest etyki. A każdy nie-katolik jest niewierzący, bo religia czy duchowość jest tylko jedna.

Przyznaję, że idee poliamoryczne stały mi się bardzo bliskie między innymi z powodu biseksualistów. Zmęczyły mnie krzywdy, wyrządzanie im przez stereotypy. Nie widzę także powodu, by nie mieli spełniać się w związkach, które nie będą ukrywane. Mam w sobie zresztą wiele filozoficznej nostalgii do biseksualizmu, który jest dla mnie wyrazem ludzkiej komplementarności. Relacje biseksualne jasno i wyraźnie pokazują, że miłość, ale także pożądanie, intymność, radość bycia ze sobą, także spełnienie seksualne, nie mają względu na osoby. Przez to ich doświadczenie jest pełniejsze od mojego. Chciałbym móc uczyć się od nich tej komplementarności, rozmawiać, słuchać, pytać. Ale to możliwe jest tylko wtedy, gdy stereotypy zastąpi akceptacja. Gdy podzielonemu społeczeństwu przywróci się ciągłość, komunikacyjne i egzystencjalne kontinuum.

Może wtedy zobaczymy, że źli nie są ani geje, ani bi, ani homo, ani trans. Źli lub dobrzy są poszczególni ludzie. Ta wiedza to kolejny istotny element „cywilizacji śmierci”, którą tak bardzo lubię.


środa, 22 lipca 2015

CZAS NA PATRIOTYZM KONSTYTUCYJNY


Mam nadzieję, że prędzej czy później któraś z właściwych instytucji zbada, na ile Polacy znają Konstytucję. 
Obawiam się, że wynik badania nie będzie budujący. 
Konstytucji nie zna gros pytanych przeze mnie studentów. Ewa Łętowska wskazywała swego czasu, że za mało miejsca zajmuje Konstytucja w uzasadnieniach wyroków. Podobnie rzecz ma się ze znajomością praw człowieka i korzystaniu z nich, przy rozwiązywaniu problemów.
W sumie, Konstytucja jest jak trup w szafie - wyciąga się ją wtedy, gdy trzeba komuś pogrozić palcem.

Pomyślałem o tym pracując nad artykułem o laickości państwa. Wróciłem przy tej okazji do zbioru tekstów Jurgena Habermasa. W jednym z esejów napisał:
"Państwo praworządne o demokratycznej konstytucji nie tylko stoi na straży negatywnych wolności troszczących się o swoje własne dobro obywateli jako członków społeczeństwa. Wraz z uwolnieniem komunikacyjnych możliwości mobilizuje ich również jako obywateli państwa do uczestnictwa w publicznym sporze dotyczącym rzeczy, które obchodzą wszystkich. Upragniona <jednocząca więź> jest demokratycznym procesem, w którym ostatecznie właściwe rozumienie konstytucji staje się przedmiotem dyskusji".

Dodaje też zaraz, że ostatecznie sporu o rozumienie konstytucji dotyczą takie kwestie jak polityka emigracyjna, zakres czy reforma opiekuńczego modelu państwa, udział w międzynarodowych interwencjach zbrojnych. Podkreśla przy tym dobitnie, że więź obywatela z konstytucją nie może być czymś abstrakcyjnym, ale realizuje się w określonym kontekście społecznym, historycznym. W polu naszej codzienności.

Pisząc o <jednoczącej więzi> demokratycznej procedury, którym jest spór o rzeczy ważne w kontekście konstytucji myśli Habermas o więziach solidarności obywatelskiej, które przekształcają jednostki w społeczeństwo. Przy czym jest tak w społeczeństwach postmetafizycznych, to znaczy takich, które nie mają ugruntowania w Bogu, Rozumie lub Prawach Dziejowych, ale wywodzą się ze współdziałania ludzi.

Cechą charakterystyczną tego typu społeczeństw jest ich inkluzywny charakter. To znaczy dążenie do wyeliminowania społecznych wykluczeń tak, by wolni i równi wobec prawa obywatele mogli mieć wpływ na porządek społeczny. Wiąże się to, między innymi, z tym, że obywatele wykazują chęć uczenia się od siebie. To znaczy słuchają partnerów demokratycznej deliberacji i w świetle ich poglądów dokonują obrachunku własnych przekonań, diagnozują ich granice.
Jedną z zasad dyskusji jest zaś uwzględnianie naruszania ludzkiej godności - o tym, jak różne formy może ono przybierać, dowiadujemy się wciąż na nowo (dlatego katalog praw człowieka nie jest zamknięty).
Jak sądzę, zasady te nie funkcjonują w naszym kraju.
Dominują u nas dwie narracje - (neo)liberalna i religijno-prawicowa. Tkwiąc w ich klinczu sekowane są poglądy lewicowe, przedstawiane - o ile nie są socjoliberalizmem lub prawicą deklaratywnie socjalną - jako choćby irracjonalne. 
I tak jesteśmy świadkami monologizujących stron, z których każda zachwala swój ogonek, zapominając o tym, żeby spierać się uczciwie i w odniesieniu do Konstytucji.

Podrzucam garść konstytucyjnych artykułów, które, moim zdaniem, wymagają pilnej debaty:
Art. 1. Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli.
Art. 2. Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.
Art. 5. Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium, zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli, strzeże dziedzictwa narodowego oraz zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju.
Art. 6. 1. Rzeczpospolita Polska stwarza warunki upowszechniania i równego dostępu do dóbr kultury, będącej źródłem tożsamości narodu polskiego, jego trwania i rozwoju.
Art. 24. Praca znajduje się pod ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Państwo sprawuje nadzór nad warunkami wykonywania pracy.
Art. 25. 1. Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione.
2. Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.
Art. 32. 1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.
2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.
Art. 33. 1. Kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym.
2. Kobieta i mężczyzna mają w szczególności równe prawo do kształcenia, zatrudnienia i awansów, do jednakowego wynagradzania za pracę jednakowej wartości, do zabezpieczenia społecznego oraz do zajmowania stanowisk, pełnienia funkcji oraz uzyskiwania godności publicznych i odznaczeń.
Art. 40. Nikt nie może być poddany torturom ani okrutnemu, nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu i karaniu. Zakazuje się stosowania kar cielesnych.
Art. 47. Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym.
Art. 48. 1. Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania.
Art. 54. 1. Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
Art. 61. 1. Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje również uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawodowego, a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wykonują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub majątkiem Skarbu Państwa.
Art. 65. 1. Każdemu zapewnia się wolność wyboru i wykonywania zawodu oraz wyboru miejsca pracy. Wyjątki określa ustawa.
2. Obowiązek pracy może być nałożony tylko przez ustawę.
3. Stałe zatrudnianie dzieci do lat 16 jest zakazane. Formy i charakter dopuszczalnego zatrudniania określa ustawa.
4. Minimalną wysokość wynagrodzenia za pracę lub sposób ustalania tej wysokości określa ustawa.
5. Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia, w tym organizowanie i wspieranie poradnictwa i szkolenia zawodowego oraz robót publicznych i prac interwencyjnych.
Art. 67. 1. Obywatel ma prawo do zabezpieczenia społecznego w razie niezdolności do pracy ze względu na chorobę lub inwalidztwo oraz po osiągnięciu wieku emerytalnego. Zakres i formy zabezpieczenia społecznego określa ustawa.
2. Obywatel pozostający bez pracy nie z własnej woli i nie mający innych środków utrzymania ma prawo do zabezpieczenia społecznego, którego zakres i formy określa ustawa.
Art. 68. 1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
3. Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku.

Ze wszystkimi jest kłopot. Prezes PiS i prezydent-elekt nie respektują równości obywateli i przekraczają zasadę bezstronności państwa.
PO szuka prób ograniczenia dostępu do informacji publicznej.
Nie działa polityka związana z zatrudnieniem - od emigracji zarobkowej po umowy śmieciowe popularne także w ministerstwach (prym, skandaliczny, wiedze Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego).
Trudno mówić o równości praw - wystarczy skonfrontować się z ZUSem. Armia jego prawników i niespójne przepisy są murem, o który rozbija się obywatel. Drastycznie różnicuje się także składki odprowadzane od zatrudnionych na umowę o pracę i od drobnych przedsiębiorców. Czy wskazać na sytuację osób LGBT - ich związki są wciąż nie zalegalizowane, mimo że Rada Praw Narodów Zjednoczonych prawa mniejszości seksualnych uznała za prawa człowieka.
O opiece zdrowotnej dla osób starszych nie zmilczę przez litość, jak i o równym dostępie do dóbr kultury. Albo o stosunku do ateistów.

Za sytuację w kraju odpowiada wdrożony system ekonomiczny i społeczny. Niepoważne jest więc traktowanie go jako jedyne racjonalne rozwiązanie. Czas zacząć słuchać reprezentantów wykluczonych. Pochylić nad konstytucją i zdefiniować na nowo, jak ją rozumieć, by odbudować więzi solidarności. 
Wojna liberałów z lewicą jest biciem piany. 
Neoliberalne, PiSowskie i kościelne monologi są niepoważne.
Prawilne pomruki anarchii - groźne.

Czas nie na walkę "flag", ale na patriotyzm konstytucyjny.
Na zmiany dla dobra nas wszystkich i przy udziale nas wszystkich. 






piątek, 17 lipca 2015

POLSKA TĘSKNOTA ZA ZAMACHEM. W SPRAWIE ISLAMOFOBII

Teresa Piotrowska
Ministra Spraw Wewnętrznych

Andrzej Seremet
Prokurator Generalny

Stanisław Gądecki
Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski

Szanowni Państwo,
Pawłowi Lisieckiemu zarzucono, że jako redaktor naczelny Rzeczpospolitej realizował interesy Prawa i Sprawiedliwości. Stanowisko to podzielił sąd apelacyjny, gdzie Lisicki przegrał sprawę z własnego powództwa. Nie byłoby sensu tego przypominać, gdyby nie cztery okoliczności.
Primo, obserwuję niespotykaną falę islamofobii, która nie tylko zalewa Internet, ale znalazła swój wyraz także w profanacji warszawskiego meczetu.
Secudno, Jarosław Kaczyński rozmijając się z elementarną wiedzą z dziedziny filozofii praktycznej deklarował ostatnio, że „nie ma w Polsce innej nauki moralnej niż ta, którą głosi Kościół”.
Tertio, Lisicki wydał książkę Dżihad i samozagłada Zachodu, którą
Quarto, zajął się na łamach Do Rzeczy Sławomir Cenckiewicz.

Okoliczności te – jeśli spojrzeć na nie łącznie – powinny wywoływać niepokój.
Stawiają bowiem pod znakiem zapytania polską rację stanu.
Kłopotliwe staje się także pytanie o status polskiego konserwatywnego katolicyzmu. Wymowne staje się także milczenie hierarchów Krk, którzy wraz z prawicą prowadzą światopoglądową walkę z pojęciem gender czy ustawą o in vitro, nie reagują za to na sprzeczny z nauczaniem Krk  stosunek katolickich i prawicowych publicystów wobec islamu.

Tomasz Terlikowski odnosząc się do muzułmanów twierdzi m. in.:

„Jest głupotą i naiwnością wiara, że można ich powstrzymać wycofując się. Problem polega tylko na tym, że Stary Kontynent stracił wiarę w życie wieczne nie jest więc zdolny do sprzeciwu. Liberalna demokracja, hedonizm i nihilizm nie są wartościami, za które ktokolwiek chciałby oddać życie.
Rekonkwista, czyli wielkie zwycięstwo Europy nad islamem, krucjaty, które były obroną chrześcijan przed muzułmanami nie byłyby możliwe bez wiary. I tą wiarę uczestników krucjat i rekonkwisty trzeba wskrzesić, jeśli Europa ma przetrwać, jeśli Stary Kontynent ma pozostać sobą. Bez niej jesteśmy skazani na zagładę. Tylko pod znakiem krzyża można pokonać półksiężyc”.
Stać go również na takie bon moty:
„I nie będzie potrzebna do tego żadna wojna, wystarczą „bezpłodność europejskiej babci” (by posłużyć się sformułowaniem papieża Franciszka) oraz ogromna płodność muzułmanów, którzy prowadzą obecnie wojnę nie za pomocą maczet, bomb czy kałasznikowów, ale macic swoich kobiet”.

Mimo takich tez Cenckiewicz uważa, że Terlikowski ciągle pozostaje zbyt letni. Pisząc o reakcji publicystów na książkę Lisieckiego nie kryje swojego rozczarowania:
„Wokół trwają wojna i islamski napór na tęczowy Zachód, przy jednoczesnym zagubieniu katolickiej tożsamości podmywanej konsekwentnie przez międzyreligijny dialog ekumeniczny z elementami synkretyzmu.

Dotychczasowi dyskutanci jakby tego wszystkiego nie dostrzegają i mylą chrześcijańskie miłosierdzie z akceptacją religijnego fałszu oraz tolerancją
dla nienawiści (Michał Łuczewski), obronę zachodniej cywilizacji z „umacnianiem politycznych konstruktów” (Tomasz P. Terlikowski) lub po prostu powtarzają utarte slogany o potrzebie dialogu z bardziej oświeconą odmianą konserwatywnego islamu (Ryszard Czarnecki). Perspektywa doczesności, emocjonalny kwietyzm i prawa człowieka przesłaniają im ogląd sytuacji”.

W duchu podobnym do Terlikowskiego uważa on, że z islamem należy walczyć, a jest to możliwe tylko wtedy, gdy odnowi się ducha katolickiego. Został on popsuty przez ekumenizm i nauczanie Vaticanum II. Cenckiewicz pisze: „Tę ekumeniczną rewolucję w Kościele, którą z takim uporem potępiali papieże aż do Piusa XII, Lisicki opisuje przez pryzmat zdrady słów samego Zbawiciela i Założyciela Kościoła katolickiego: „Idźcie więc i pozyskujcie uczniów we wszystkich narodach! Udzielajcie im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Nauczajcie ich, aby zachowywali wszystko, co wam nakazałem” (Mt 28, 19-20). I cytuje niezliczoną liczbę świadectw papieskich od Pawła VI do Franciszka, potwierdzających ów ekumeniczny obłęd i nakazujący w praktyce wziąć w nawias fundamentalne dogmaty wiary katolickiej o Jezusie Chrystusie jako jedynym Zbawicielu świata i Kościele, poza którym nie ma zbawienia, a w perspektywie uznać islam za religię prawdziwą i równie dobrą jak katolicyzm.

Stąd też rację ma Lisicki, pisząc, że „Jezus przegrywa w starciu z Mahometem, bo... nie ma komu głosić Jego nauk”. Rzeczywiście, gdyby Chrystus był dla deklaratywnych chrześcijan rzeczywiście Bogiem i Zbawicielem, dialog z islamistami (i innymi innowiercami) byłby po prostu niemożliwy”.

Dodaje także:
„Światowy sukces islamu spowodowany jest w głównej mierze tym, że daje on dostęp do tajemniczego, nieokiełznanego i transcendentnego Boga, a nie Jego oswojonej, zhumanizowanej i grzecznej wersji. Jeśli zatem jest nadzieja na zmianę i jeśli Zachód ma być w stanie przeciwstawić się islamowi, to pierwszym warunkiem musi być odzyskanie prawdziwego Boga, Boga żywego, Boga ojców, Abrahama, Izaaka, Jakuba, Boga Jezusa Chrystusa, a nie dostosowanego do oczekiwań mitycznej współczesności Boga godności i praw człowieka”.

Nie mam cienia wątpliwości, że formułowane w taki sposób poglądy są nieetyczne, szkodliwe, a wręcz niebezpieczne.
Są nieetyczne, bo poprzez zręcznie konstruowane uogólnienia i stereotypy piętnują grupę osób, której podstawowe prawa człowieka gwarantują wolność wyznawania religii.
Są szkodliwe i niebezpieczne, służą bowiem utwierdzaniu stereotypów w świadomości społecznej. Budują poczucie lęku i zagrożenia, na które odpowiedzią ma być walka. Co prawda wzywa się do krucjaty modlitewnej, retoryka rekonkwisty, opowieści o bitwie pod Lepanto, kontrast między prawdziwie katolickimi papieżami wzywającymi do boju z islamem a posoborowym „ekumenicznym” szaleństwem przekładają się na praktyczne działania, choćby Polskiej Ligii Obrony („To my zrobimy wam dżihad” – rzucają rękawicę muzułmanom jak można przeczytać w Internecie).
Agresja często budzi agresję, a szacunek zawsze wydaje mi się lepszy od podjudzania. Nie jestem pewien, czy PLO, pp. Terlikowski czy Cenckiewicz wezmą na siebie ewentualne konsekwencje własnych tekstów. Obawiam się za to, że ich publikacje są zagrożeniem dla ładu i bezpieczeństwa publicznego.

Kampania islamofobiczna w prawicowych mediach powinna być oceniona także pod kątem przepisów prawa, w tym par. par. 196 i 257 kodeksu karnego.
Osobny problem stanowią uwagi Cenckieiwcza dotyczące praw człowieka – z jego artykułu można wysnuć wniosek, że respektowanie praw człowieka – jako przesłaniających ogląd sytuacji – stanowi zagrożenie dla naszego kraju.
Polska nie jest krajem, który może chlubić się skutecznym realizowaniem praw człowieka – o czym świadczy choćby sprawa z więzieniem w Kiejkutach. Uwagi takie jak Cenckiewicza są zatem podwójnie niebezpieczne.

Pozostaje jeszcze kwestia Kościoła, który w sprawie islamofobii milczy. Milczenie zaś jest przywoleniem na rozwijanie pod sztandarami publicystyki prawicowo-katolickiej poglądów z gruntu obcych nauczaniu Krk. Jak sądzę, najwyższy już czas by hierarchowie zabrali głos, dokonując oceny postaw islamofobicznych, nawet jeśli część publicystów – chętnie wykluczających myślących inaczej ze wspólnoty Kościoła – okazałaby się katolikami wątpliwej doktrynalnej konduity.



wtorek, 14 lipca 2015

TYLKO ATEIŚCI ZOSTANĄ ZBAWIENI - DYGRESJA RECENZENCKA

"...naukowe doświadczenie jest osiągalne dla każdego dzięki procedurom, według których można powtórzyć naukową obserwację bądź eksperyment, a pozyskiwanie świadectw empirycznych nie wymaga jakichś szczególnych zdolności psychicznych czy jakichś w ogóle nadnaturalnych zdolności, a w szczególności nie wymaga żadnej wiary, popadania w trans czy pobudzenia emocjonalnego" [26]

- pisze Jarosław Skurzyński w książce Tylko ateiści zostaną zbawieni, która ukazała się właśnie w serii Biblioteki Bez Dogmatu oraz pod patronatem m. in. Faktów i Mitów.

Mam wrażenie, że sytuacja jest dzisiaj nieco bardziej skomplikowana. Bywają eksperymenty na tyle drogie i wymagające tak dużego wysiłku organizacyjnego oraz nakładu czasu, że ich powtórzenie staje się możliwe potencjalnie. Realnie są zatem jednorazowe. Wiemy dziś także, że nie da się mówić o tym, że nauka tożsama jest z metodą. Choćby w naukach stosowanych - jak farmakologia czy badania nad nawozami - wiele zależy od takich ulotnych kwestii, jak doświadczenie danego zespołu, wyczycie, uczciwość laborantów, skrupulatność. Żaden algorytm nie podpowie nam bowiem niezawodnie, że taka a nie inna próba, na której testowano choćby leki definitywnie pozwala zakończyć badania kliniczne. Wiemy także, że badania mogą być efektywne poznawczo, ale niegodziwe moralnie - w drastyczny sposób obajwił to casus lekarzy nazistowskich i ich eksperymentów. I tutaj żadne algorytmy nie pozwolą nam na podejmowanie prostych decyzji, choćby o zweryfikowaniu nagromadzonego w kontrowersyjny sposób materiału empirycznego. 
Z bogatym polem nauki próbuje poradzić sobie etyka nauki i epistemologie postscjentystyczne. Wspomnieć tu można choćby refleksję etyczną związaną z ANT [u nas rozwija ją choćby Ewa Bińczyk] czy stanowiska epistemologiczne omawiane w rozprawie Agnieszki Lekkiej-Kowalik [zob. tejże Odkrywanie aksjologicznego wymiaru nauki]. 
Trochę żałuję, że Skurzyński uprościł sprawę - wspomniana przeze mnie złożóna sytuacja pola nauki pozwala bowiem zobaczyć, że praca naukowa w istotny sposób powiązana jest z etyką. Z pewną przesadą można wręcz powiedzieć, że praca naukowa wyprana z ethosu dziczeje i zamienia się w działalność ideologiczną. A to pociąga za sobą pytanie - o jaką etykę może chodzić? Nie da się na nie odpowiedzieć w sposób prosty. Niemniej na pewno nie chodzi o etykę religijną - zbyt wielu naukowców to ludzie niewierzący. Nie może także chodzić o etykę dogmatyczną, wyrastającą z lęku przed współczesnością i jej wyzwaniami. Wtedy bowiem musilibyśmy zaprzestać jakiejkolwiek pracy badawczej i w nieskończoność mielić to, co było. 
O tym, że takie zagrożenie jest realne, świadczy opisywana przez Skurzyńskiego nagonka na in vitro i gender. Aktualnie dobrnęliśmy do momentu, w którym bp Antoni Długosz wyłaczyć katolików ze wspólnoty demokratycznego państwa polskiego stanowczo twierdząc, że "ustawy sprzeczne z przykazaniami Bożymi ludzi wierzących nie obowiązują". 

Biorąc to wszystko pod uwagę pytanie Skurzyńskiego 
- ile razy jeszcze niewierzący będą musieli słuchać uwag, że "są osobami bez znajomości dobra i zła", niewartymi przyjaźni, rozwiązłymi i niewrażliwymi?
jest dramatycznie zasadne.
Powiem wręcz, że po lekturze jego książki jest mi zwyczajnie wstyd. Wstyd, że w XXI wieku ludzie w europejskim kraju zdają się nie wiedzieć, że etyka stanowiła rdzeń filozofii greckiej, co już wystarczy, by wiedzieć, że moralnego życia człowieka nie da się wiązać wyłącznie z religią, do tego z jedną religią. 

Głównym celem Skurzyńskiego nie jest jednak rozprawianie i ateizmie. Nie jest nim także rozprawianie o religii. Przedmiotem namysłu staje się tu obraz ateisty, kreowany w dokumentach polskiego Kościoła rzymsko-katolickiego i osób z nim związanych (jak Wanda Półtawska). Skurzyński dokumentuje tezę, że dokumenty te celowo deformują obraz ateisty po to, by budzić w wiernych strach. Trafnie zauważa bowiem, że w społeczności o wyjątkowo nikłej świadomości religijnej i powierzchownej praktyce, strach pełni funkcję wiążącą wspólnotę. Nie własna pozytywna tożsamość, ale konieczność walki z tym, co odmienne na ogół poprzez instrumenty polityczne, staje się rdzeniem tożsamości wiernego i jego kościoła. (Kilka lat temu pisał o tym problemie Tadeusz Bartoś, co, przeszło, niestety bez echa). 
Obraz, jaki wyłania się z kart książki, jest przejmujący. Zebranie w jednym miejscu wielu kwestii poruszanych choćby w katolickich listach pasterskich pokazuje, jak szalenie prymitywne teologicznie jest nauczanie katolickich hierarachów. Dominuje w nim nie tyle uważny namysł, ile argumenty emocji i siły - bezradne w zetknięciu się choćby z argumentacją naukową, ale dobitne. Dla polskich katolików, w znacznej części nieznających dokumentów Kościoła, słabo obeznanych z refleksją teologiczną, nie odróżniających róznych rodzajów kościelnego nauczania tak dobitny głos będzie jednak nieomylnym drogowskazem.

Książkę wieńczy wykład zasad etycznych, którymi w życiu stara się kierować sam Skurzyński. Bliskie są mu takie wartości jak szacunek, wrażliwość, sumienie (widziane w kontekscie ewolucyjnym!) czy wierność. Ma tu Skurzyński poprzednika w Tadeuszu Kotarbińskim w jego świeckiej etyce spolegliwego opiekuna. O ile jednak u Kotarbińskiego pobrzmiewają echa paternalizmu, o tyle wywód Skurzyńskiego jest od tego tembru wolny. 
Jako filozofa cieszy mnie także i to, że przypomniana zostaje postać Barbary Skargi. Filozofki o wiele ciekawszej niż wykreowany na społeczny autorytet Leszek Kołakowski, który porzucając marksizm nawrócił się na przekonanie, że bez boga etyka nie istnieje. 

W moim odczuciu nie jest to jednak książka w pełni udana. Jej podstawową wadą jest to, że autorowi nie udało się utrzymać na poziomie analizy i krytyki poglądów polskiego Krk. Jako zadeklarowany ateista misyjny (wojujący) dokonuje Skurzyński uogólnień wątpliwych, dotyczących religii po prostu bądź wszystkich ateistów (nie zgadzam się ze sformułowaniem, że "osoby niewierzące są osobami z bardzo wysoką kulturą moralną i etyczną", bo jeden wyjątek ją sfalsyfikuje, ale na tej samej zasadzie nie wszystkie osoby religijne do niemoralni fanatycy). Stosuje także perswazję, niedostatecznie uzasadniając ciekawe niekiedy, ale nieoczywiste tezy. Myślę tu choćby o przekonaniu, że "jeślu bóg jest, zło jest konieczne". Ostre, prowokacyjne sformułowanie wymaga koronkowej argumentacji, wyjaśnienia co i dlaczego. Tego jednak czytelnik nie dostaje. 

Muszę przyznać, że nie do końca rozumiem, dlaczego w książce poświęconej analizie dokumentów polskiego Krk mówi się intencjonalnie po prostu o teistach i nie-teistach. Choć jestem chrześcijaninem (od katolicyzmu skutecznie odstraszyli mnie jego funkcjonariusze), nijak nie mieszczę się w nakreślonym obrazie teisty. Choćby dlatego że bliska jest mi teologia negatywna, a po lekcji np. Kiekregaarda wiem, że wiara, która nie jest paradoksem i która czeka na nagrodę w zaświatach jest, delikatnie mówiąc, mało ewangeliczna. Cenię też wolność sumienia i równość ludzi, a postawę polskiej katolickiej hierarachii uznaję wręcz za podejrzaną doktrynalnie (zob. mój tekst Krótki zasięg polskiego Kościoła). Krytykuję także Zachodnią koncepcję grzechu pierworodnego, która nie jest znana w całym chrześcijaństwie i na dobrą sprawę ukonstytuowała się dopiero w czasach św. Augustyna. 
Skurzyński ma w pełni rację obnażając zgrzebność teologicznej świadomości hierarachów polskiego Krk i  części katolickich publicystów. Niepotrzebnie jednak na tej podstawie dokonuje uogólnień.

Mój największy problem z ateizmem misyjnym jest w gruncie rzeczy podobny do problemu z Kościołem wojującym. Są to perspektywy uniwersalistyczne i antypluralistyczne. "Im szybciej pojmiemy, że religia zatruwa nasze myślenie - pisze Skurzyński -, tym szybciej odnajdziemy spokój i będziemy potrafili sukcesywanie zaszczepiać pokój na Ziemi. (...) Szerzenie nienawiści skończy się wraz z upadkiem ostatnich wierzeń w zazdrosne i pyszne bóstwa".
Cóż, nie jestem optymistą i sądzę, że nienawiść nie jest tylko motywowana religijnie. Niekiedy religię wykorzystuje się jako pretekst, mający maskować prawdziwe warunki walki, niszczenia, agresji. Trudno mi także tęsknić za społeczeństwem, w którym wszyscy będziemy tacy sami - a czy będzie to jednakowość ateistyczna czy katolicka, buddyjska czy muzułmańska nie gra tu roli. W pełni zgadzam się z Moniką Bobako, że ostre opozycje są pułapką. W kontekście dyskusji nad konwencją o przeciwdziałaniu przemocy Bobako pisała między innymi:
"Polaryzacja ta sprawia jednak, że bardzo poważnemu zawężeniu ulega przestrzeń, w której mogą artykułować się głosy niewpisujące się w istniejący binaryzm między polsko-katolicką „normą” a ateistyczną „aberracją” (m.in. że realna praktyka społeczna obfituje w taktyczne renegocjacje tego binaryzmu, często zresztą motywowane oportunizmem). To dyskursywne zawężenie przestrzeni wydaje się bardzo szkodliwe dla walki o prawa kobiet. Tworzy ono sytuację, w której uwarunkowania polityczne blokują pewne sposoby konceptualizowania relacji między prawami kobiet i religią, wspierają natomiast inne, przez co zasadniczo utrwalają dychotomiczne rozumienie tej relacji. Z jednej strony przejawia się to w programowej wrogości kościoła katolickiego wobec feminizmu, obecnej nawet wtedy, gdy niektóre konkretne cele feministyczne można by pogodzić z postulatami religijnymi [1]. Z drugiej strony – przymus dychotomicznej ramy pojęciowej widać bardzo wyraźnie w przypadku krytyków i krytyczek religii przemawiających z pozycji feministycznych, racjonalistycznych czy lewicowych, dla których jakiekolwiek bardziej zniuansowane ujęcie zjawisk religijnych jest równoznaczne z ustępstwem wobec religijnego hegemona w Polsce. Warto zauważyć, że niefortunnym efektem ubocznym tej polaryzacji jest zbyt pośpieszne łączenie antyklerykalizmu z postawami emancypacyjnymi, podczas gdy aż nadto często jakiś nurt racjonalistyczny okazuje się konserwatywno-seksistowski. Podobnie lewicowy czy liberalny ateizm niekoniecznie bywa feministyczny, a niektóre formy feminizmu, po odjęciu od nich antyklerykalizmu, zdecydowanie tracą swój krytyczny ferwor". 

W końcu nie wiem, czy postawa misyjna daje się pogodzić z etyką szacunku, wrażliwości, sumienia i wierności, a więc z etyką nakierowaną na ludzi w ich różnorodności. Skoro możemy się spotkać, współdziałać, budować więzi, po co walczyć z faktem, że w różny sposób uzasadniamy swoje przekonania?
Póki nikt nikomu tych uzasadnień nie narzuca, póki respektujemy intersubiektywny charakter tez naukowych nie ma sensu jakikolwiek prozelityzm (zestaw warunków brzegowych takiej ekumenicznej współpracy należałoby oczywiście poddać namysłowi i sformułować, w kontekście demokracji robił to choćby Habermas,  próbując znaleźć łącznik między światem obywateli wierzących i niewierzących).

Jedno jest pewne - ateiści nie są ucielesnionym Szatanem (zob. tekst Adama Ciocha, Ateiści-sataniści?). Diabłem - etymologicznie - jest wszystko to, co dzieli. Sporo więc satanizmu w działaniach polskiego Krk.
Razem ze Skurzyńskim - jak ateista z chrześcijaninem postkonfesyjnym - mogę te nadużycia krytykować. Ale zamiast słuchać od niego, że mam wyzbyć się wiary, wolę na gruncie wspólnej nam obu moralności budować pluralistyczną rzeczywistość. W której wolność, równość i braterstwo nie będą tylko sloganem. 


poniedziałek, 13 lipca 2015

ZAPISY Z KRAINY SZARIATU

W kraju, w którym nieoficjalnie acz realnie panuje szariat, trzeba umieć wychowywać dzieci. Od tego zależy ich los - ewentualne poczucie szczęścia, albo frustracja, lęk, depresja, nerwica. Odpowiedzialny rodzic wie, że lepiej, jeśli choć trochę rozwiną skrzydła, niż zostaną im one odcięte.
Moi rodzice nie potrafili wychować mnie jak należy - miałem za dużo czasu dla siebie. Za dużo czytałem. Nikt nie protestował, gdy przez dom przewijała się nielegalna bibuła, w której opisywano prawa człowieka, demokrację opartą na zasadzie sprawiedliwości, szacunek wobec prawa równego dla wszystkich obywateli, zróżnicowanie seksualne czy religijny pluralizm. 
W dzień żyję pełen lęku, czuję się wyobcowany, cierpię na deficyt uczuć.
W nocy, nim nadejdą koszmary, marzę o locie - locie ku rozświetlonemu niebu, w pełnej wolności, tak, by móc rozwijać się takim jakim jestem. Nie sądzę jednak, żeby było mi to dane.

***
Teoretycznie jest w miarę normalnie. Mówi się u nas o wolności światopoglądowej i religijnej. O prawie rodziców do wychowywania dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem. Zapewnia wolność słowa i wolność ekspresji artystycznej.
Ale to tylko teoria. 

W rzeczywistości nasze życie podlega drobiazgowym regulacjom w każdej sferze życia. 
Nasi przywódcy opracowali niezawodne sposoby rozpoznawania tych, którzy wyłamali się spoza porządku niepodważalnych norm. Polega to, m. in., na mówieniu stanowczym głosem w imię uniwersalnej religii i uniwersalnego człowieka.

Podporządkowali sobie edukację, działając tak, by program dotyczący dziedzin opartych na świeckiej nauce mógł być dowolnie zmieniany, ten zaś, który omawia prawo szariatu nie podlegał kontroli. 

Umiejętnie wykreowali się na męczenników, by jakakolwiek krytyka rozbijała się o zarzut braku tolerancji i zapędów cenzorskich. Aby nikt nie miał wątpliwości, że to oni są w zagrożeniu, zaczęli także prowadzić "świętą wojnę". 

***
Myślę dzisiaj o dziecku moich przyjaciół. Czy ciężko mu będzie żyć z piętnem wykluczenia ze społeczeństwa? Jak będzie się czuło wiedząc, że jego rodzce to mordercy? Czy zrozumie, że jest kochane, pomimo że jego narodziny stały się powodem zagłady innych dzieci? Czekamy, kiedy na jego twarzy pojawi się bruzda - ten niepowątpiewalny znak przynależności do piekieł.

Może uratuje go znajomość nauki? Biologii, bioetyki? Może warto zapoznać go ze stanowiskiem kościołów, które wyłamały się spod kurateli naszych przywódców? Co będzie dla niego lepsze? I co, jeśli znajdą u nas bibułę?

***
Dostałem paczkę od przyjaciół z zagranicy. Chcą mnie odwiedzić, piszą, że załatwiają już formalności. Tęsknię za nimi, ale chciałbym, żeby nie przyjeżdżali. Mogą bowiem nie dać sobie rady w razie choroby, napiętnowania społecznego czy innego nieszczęścia.
Poza tym prawu szariatu podlega wszystko, ich związek - uznany prawnie na reszcie kontynentu - u nas przestanie istnieć. Ile pieniędzy musieliby wydać u notariuszy, by móc sprawować nad sobą opiekę w elementrany sposób. Nie mogę im tego zafundować.

***
W pobliskiej szkole zamknięto chłopca w damskiej szatni. Koledzy powiedzili mu, że skoro jest pedałem, powinien przebierać się razem z dziewczynami w babskie ciuchy. Przestano mówić mu cześć, pomijano przy klasowych imprezach. 
Poskarżył się rzeczniczce praw ucznia tak jakby nie wiedział, że uczy w szkole szariatu. Zafunował sobie lekcję, na której oznajmiła, że miłość między mężczyznami nie istnieje i odprawiła publiczne modły o jego uzdrowienie i nawrócenie.
Wprawdzie niekiedy na innych lekcach mówi się, że homoseksualizm to nie choroba, a orientacja psychosomatyczna. Ale za ścianą uczą szariatu. Tam pokazują filmy o ośrodkach, gdzie leczy się takich odmieńców, przywracając ich życie Bogu. 

Próbowałem kiedyś protestować. W pismach do Ministerstwa Zdrowia i Rzecznika Praw Obywatelskich obficie cytowałem cale passusy udostępniane w materiałach takich ośrodków. Ale mój wywód uznano za oparty na antyreligijnej nauce i za próbę cenzury działań terapeutycznych*.

***
Heretycki imam obowieścił dzisiaj, że in vitro jest godziwe. 
Ciekawe, czy obrzucą mu mieszkanie jakimiś resztkami mięsa. 
A może podkreślą, że nie należy do wspólnoty wiary?
Albo znajdą bruzdę świadczącą o tym, że próbuje obronić swoje niegodne pochodzenie? 

***
Podobno zagraża nam barbarzyńska religia, która chce wprowadzić u nas szariat.
Wzywa się do obudzenia męstwa, ducha krucjat, mobilizacji. 
Wprawdzie mam kategorię D, ale pewnie będę musiał stanąć w walce. Ze wszystkimi lub jako wyrzutek przeciw wszystkim.
Na razie obrzucili ich kościół świniną i myślą o internetowej liście z adresami mieszkających u nas barbarzyńców. Niech wiedzą, że patrzy na nich oko opatrzności.
I że nie toleruje się u nas konkurencji. 

***
Lżą nas dzisiaj w telewizji. Gnojówka płynie razem z rzeką zbrodni i wrakiem samochodu, w którym ktoś włożył tłok do rury wydechowej.
Ale to dla naszego dobra - zbawienie przez pokutę.
Ale czemu nie przez auto-da-fe?


*Na podstawie artykułu Renaty Kim i Eweliny Lis z Newsweeka, pt. "I nie jestem pedałem" (fragmenty także w internecie pt. "Trudne życie geja w polskiej szkole"). 




sobota, 4 lipca 2015

MASONI, ATEIŚCI, KOBIETY. NA MARGINESIE LEKTURY WOLNOMULARZA POLSKIEGO

Letni Wolnomularz Polski sprawił mi podwójną frajdę.
Ucieszył mnie, po pierwsze, bogaty zestaw tematów. Po drugie, ucieszyło mnie pewne hermeneutyczne napięcie, które wytworzyło się między tekstem b.'. Dawida Steinkellera,
s.'. Mirosławą Dołegowską-Wysocką i moim tekstem. Przedmiotem tego napięcia są konstytucje Andersona i zapisane w niej obowiązki wolnomularza.

W swoim tekście napisałem, że "po latach zawirowań  [konstytucje Andersona] stanowią dzisiaj <biblię masonerii>". 
S.'. Mirosława skomentowała ten fragment pisząc: "Dla wolnomularstwa kobiecego  Konstytucja Andersona <biblią> nie jest, bowiem wyklucza kobiety z masonerii. Jest dla masonek raczej kamieniem milowym na wolnomularskiej drodze".

Z kolei b.'. Dawida pisze w swoim tekście: "Uważam, że nie da się być wolnomularzem, jeśli nie wierzy się w Siłę Wyższą (czy to osobową, czy bezosobową), jeśli odrzuca się Landmarki i Tradycję, czy jak kto woli "Dawne Powinności" wolnomularstwa uniwersalnego. Nie da się być masonem, jeśl nie pracuje się nad swoim wzrostem duchowym i moralnym oraz nad budowaniem Świątyni Ludzkości. Nie jest zatem przypadkiem, że należę do obediencji tradycyjnej, jaką jest Wielka Loża Kultur i Duchowości. [...] Granica między wolnomularstwem tradycyjnym a tym, które nazywamy <liberalnym>, nie przebiega bowiem - moim zdaniem - poniżej pasa; płeć adeptki lub adepta nie odgrywa w tej kwestii żadnej roli. Byłby to jakiś absurd!".

O ile - jak sądzę - komenatrz s.'. Mirosławy dotyczy raczej mojego niefortunnego sformułowania niż różnic w poglądach, o tyle napięcie między mną a b.'. Dawidem jest ewidentne. 

Pisząc o <biblii wolnomularstwa> nie miałem na myśli jakiegoś świętego tekstu, który posiada jedną, niezmienną dogmatyczną wykładnię. Podobnie zresztą jest dla mnie i z biblią. Nie potrafię czytać tych tekstów odrywając je od kontekstu epoki, bez minimalnej choćby wiedzy z zakresu filologii, historii czy filozofii. Nie umiem także czytać ich unikając stawiania im współczesnych pytań. 
Konstytucje Andersona są dla mnie fundamentalną pożywką, jeśli chodzi o wolnomularski etos. Idzie jednak nie o każdą zapisaną w nich literę, ale o ocenę pracy wolnomularskiej w świetle tego, co dla masonerii najważniejsze. A jest tym zasada, jak pisze b.'. Dawid, by "zgromadzić to, co rozproszone", by budować świat braterski, wolny, równy, tolerancyjny.
Każda epoka na swój sposób widzi wolność, równość i braterstwo - nie da się raz na zawsze zadekretować, czym owe wartości są i jak je realizować. Zrozumienie do końca, czym są te wartości, byłoby możliwe tylko dla jakiegoś nieskończonego podmiotu, wolnego od uwarunkowań kulturowych czy społecznych. Jednym z konstytutywnych rysów wolnomularza jest dla mnie zgoda na usuwanie mentalnych barier. Umożliwia to zwłaszcza "doświadczenie naruszonej godności człowieka" (Jurgen Habermas), które pozwala nam odkryć nieznane rejony nierówności i braku braterstwa, ograniczenia wolności ludzi, odmowy równych dla nich praw. A więc niepełnej godności.
Tak było choćby z kobietami, które musiały i wciąż muszą zabiegać o równouprawnienie. Dotyczy to także wolnomularstwa, w którym musiało nastąpić przekroczenie mentalnych barier, by siostry mogły zasilić loże mieszane i kobiece.
W tej samej perspektywie postrzegam kwestię wolnomularzy-ateistów. Jeżeli faktycznie chcemy zbierać to, co rozproszone, jeżeli autentycznie uważamy, że ludzie są równi w swej godności, nie widzę najmniejszego powodu, by ateiści nie mogli stawać się masonami.

Paradokslanie sądzę przy tym, że udział ateistów w ruchu wolnomularskim daje się łatwiej pogodzić z Księgą Konstytucji Andersona niż udział kobiet.

W art. 1 czytamy: "obecnie, kiedy każdy ma prawo do własnych poglądów, bardziej wskazane jest nakłanianie do przestrzegania Religii, co do której wszyscy ludzie są zgodni. Polega ona na tym, aby być dobrym, szczerym, skromnym i honorowym, niezależnie od tego, jak się człowiek nazywa i jakie jest jego wyznanie. Wynika stąd, że Wolnomularstwo jest ośrodkiem zjednoczenia i sposobem na zawiązywanie szczerych przyjaźni między osobami, które w innych okolicznościach nie mogłyby utrzymywać bliskich stosunków między sobą".
B.'. Tadeusz Cegielski słusznie zwraca uwagę, że zapis ten wymierzony jest we wszelkiej maści postawy fundamentalistyczne, które są pożywką niezgody czy walki. Podkreśla także, że Anderson nie mówi tu o jakiejś religii naturalnej, w którą wierzyć mają wszyscy masoni. Pisze on raczej o porządku etycznym, o prawie moralnym , które nazywa religią, co do której wszyscy ludzie są zgodni* (religia bowiem polega na życiu dobrym, szczerym, skromnym i honorowym - to ewidentnie pojęcia z porządku etyki). (Podobną linią pójdzie rozumowanie Immanuela Kanta**).  W tym świetle zrozumiałe staje się wykluczenie z grona wolnomularskiego "bezmyślego ateisty" i libertyna, a więc osób, które fundamentalnie negują istnienie ładu moralnego i swoim życiem mu przeczą. Jeśli taka interpretacja jest do utrzymania (a sądzę, że jest), wolnomularzem może być każdy, kto akceptuje istnienie porządku moralnego, który chce realizować w swoim życiu i nasycać nim otoczenie. Symbol Wielkiego Architekta może oznaczać za ten ową głeboką moralną strukurę świata i w takiej wykładni jest do zaakceptowania zarówno przez osoby wierzące w Siłę Wyższą, jak i ateistów. Muszę przyznać, że jest to interpretacja bardzo mi bliska. Choć jestem wierzącym chrześcijaninem, nie szukam w symbolach wolnomularskich ujścia dla własnych motywacji religijnych. Wiadomo bowiem, że religie potrafią wykluczać, rozpraszać i walczyć ze wszystkim, co wobec nich zewętrzne. Szukaj jedności, której źródłem jest dla mnie ludzka godność i związany z nią moralny ład.

Zaprezentowany wyżej sposób interpretowania art. I potwierdza zapis z art. III. Czytamy tam, że wolnomularzem nie może być nikt "kto żyje bez moralności lub w sposób skandaliczny". Ale czytamy tam także, że masonem nie może być ani niewolnik, ani kobieta. Zapis ten odzwierciedla status społeczny kobiety w XVIII wieku, a więc to, że nie była ona uznawana za człowieka w pełni wolnego. Bezpośrednia litera tekstu nie pozostawia jednak żadnej furtki, która wskazywałaby, że kiedyś kobiety do wolnomularstwa mogą należeć (cóż, wyobraźnię też miewamy ograniczoną). Zmiany społeczne, w tym zmierzenie się z patriarchalizmem, doprowadziło szczęśnie do zrozumienia, że mężczyźni i kobiety są równi w swoim człowieczeństwie. Zapis Andersona ma więc znaczenie historyczne, a jego głębszy sens wskazuje na to, że wolnomularz jes osobą wolną. Wiemy dziś, że kobiety (ontologicznie) są tak samo wolne jak mężczyźni, nie ma więc powodu, by wykluczać je z ruchu wolnomularskiego. Takie postawienie sprawy wychodzi jednak dalego poza literę Starych Obowiązków. I jest hermeneutycznie o wiele mniej ostrożne, niż pro-ateistyczna interpretacja art. I Konstytucji.

Jeśli godzimy się zatem, że wolnomularza nie czyni to, co poniżej pasa, nie możemy - jak sądzę - jednocześnie obstawać przy stanowisku, że mason musi wierzyć w Siłę Wyższą. Popadamy bowiem wtedy w niekonsekwencję interpretacyjną - jedne zapisy utrzymujemy, wykładając je konserwatywnie. inne odrzucamy bez zdania z nich racji. W tym sensie każde wolnomularstwo mieszane i kobiece uznaję za liberalne. Liberalność nie oznacza przy tym porzucenia Tradycji. Tradycja żyje dla mnie tylko, gdy jest hermeneutycznie ożywiana, a to oznacza zawsze jednoczesne podtrzymywanie i zmianę. Litera bowiem zabija, a duch ożywia, mówi Pismo. A jakom rzekł, duchem ożywiającym wolnomularstwo jest dla mnie zbieranie tego, co rozproszone. Wartości wolnomularskie zaś to dla mnie punkt wyjścia do hermeneutycznego namysłu.



*"Nie napotykamy tu kategorycznego nakazu wyznawania <religii, co do której zgadzają się wszyscy ludzie>, ani tym bardziej groźby ukarania, usunięcia z loży wszystkich niedowiarków i odszczepieńców, którzy <pojmują Sztukę Królewską nieprawidłowo>. Jeśli dodamy, że w Historii wspomniano Chrystusa bez wskazania na jego boskość, to fakt, iż Artykuł I O Bogu i Religii nie tylko nie przywołuje konkretnego przedstawienia Boga, lecz odsyła nas jedynie do <prawa moralnego>, staje się szczególnie wymowny. Anderson uchyla się w dodatku przed zdefiniowaniem owego prawa; uczyni to dopiero w nowym wydaniu Konstytucji z 1738 roku, w którym rozwinie koncepcję <religii Noego> i mularzy jako <prawdziwych> Noachidów" [T. Cegielski, Księga Konstytucji 1723 roku i początki wolnomularstwa spekulatywnego w Anglii, ss. 127-8]. Musimy jednak pamiętać, że owa religia Noego, prawdziwe chrześcijaństwo, poważna religia nie jest przez Andersona nijak określona. Nie da się jej utożsamić z deizmem [por. Cegielski, s. 128], nic nie da na także stwierdzenie, że jest ona "wspólnym pniem" Biblii hebrajskiej i Nowego Testamentu. Anderson wspomina bowiem tylko o trzech wielkich artykułach Noego, które są cementem loży. Nie podaje jednak ich treści. Jest to tym bardziej wymowne, że w tamtej dobie skatalogowano 7 artykułów religii Noego, wśród których był m. in. zakaz kazirodztwa i sodomii, będący potencjalną podstawą wykluczenia z lóż osób nieheteronormatywnych. Jak sądzę, winniśmy docenić enigmatyczność sformułowań Andersona i widzieć zapisy dotyczące Boga i religii jako narzędzie usuwania barier między ludźmi. Cytowany przez Cegielskiego David Stevenson zauważa, że takie a nie inne sformułowanie Artykułu I "W praktyce organizacyjnej oznaczało, że <loże przyjmowały, kogo przyjąć chciały, nie wyłączając libertynów i osób, które bliskie były ateizmowi>" [Cegielski, s. 132].

**"Istnieje tylko jedna (prawdziwa) religia - napisze Kant w Religii w obrębie samego rozumu -, ale może być wiele rodzajów wiary". Religia prawdziwa to religia rozumowa, czyli moralność, wolna od instytucjonalizacji, kultu dogmatów, władzy kapłanów, antropomorficznych wyborażeń bóstwa, cudów, objawień itd. "Religia rozumu, pisze Jerzy Kochan, nie jest [...] kultem rozumu, siegającym do oprzyrządowania rytuałów istniejących kościołów, lecz opartą na rozumie moralnością, uznającą (ze względu na - jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli - zróżnicowany poziom audytorium) istniejące religie i kościoły za historycznie wytworzone i skuteczne swoje medium".   

piątek, 3 lipca 2015

HETERO-DA-FE DOMINIKA

Każdy akt jest aktem wiary - autodafe 
- jak każda praca jest pracą żałoby.
J. Baudrillard

Stałeś się dla mnie (dla nas?) aniołem, Dominiku. Zapłonąłeś paschalnym ogniem.
Nie ze względu na zasługi.Ani dlatego że wymyśliłeś sobie dar z siebie.
Podarowałeś nam dar czysty - bo bezinteresowny, nie wymyślony, pozbawiony sensu.
I tym darem zmusiłeś opracwów do hetero-da-fe, do wyznania wiary w siły ciemności, które tak chętnie podają się za siły światła.

Czym zgrzeszyłeś?
Schludnym wyglądem? Starannym dobieraniem ubrań? Czesaniem ufryzowanych włosów?

Zgrzeszyłeś tym, że uczyniłeś z siebie wyzwanie, rzucone w twarz Wysokiemu Trybunałowi Polskości.
Ten zaś dbać musi o narodową czystość, bo Polska to Mesjasz narodów i przedmurze chroniące świat przed złem. Przyszła Jeruzalem.

Byłeś zagrożeniem dla polskości, bo sugerowałeś, że w polskich żyłach może płynąć gnojówka zamiast krwi.
Byłeś zagrożeniem, bo jako niepełnoletni mogłeś rzucić się na agentów Trybunału, wciągając ich w cielesny grzech.
Byłeś zagrożeniem, bo niszczyłeś dorobek człowieka, sugrując, że tłoki należy wkładać do rur wydechowych.
Byłeś zagrożeniem, bo swym wyglądem siałeś gender, rezygnując z funckji spoconego samca, właściciela żony i dzieci.
Byłeś zagrożeniem, bo stawiałeś wyzwanie rozumowi pociągając serce. A jak donosi Forum Żydów Polskich: "To serce, a nie rozum, stwierdziło, że wszystkim, czego potrzebuje dziecko jest miłość, a nie ojciec i matka.
I to stanowi jeden z powodów, że pojęcie posłuszeństwa wobec religii jest tak znienawidzone przez kulturową lewicę. Bowiem biblijny judaizm i chrześcijaństwo wielokrotnie przestrzegają przed sercem jako przewodnikiem w sprawach etyki". 
To serce - nie myśl, ani nie tysiąclecia ludzkiego doświadczenia, ani świeckie czy religijne zasoby mądrości - zadecydowało, że małżeństwo nie ma być już definiowane jako związek mężczyzny i kobiety.
To serce, a nie umysł, przesądziło, że płeć nie ma znaczenia. Oto istota Nowego Wspaniałego Świata (Brave New World), który się zaczyna. Po raz pierwszy w spisanej historii ludzkości, całe społeczeństwa oświadczają, że płeć nie jest dla nich istotna. Małżeństwo osób tej samej płci jest przecież, przede wszystkim, stwierdzeniem, że mężczyzna i kobieta nic nie znaczą, że pojęcia te mogą być stosowane zamiennie, a nawet nie istnieją obiektywnie, bo każdy ma prawo "wybrania" płci według subiektywnego poczucia. To wyjaśnia literę "T" (transgender - transpłciowy) w skrótowcu "LGBT." Sprawa małżeństw homoseksualnych opiera się na negacji różnic płciowych.
To serce, a nie rozum, stwierdziło, że wszystkim, czego potrzebuje dziecko, jest miłość, a nie ojciec i matka.
I to stanowi jeden z powodów, że pojęcie posłuszeństwa wobec religii jest tak znienawidzone przez kulturową lewicę. Bowiem biblijny judaizm i chrześcijaństwo wielokrotnie przestrzegają przed sercem jako przewodnikiem w sprawach etyki".
Byłeś zagrożeniem, bo przez takich jak Ty biali ludzie wkrótce znajdą się w rezerwatach.


Wysoki Trybunał musi dbać o minimalizację zagrożenia.
Edukacja okazuje się zbyt mało skuteczna, choć podręczniki wykładają akceptowane treści. A Minister mówiąc słowo homofobia wyrzuca je z siebie jak gorący kartofel parzący śluzówki.
Są więc oddani sprawie rzecznicy, jak Monika Olejnik, dając czas na niszczenie zagrożeń i nawracanie umysłów. 
Ale jest tak, że funkcjonariusze wyklęciu muszą zrealizować karę, karę najwyższą. Bo taka przestroga najlepiej zatrzymuje zagrożenia na granicy ciała Polski-Mesjasza. Im więcej nieśwaidomi są to funkcjonariusze, im szczerzej wierzą w przekaz rzeczników Wysokiego Trybunału, tym lepiej.

Płonąc odsłoniłeś, Dominiku, mroki, w jakich siedzimy i żyjemy. Odsłoniłeś piekło naszych dusz, potwierdzając tezę, że piekła innego niż życie na ziemi nie będzie. 
Pokazałeś jaką moc mają słowa Marka Jędraszewskiego, Dariusza Oko, Henryka Hosera, Teresy Król, Piotra Kieniewicza, biało-czerwonych awatarów na Facebooku, Krystyny Pawłowiczówny et consrotes. 
Obnażyłeś siłe ich medialnych rzeczników, z Moniką Olejnik na czele, i będącego w ich rękach propagandowego czasu medialnego.

Stałeś się dla mnie aniołem, Dominiku. 
Nie jako święty czy bez skazy, ale jako człowiek.
Czuwaj nade mną swym światłem. Ucz mądrości moje serce i spraw, bym nigdy nie wybierał zimnego rozumu.
Ucz mnie zbierania tego, co rozproszone, a nie rozpraszania w imię domniemanej jedności.
Święc nade mną tak, bym umiał rozróżniać, co jest piekłem, a co iskrą, która pozwala z tego piekła wyjść.
Rozsiej się na mojej drodze niczym szechina. 

Polska to nie mesjasz narodu.
To miejsce, gdzie siedzi się w ciemnościach. I gdzie wielu dba, by iskra zbawczego światła nie mogła zapłonąć na zbyt długo.
Ty płoń i nie gaśnij!




PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...