czwartek, 31 października 2013

DAR MIŁOŚCI PRZECIW SILE PRZEMIJANIA. O ODCHODZENIU NA WSCHÓD

Rok za rokiem nadchodzą kolejne dni, których atmosfera służy wspominaniu i tęsknocie. Za tymi, którzy odeszli ku słońcu. Z nadzieję, że odeszli raczej w stronę Wschodu, gdzie budzi się światło przemieniające człowieka na zawsze, niż ku Zachodowi, gdzie szybko popada się w ciemność. 

Okno na inny świat otwiera się w bardzo różny sposób. Dla mnie najbardziej poprzez skrzypcową chaconne Bacha, z jej kunsztowną polifonią, cierpkimi harmoniami, pełnym spokoju i słodyczy bólem, który przenosi poza doczesność dając do zrozumienia, że takie przenosiny nie są proste i wymagają nieustannej pracy ducha i ciała.
Tłum za tym oknem, tłum na Wschodzie, pęcznieje. 
Samoczynnie budzą się we mnie wspomnienia lubelskich rozmów z Witoldem Strawińskim. Pustkę po tej stornie życia powiększył niedawno Patrice Chereau, jeden z ostatnich tak prosto, a tak głeboko opowiadających o doli człowieka. 
Piotr Orawski, który nim sam odszedł medytował:
"Słowa te dla wielu z nas wydają się wręcz absurdalne. Bo co to właściwie znaczy nie być? Nie istnieć?  Nie żyć? Wyjść z obszaru pamięci naszych bliskich, których już w ich świadomości nie ma, bo poszli tą drogą, którą każdy z nas pójdzie? To kłopotliwe i trudne pytania. Kłopotliwe, bo każdy myślący człowiek ma świadomość własnego odchodzenia i umierania, trudne, bo sfera wiary, choćby nie wiem jak żarliwej, wcale nam w tej sprawie nie pomaga. Ryszard Przybylski swój znakomity esej o poezji mego zmarłego blisko dwadzieścia lat temu przyjaciela, księdza Janusza Pasierba, zatytułował Poezja wiary tragicznej. Tylko z pozoru tytuł ten sprawia wrażenie oksymoronu. W rzeczywistości jest dotknięciem tego, co w naszej egzystencji, w naszym byciu na ziemi, jest projekcją naszego niebytu. Oto początek tego przejmującego tekstu: Uważnemu czytelnikowi poezja Janusza Pasierba jawi się przede wszystkim jako przesłuchanie ciała. Nie osłuchanie, lecz właśnie przesłuchanie. Współczesna antropologia filozoficzna zapewnia nas, że ciało wiąże się z <<dziedziną mowy>> i jest pierwszym <<słowem>>, jakie wypowiada każdy człowiek. Niech tedy odpowie na dręczące nas pytania. Nowy Testament poucza nas, że człowiek nie tyle <<ma ciało>>, ile <<jest>> ciałem. Niech tedy poeta, przesłuchując je jak najsprawiedliwszy sędzia, dowie się od swego <<jest>>, jak i po co istnieje. Pytać ciało znaczy albowiem tyle, co pytać o istotę człowieczeństwa i poszukiwać dróg naszych przeznaczeń. Co jest jednak istotą człowieczeństwa? Bycie czy niebycie? Wydaję mi się, a nawet jestem tego pewny, że niebycie po krótkim byciu tu, na Ziemi. Dlaczego niebycie? Dlatego, że może zostać po nas wiele książek, obrazów, kompozycji, dzieł architektury i wiele jeszcze innych utworów sztuki, nauki, kultury i cywilizacji, ale to nie wypełni tej pustki, o której mówi Kot w pustym mieszkaniu, jeden z najbardziej poruszających wierszy Wisławy Szymborskiej. Nieobecność i niebycie jest czymś o wiele gorszym niż sama świadomość śmierci bliskiego człowieka. Śmierć kogoś, którego kochamy jest doświadczeniem bardzo bolesnym i nie sposób wyczerpać otchłani tego bólu. Niebycie jest inne, jest uporczywe, jest boleścią,, ale zarazem milczeniem, już nie krzykiem, nie rozpaczą. Jest stanem constans. I jest świadomością nieodwracalności tej sytuacji. 

***
Poczucie pustki, tęsknota, szukanie okien otwierających na Wschód, niezgoda na niebyt - wszystko to bierze się z wiary.
Wiary najbardziej prostej i najzwyczajniej świeckiej, tej, która winna być podstawą naszego istnienia
"wiary w człowieka, w ludzkie możliwości" [Julia Hartwig]. 

Ale praktyka tej wiary, jej forma, jej liturgia, prowadzi do paradoksu. Często bowiem nieobecni są Ci, którzy pozostają pośród nas, ale zerwali więzi, wykluczyli, porzucili, wymazali. Ci zaś, co odeszli fizycznie, są nieustannie, istnieniem nieskrępowanym czasem i przestrzenią. Jak Pani Teresa, obecna w myślach, w emocjach, w swoich pracach o języku Norwida, w zdjęciach. Ta obecność to właśnie obcowanie świętych, podwójność, dwupostaciowość świata. 

Praktyką wiary w człowieka jest bowiem miłość, która "wyklucza tylko wykluczenie" [Michel Serres]. A "dar miłości jest formą przeciw silne przemijania" [Julia Hartwig]. 

poniedziałek, 28 października 2013

ŚWIĘCI POLSCY: WITELON A HALLOWEEN


W jednym ze swoich tekstów Piotr Jaroszyński napisał, że sojusz postkomunistów z liberałami, kontynuujący walkę z Kościołem i suwerennością narodu polskiego zapoczątkowaną jeszcze przez carat, doprowadził do zagłady naszej pamięci wspólnotowej. Jego zdaniem zbyt mało pamiętamy o naszych świętych, jeśli już, to raczej kojarzymy ich z tym, co negatywne. Tracimy tym samym glębę, żyzną glębę, z której wyrasta tożsamość autentycznego Polaka, który karmi się prawdą, dzięki czemu zna "obiektywne stany rzeczy", a społeczne mechanizmy potrafi rozsądzać podług sprawiedliwości. Jaroszyńki podkreśla także, że lekarstwem na niepamięć jest książka Feliksa Konecznego, Święci w dziejach naordu polskiego.

***
Praca Konecznego jest zaiste wyjątkowa. Na tyle, że raczej przestrzegałbym przed jej czytaniem niż traktował jako remedium na jakąkolwiek bolączkę. Napisana w stylu popularnym, bez potrzebnego aparatu krytycznego i komenatrza, przemyca wypracowaną przez Konecznego teorię cywilizacji, podług której cywlizacje, pojmowane jako "metoda ustroju życia zbiorowego" dają się opisać do do ich istoty. Pozwala to na ich hierarchizację, na szczycie której stoi cywlizacja chrześcijańsko-łacińska. A niżej różnej maści barbarzyństwo.
W książce tej przeczytać możemy choćby tyle, że średniowiczne Niemcy nie należały właściwie do cywilizacji łacińskiej. Schrystianizowane powierzchownie uległo urokowi cywilizacji bizantyńskiej i turańskiej z ich kultem władzy, rozdziałem prawa i moralności czy zamiłowaniem do tortur oraz okrucieństwa. Święci niemieccy, którzy trzymali się Rzymu i papieża zawsze byli przyjaciółmi Polski. Pozostali nawracali siłą, dokonywali zaboru ziem, ich duchowieństwo wysługiwało się politycznym interesom władców. Co więcej, świadomie dokonali nawet barbaryzacji Europy i przerwali szlak chrystianizmu - sprowadzając z Azji Madziarów, ucieleśnienie cywilizacji turańskiej z jej zrównaniem konkubinatu, poligamii i monogami czy religijnym indyferentyzmem. (Sposób budowania opowieści dobrze oddaje ten, skrajnie już kuriozalny, fragment: "Nastąpiło porozumienie obu cesarzy, niemieckiego i carogrodzkiego, żeby poniżyć stolicę Piotrową i papieża zrównać z carogrodzkim patriarchą. Carogrodzki był sługą i narzędziem kajdzara, podobnie i rzymski biskup miał być narzędziem kajzera. Po bizantyńsku cesarz nazywa się kajdzar, a Niemcy ten tytuł z Bizancjum przyjąwszy, trochę go tylko zniemczyli. I w tym jeszcze dowód i wskazówka, skąd czerpali swą umiejętność polityczną o urządzaniu państw, i o stosunku między narodami).

W jednym jednak z Konecznym i Jaroszyńskim się zgadzam, aczkolwiek połowicznie.
To prawda, że nasza pamięć wspólnotowa wymaga pielęgnacji. Albowiem, jak napisał Koneczny, "żyjemy spadkiem po przodkach"; swiadomość spuścizny pozwala nam rozsądzać, co ze spadku trzeba przyjąć, a co odrzucić.
Zgadzam się z nimi połowicznie, bo uważam, że pamięć ożywiać trzeba wobec świętych narodu rozumianych nie religijnie, a wspólnototwórczo. Zwyczajnie jako ważnych, szczególnie ważnych dla naszej teraźniejszości antenatów.

***
Pierwszym z tych, których chciałbym przypomnieć, jest mistrz Witelon.
Przypomniał go swego czasu Witold Jabłoński swoim pięcioksięgiem Gwiazda Wenus - gwiazda Lucyfer.
Jabłoński wykorzystał postać Witelona by skontrastować go z instytucją Kościoła katolickiego. Złączył z Witelonem miłość do mężczyzn, miłość do wiedzy i miłość do władzy. Jego bohater nie stroni od namiętności, angażuje się w polityczne intrygi, bywa trucicielem, oddany jest nauce. Aby tym silniej podkreślić jego demoniczność Jabłoński wymyśla pakt z diabłem i krok za krokiem pokazuje, jak demony sprawują nad Witelone kuratelę, której elementem jest pozbawianie go złudzeń.

Zło Witelona nie jest jednak złem substancjalnym. Żeby je zrozumieć nie potrzebna jest demonologia, a Bataille - Witelon jest zły, bo odbiega od społecznych norm. Jest indywidualistą, który służy dobry własnej społeczności, który szuka doświadczenia humanistycznego, który szuka dróg wolności. Jego zło kontratusje bowiem ze Złem Kościoła - ze spaleniem bogu ducha winnych kobiet posądzonych o czary, z intrygami politycznymi, lekceważeniem ubogich, mimo i wbrew głoszonym oficjalnie poglądom. Złem Kościoła jest także - a może przede wszystkim - utrwalanie zabobonów, wprowadzanie magiczności w to, co daje się zrozumieć rozumem przyrodzonym.

Swojego Witelona przedstawia Jabłoński jak następuje:
"Ja, Witelo, syn Turyngii i Polski, zaczynam wspaniałą i straszną historię mego żywota. Czytelnik, który odnajdzie kiedyś owe zapiski, winien mieć niejakie rozeznanie w  bieżącej chwili. Moje życie i jego wieloletni dorobek są zagrożone. Nie dbam o to. Jestem w wieku, co się zowie Matuzalemowym, i nie pragnę dłużej żyć. Chwilami wydaje mi się, że  docierają tutaj przez grube mury krzyki prześladowców, ich zdyszane nawoływania. Są podnieceni, mają nadzieję zamordować lub wydać w ręce oprawców potwora i czarnoksiężnika, za jakiego mnie uważają, zresztą nie bez racji. Oczywiście niemożliwe, abym ich słyszał. Wiem jednak, że są tam na górze i plądrują pracownię w poszukiwaniu

sekretnego zejścia do podziemi. Nadzieja znalezienia skarbów dodaje im sił. Dopóki nie natrafią na ruchomą ścianę, dopóki nie przedrą się przez zwalone schody i nie sforsują solidnych żelaznych wrót mej tajemnej piwniczki, dopóty jestem bezpieczny. Odczuwam spokój podobny rezygnacji skazańca, nad którego głową zawisł topór, i nieszczęśnik wie, że nic gorszego spotkać go już nie może. Bliskość śmierci nie przeraża mnie, ostatnimi czasy wyglądałem jej niczym najmilszego gościa. Nie spodziewałem się jednak, że przyjdzie w tak gwałtownej postaci.
W przeddzień zdarzenia wyznaczającego kres mego losu na tym padole miałem sen. Raczej koszmar, który nawiedzał mnie niekiedy i ostrzegał przed zagrożeniem. Śniłem o  starej kobiecie, zamkniętej w płonącym młynie. Otaczał ją niczym ognista klatka i nie  pozwalał uciec. Wokół walącego się domostwa tańczył krąg rozradowanych wieśniaków,  wywijających pochodniami, widłami i motykami. Nie sądziłem, że tym razem ujrzę po przebudzeniu ów dawny obraz na jawie, zmartwychwstały pod oknem. Raz jeszcze mogłem przekonać się, że wszelkie przeczucia, wróżby i przepowiednie prawie nigdy nie wpływają na ludzkie losy. Albowiem musi wypełnić się czas i ludzkie przeznaczenie. Wierny
przeznaczeniu, które każe mi obserwować i zapisywać przez całe moje zbyt długie życie,  objaśniwszy knot lampki oliwnej, zasiadłem do pulpitu. Mam zapas piór, inkaustu, pergaminu. Pod dostatkiem jedzenia i picia. Sporo oliwy, a nawet dostęp świeżego powietrza. Czegóż pragnąć więcej? Chyba tylko dość czasu, bym mógł dokończyć rozpoczęte właśnie, spisywane dobrą łaciną wspomnienia. To już jednak nie zależy ode mnie. Zanim rzeczywiście zacznę opowieść, czytelnik powinien także powziąć wyobrażenie o moim wyglądzie. Jestem wysoki; kiedy przemierzam zatłoczoną krakowską ulicę, moja głowa wznosi się ponad falą ludzkiego tłumu. Ta głowa nazywana bywała przez wtajemniczonych przyjaciół dowcipnie „łbem kruka”, pewnie z powodu kruczoczarnych włosów, opadających w lekko skręconych puklach aż na ramiona, i wydatnego nosa, który ja wszakże wolałbym mienić orlim. Wysoko sklepione czoło zdobią zrośnięte, mocno zarysowane brwi, spod nich patrzą przenikliwie na świat złe oczy. Ich barwę trudno określić, stanowi zagadkę dla mnie samego. Przyjmijmy,  że kolor zmienia się w zależności od nastroju – gdy bywam melancholijny, przybierają odcień szaroniebieski, rozweselone stają się zielonkawe, przebłyskują złotymi nitkami. Dlaczego więc określiłem je słowem „złe”? Ponieważ wielu ludzi bało się ich spojrzenia i uciekało przed nimi jakby od uroku.  Blask mych oczu przygasł ostatnio, krucze sploty przyprószyła siwizna. Zachowałem natomiast większość zębów, brzemię lat nie przygarbiło szczupłej sylwetki. Nadal mogę uchodzić za męża w sile wieku, nie starca. Zwłaszcza oglądany z daleka. Cóż to jednak może znaczyć dla mnie, który i tak znam doskonale liczbę swoich wiosen i zim. Odziewam się czarno, jak przystało uczonemu. Sądzę,  że to na razie wystarczy, aby dać czytelnikowi pojęcie, z kim ma honor przestawać. Jeśli dobrze odmalowałem swój portret, ufam, że zaciekawi go moja historia, podobna do niejednej baśni albo rycerskiej romancy, jakich  słucha się długo w nocy przy ogniu. W odróżnieniu od tamtych jest jednak prawdziwa i solennie przyrzekam nie kłamać. Nie jestem podobny do sławetnego kronikarza Wincentego, z powodu ułomności zwanego Kadłubkiem, który w dziele swoim nałgał, ile wlezie. Od wyznań tamtego  świątobliwego osła, wyrykującego nieszczerze swe winy w liście do młodziutkiego przyjaciela, Rudolfa (będę jeszcze miał okazję powrócić do tej sprawy), moje opowieści zdają się barwniejsze. Mienią się niczym fale rwącej rzeki w dzień wiosenny, gdy co chwila lazur rozświetlonego słońcem nieba zasnuwają ciężkie, brzemienne ulewą i piorunami chmury, aby wkrótce znów ustąpić jasności. Mienią się jak moje oczy, których tylu ludzi się lęka. Ale dość o tym! 

***
Witelon Jabłońskiego jest zasadniczo kreacją. Informacje o tym XIII wiecznym mistrzu są bowiem dosyć skąpe.
Wiemy, że jego ojcem był wrocławski mieszczanin Henryk z Żętyc. Nie znam zaś nazwiska jego matki. 
Witelon uznawał się za Polaka, w swoich pismach rodzinny Śląsk określał jako Polska, Polską też nazywał swoje miejsce zamieszkania. 
Jego kariera uniwersytecka prowadziła go przez Paryż (Wydział Sztuk) i Padwę - gdzie nie tylko ukończył Wydział Prawa, ale także nauczał geometrii i komentował Arystotelesa. Odwiedził także dwór papieski w Viterbo - celem studiowania ksiąg -, gdzie zaprzyjaźnił się z Wilhelmem z Moerbecke. 
Wilhelm zachęcił go do rozwoju zainteresowań optyką, zresztą nie tylko zachęcił, ale i wspierał, tłumacząc na użytek Witelona optyczne i matematyczne działa Archimedesa, Eutokiosa, Apoloniusza, Herona czy Ptolemeusza. Witelon zaś, w dowód wdzięczności, zadedykował mu traktat O perspektywie ksiąg dziesięć

***
Tym, co przesądza o wielkości Witelona są właśnie badania optyczne, ale nie tylko.
W badaniach nad optyką Witelon zajął się nie tylko badaniem perspektywy, ale także perspektywiczności, to znaczy dostrzegł, że nie tylko postrzamy coś w perspektywie, ale że samo nasze spostrzeganie dokonuje się z określonej perspektywy. Do jego zdania, "że jako ludzie co innego możemy widzieć, a co innego sądzić, że widzimy" odwołuje się działający współcześnie Instytut Witelona. Jego zadaniem jest badanie perspektyw, z których patrzymy, usuwanie poznawczych przeszkód, kształtowanie umiejętności poszerzania czy zmieniania perspektyw.

Równie znany jest Witelon także ze swoich poglądów demonologicznych. Akceptując przekonanie o ontologicznej hierarchii bytów wskazywał, że między między światem ludzi, a Bogiem istnieją czyste inteligencje. Wskazywał jednak, że przyrodzony, filozoficzny rozum nie może - bez popadania w sprzeczność - pomyśleć ich upadku. 
"Upadek bowiem - pisze Maciej Nabiałek -  należy do uwarunkowań materii i jest związany z materialnym miejscem. Tymczasem anioły jako inteligencje proste i niepodzielne bynajmniej nie są związane z miejscem. Również charakter wpływów wypromieniowanych przez Boga, wśród których znajdują się jedynie wieczność, dobroć, mądrość, władza, a tym samym nie ma w nich zawiści ani dyspozycji do grzechu, z góry uniemożliwia grzech główny pychy, który spowodowałby ów upadek. Jako inteligencja, i to pierwsza inteligencja, Lucyfer nie mógł upaść, gdyż posiada czystą, prostą istotę, odległą od uwarunkowań materii i jest osobistością wybitną. Koncepcji upadku aniołów sprzeciwia się też charakter substancji duchowej aniołów, która jest niepodzielna i wieczna. W takiej substancji nie ma miejsca na partycypację przeciwieństw. Substancja duchowa nie może jednocześnie być aniołem i demonem.
Będąc z istoty proste i czyste, anioły nie mogą dokonać zanegowania samych siebie. 
Ten pozornie mało interesujący pogląd odegrał ważną rolę w poglądach Witelona na temat opętania. Skoro duchy, nawet jeśli istnieją, nie mogą upaść, genezy opętania trzeba szukać gdzie indziej. W świecie biologii i medycyny, pokazując, że zaburzenia te mają przyrodzone, ziemskie powody i łączą się z utratą umysłowej kontroli nad zmysłami. 
Nabiałek zaznacza także, że Witelon dał pierwszy opis majaczenia w trakcie ataku padaczki, choć halucynacje tłumaczył w typowy dla swoich czasów sposób - jako intuicyjny wgląd w wyższą rzeczywistość (pogląd ten przechował Marek Krajewski w swoich kryminałach, padaczka pozwala Edwardowi Popielskiemu na poznanie rzeczy, na które w tradycyjny sposób mógłby nawet nie wpaść). 

***
Choć przerysowana, postać Witelona z kart powieści Jabłońskiego przechowuje jednak istotną prawdę - o tym, jak niewygodny był dla kościelnej instytucji. Nawet współcześnie jego tekst demonologiczny ukazał się w sąsiedztwie innego, bardziej ortodoksyjnego. I ze stosownym komentarzem. 
Ciekawy badacz, ograniczony kontekstem swoich czasów, ale wierny naukowej rzetelności, która pancerz przed-sądów potrafi naruszać. Bezkompromisowy, wierny bardziej szukaniu prawdy niż jej zadeklarowanym przyjaciołom. 
Wart tego, byśmy o nim pamiętali.
Zwłaszcza teraz, gdy lęk przed opętaniem budzi się w nas via Halloween. 


_______
Pisząc, korzystałem także z hasła S. Wielgusa, Witelo z Powszechnej Encyklopedii Filozofii, t. 9.

czwartek, 17 października 2013

LIST DO TOMASZA CYZA

17 października 2013 r.


Tomasz Cyz
Redaktor Naczelny Ruchu Muzycznego


Szanowny Panie!
Z uwagą śledzę zmiany w Ruchu Muzycznym i toczącą się wokół nich debatę.
Sformułowano w niej wiele argumentów bardzo ciężkiego kalibru, dotyczących Pana stylu prowadzenia periodyku, współpracy z zespołem, jak i z autorami zewnętrznymi. Mówiąc oględnie, Pana deklaracja ze wstępniaka do nowego numeru RM, że idzie o to, „by w dziedzinie reprezentowanej przez stosunkowo nieliczną grupę ludzi – jak pisał Mycielski -, panowały stosunki proste, uczciwe i szczere” w opinii wielu osób i środowisk nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Posty Doroty Szwarcman, list otwarty Krzysztofa B. Marciniaka, list sekretarza redakcji do Grzegorza Gaudena, oświadczenie redakcji Glissanda czy mój list otwarty do Ministra Kultury i Sztuki wystarczą, by nie rozwodzić się nad tą sprawą.

Jako wieloletni czytelnik RM (liczba zebranych numerów jest na tyle duża, że przechowuję ją „na dwa domy”) chciałbym podzielić się także uwagami z lektury.
Czytanie rozpoczęło się dość miło, muszę bowiem przyznać, że nowy format, dynamiczne zdjęcie na okładce oraz rodzaj użytego papieru sprawiły mi dużo frajdy. Jednoznaczne pozytywy na tym jednak się kończą.

Mimo że jestem humanistą, pracownikiem naukowo-dydaktycznym Instytutu Filozofii UŁ i wieloletnim redaktorem punktowanego czasopisma filozoficznego, a więc osobą nawykłą do czytania tekstów jaśniejszych i mniej jasnych, nie potrafię ogarnąć chaosu, jaki zapanował w redagowanym przez Pana periodyku. Nieczytelny jest dla mnie podział na działy i tytuły, wątpliwości budzi we mnie także dobór nazw do poszczególnych działów.

Spójrzmy chociażby na spis treści:
odwołuje nas on do wariacji, Kanonu XIX/XX i danych autora Piotra Deptucha.
Kolumnę niżej pojawia się felieton, Groupies... oraz dane o autorce Justynie Bargielskiej.
Trzy kolejne teksty nie mają przyporządkowania w pierwszej kolumnie, posiadają tylko tytuły i dane autorów.
Wg Pana wstępniaka Wariacje (pisane tutaj wielką literą) to dział pisma. Nie umiem rozstrzygnąć, czy felieton oraz teksty nieoznaczone należą do tego działu, czy może należą do niego teksty nieoznaczone, felieton zaś jest czymś autonomicznym, czy może teksty nieoznaczone należą do działu pt. felieton.
Układ strony 89 powoduje, że nie wiem także, czy Kanon XIX/XX: Bruckner to tytuł tekstu, czy tytuł cyklu z podtytułem odsyłającym do treści artykułu z tego miesiąca? (taki układ graficzny ojawia się bodaj tylko raz).
Nie wiem także, jak rozgryźć mam dane choćby ze strony 52. Mamy na niej, w nagłówku, nazwę działu (#przetworzenia) obok Chopina i jego Europy oraz tytuł i wyróżnione, wprowadzające zdanie. Konia z rzędem, kto ustali czy Chopin i jego Europa to poddział działu, meta-tytuł czy coś jeszcze innego.

Wszystkiemu winna jest redakcyjna niechlujność i brak standaryzacji. Nazwy pisane raz wielką, raz małą literą (choćby wspomniane (W)(w)ariacje); braku też jednolitego zapisu tytułów, brak logiki wiążącej treści znajdujące się w nagłówkach. Tytuły zapisywane są raz wersalikami bez wytłuszczenia, innym razem powiększoną i wytłuszczoną czcionką. A wskazania na to, czego dotyczy omówienie pojawiają się tam, gdzie pojawiać się nie powinny.
Nie wiadomo również, jakie kryteria zdecydowały o wydobyciu i podkreśleniu tego, a nie innego zdania z tekstu.

O skutkach tego pomieszania świadczyć może to, jak podszedłem do artykułu Piotra Deptucha.
Na ss. 90-1 wytłuszczono i zapisano większą czcionką zdanie Nazistowska recepcja Brucknera doszukiwała się swoich źródeł w postheglowskich interpretacjach. Zdanie to brzmi błyskotliwie i od razu ukierunkowuje lekturę, zwłaszcza, że sprawia wrażenie tytułu czy egidy tekstu. Sprawia wrażenie, bo sam tekst jest o czymś zupełnie innym. Wyróżnione zdanie pochodzi z tekstu, jest zresztą ucięte w kluczowym fragmencie (Deptuch pisze o interpretacjach Kurta i Halma). Czytelnik nie dowie się, na czym interpretacje te polegają, ani dlaczego są poheglowskie. Nic więcej nie przeczyta o nazistach. Dostanie tekst sylwiczny (mnie sprawił tym frajdę), a więc pokawałkowany, trochę o biografii, trochę o muzyce, trochę – i mało kompetentnie – o psychoanalizie. Z dolepioną końcówką, która niespecjalnie ma się do poprzedniego wywodu i jest jakąś formą apelu do czytelnika, by uznał, że „Bruckner wielkim kompozytorem był”.

Przywołana przeze mnie fraza została wyróżniona z powodów zupełnie pozamerytorycznych, co w tym kontekście jest szczególnie naganne. Nazizm bowiem nie jest intelektualną igraszką, wiązanie z nim określonych nurtów filozoficznych czy hermeneutycznych także nie jest niewinne. Żyjemy w kraju, gdzie nazizm wiąże się z gender czy zestawia z feminizmem. Nie chce Pan chyba praktyką epatowania tym, co efektowne, wpisać RM w ten sam nurt?

Niespecjalnie rozumiem, dlaczego dział recenzji nosi nazwę Przetworzenia? Recenzja jest analizą, krytycznym odniesieniem, waloryzacją, a nie przeróbką czegoś, nadaniem czegoś nowego wyglądu czy kształtu (nie jest też chyba uzmiennianiem tematów, by eliptycznie odnieść się do muzykologicznego sensu przetworzenia).

Lekturę mocno utrudnia krój czcionki. Jestem astygmatykiem i krój liter „a”, „g” czy „y” szybko męczy mi wzrok i powoduje, że tekst znika mi pozostawiając białe światło. Mimo archaiczności, stare wydania czytało się lepiej.
Cieszą mnie przetykające teksty fotografie, ale poświęconych dla nich rozkładówek jest chyba nazbyt dużo, lepiej wykorzystać to miejsce dla tekstów (ewentualnie jakoś uzasadnić pokazanie tych a nie innych fotografii).

Tym, co mnie boli, to także utrata charakteru pisma. Z periodyku o wyraźnym profilu stało się ono „grochem z kapustą”. Proszę mi wybaczyć, ale napuszone felietony Bargielskiej i Kuczoka nic mi nie powiedziały. Chociaż Kuczok starał się cokolwiek powiedzieć o muzyce, Bargielska zajęła się sobą, ponurą sławą jej houllebecq'ów i wyznaniami dobrymi na blog, a nie do czasopisma muzycznego. Rozczarował mnie też felieton Bristigera – mam nadzieję, że programowanie koncertów i charakterystykę utworów przestanie on podawać w sposób tak szkolny. Jak rozumiem, jest to element strategii przyciągania nowych czytelników. Tyle tylko, że Ruch nie był pismem „wprowadzającym w wyższą kulturę”, jak program gimnazjum, ale czasopismem fachowym. Obawiam się, że łączenie ognia z wodą nie wyjdzie nikomu na dobre.

Zgadzam się z Adamem Suprynowiczem, że warto o muzyce pisać prosto, bez żargonu, bez pouczania. Nie mam wątpliwości, że nie-muzycy mogą o muzyce powiedzieć wiele ważnych i cennych rzeczy. W wydaniu październikowym wypada to jednak blado.
Jeśli tak wygląda przemyślana strategia, którą zapowiadał Pan przed wakacjami, to ja wolę Diapason (i Gramophone). Wolę, acz z bólem.
List podaję do publicznej wiadomości.
Z szacunkiem,



Marcin Maria Bogusławski

środa, 16 października 2013

ŁÓDŹ OŚWIECONA

Gdyby ktoś poprosił mnie o najlepszy przewodnik po Łodzi, to podarowałbym mu powieść Danieli Hodrovej Pod dwiema postaciami. Zapewnie nie dowiedziałby się z niej niczego na temat zabytków miasta czy miejsc wartych odwiedzenia, w moim odczuciu miałby jednak szansę poznać (odczuć?) coś znaczenie ważniejszego - aurę miasta, towrzącą je atmosferę, przywołanego jakiś czas temu genius loci.
Powieść Hodrovej - tak samo jak Łódź - jest bowiem inscenizacją podwójnego świata - "świata żywych i umarłych, świata istot żyjących i martwych przedmiotów oraz zjawisk", świata, w którym wszystko ma podwójną naturę i w którym wszystko pomiędzy światami się przemieszcza [Leszek Engelking]. Żywi wkraczają w przestrzeń duchów, a duchy w przestrzeń żywych; materialna, jak najbardziej fizyczna destrukcja przestrzeni i ludzi, miasta i jego mieszkańców, jest duchową ofiarą składaną na ołtarzu celów tak ogólnych, że nie możliwych do nazwania. 

***
To wszystko odnajduję w Łodzi, która ze swego upadku uczyniła główny element tożsamości, by nie rzec promocji. Centrum Dialogu, Radegast, Kadysz za ciężkie pieniądze zamówiony u Krzysztofa Pendereckiego, celebrowana w Grandce konferencja Archeologia totalitaryzmu. Ślady represji (1939-56),  to symboliczne punkty wskazujące sposób, w jaki Łódź inscenizuje tożsamość swoją i swoich mieszkańców. Inscenizacja ta nie może być jednak niewinna. Celebrowanie upadku miesza bowiem to, co duchowe, z tym, co fizyczne - zdewastowany krajobraz urbanistyczny, przeszacowane inwestycje niszczące kulturę, obszary biedy i rosnąca agresja, którym nie póbuje się zaradzić jakimkolwiek spójnym programem działań, upadająca kultura odcięta od finansowania (ostatnio Galeria Wschodnia) - jak u Hodrovej przestrzeń Łodzi jest konfrontacją żywych istot z umarłymi przemiotami i zjawiskami miejskiej przestrzeni. I tak, jak u Hodrovej wytropić da się w tym swoistą logikę cierpiętnictwa - skazanie miasta na bycie ofiarą. Z zawieszonym pytaniem o ołtarz i cel.

***
Tak czuję Łódź. I cieszę się, że miałem w tym poczuciu istotną wyrwę, sprokurowaną przez Light. Move. Festival 2013. Przez moment poczułem zupełnie inną energię miejsc, poczułem światło, którego tak bardzo tutaj brakuje. 
W największej mierze to zasługa artytsów, jasne. Ale także zasługa przypadku - zgadzam się z Tomaszem Sieczkowskim, że przeniesienie (przymusowe, ze względu na remont) Festiwalu na Pl. Wolności i w okolice Parku Śledzia było szczęśliwym trafem. I przyznam szczerze, że chciałbym, żeby w tych miejscach pozostał. 
Czynny udział w wydarzeniach Festiwalu brałem w piątek i niedzielę. Urzekła mnie wtedy baśniowa atmosfera parku, rodem ze Snu nocy letniej, ciekawie wypadł koncert zespołu Operate. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie projekcje 3D na Placu Wolności i je właśnie najżywiej przechowuję w pamięci. 

***
Mieke Bal podsunęła mi sposób rozumienia tych projekcji, które - w ślad za jej wywodem - z chęcią nazwę mise-en-scene. Pod nazwą tą kryje się artystyczna aktywność, która jest sposobem aranżacji przestrzeni, uczynienia z niej "wspólnego snu", dzielonego przez wszystkich zaangażowanych odbiorców-i-twórców. Mise-en-scene to teatralizacja czy inscenizacja granicy, styku tego, co publiczne, z tym, co prywatne, to zderzenie człowieka z Innością, to obudzenie w nim zmysłowej pamięci po to, by w "byciu nie-samemu" odnalazł warunek swojej podmiotowości i indywidualności. Mise-en-scene to w końcu takie zanurzenie we wspólnym śnie, które wymaga wkładu i wysiłku - narracja jest tu bowiem otwarta i wymaga dopełnienia. 

***
Inscenizacja z Placu Wolności - pełna rozmachu, kolorów, doskonałej kalibracji, imponująca w przełożeniu Bachowskiej polifonii na język światła, form, ruchu - była dla mnie czymś nie tylko angażującym, ale angażującym synestezyjnie. Stałem się współuczestnikiem spektaklu, który działał i na intelekt, i na wszystkie zmysły, wywołując intymne, emocjonalne doświadczenie, które to, co minione czyniło żywym w teraźniejszości. "Widzowie - pisze Tomasz Lewandowski - uczestniczący w tego typu wydarzeniu całkowicie zmieniają odbiór przestrzeni [...], a jej naturalny ‘dramatyzm’ i ‘duch miejsca’ wzmacnia siłę i głębię przeżyć oraz wspomnień" o przywoływanej przeszłości. 
Inscenizacja ta pozornie wpisywała się w logikę świata Hodrovej. 
Ewokowała bowiem przeszłość, rodzącą się in illo tempore na fasadzie Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego, by pokazać różne epizody z życia ratusza, przypomnieć faktury tkanych w Łodzi tkanin, upamiętnić sylwety znanych mieszkańców miasta. Łączył to wszystko symbol sowy, która - jak wiemy od Hegla - wylatuje o zmierzchu i jest samoświadomością odchodzących czasów. 

A jednak projekcje te wykreowały atmosferę zupełnie inną. Niesamowicie witalną, energetyczną, jednoczącą. Budząc emocje, wywołując pamięć przeszłości, wywołując ruch, wciągając-w sen o przestrzeni i w sen o mieście, zbudowały wśród obecnych więzi - bez zamachu na podmiotowość, bez wymuszenia pozowliły choć na moment odczuć wspólnotowość doświadczeń. 
Nie zamykały nas także w tym, co było, ale otwierały na to, co jest i co może być - wydobyły wreszcie urbanistyczną bramę Piotrkowskiej, a uchylając ją odsłoniły kolorowo oświetlone kamienice. 
Tak - choć zabrzmi to dziwnie, było w tym świetle coś oświecającego. Jakaś niezwykła mądrość, którą Bal nazywa wiedzą pozamyślową, czy umiejętność takiego uobecniania przeszłości, nawet trudnej, która nie jest celebracją upadku, ale zarzewiem nadziei. Która jest otwieraniem - przestrzeni, znaczeń, umysłów -, a nie zamykaniem czy ograniczaniem. 

***
Pomyślałem sobie, jak bardzo Polsce i Łodzi doskwiera brak oświecenie, które - nie łudźmy się - nie dobiło się do nas nigdy z Niemiec czy Francji.
Pomyślałem też sobie o tym, jak wielka moc kryje się w świetle, tym najbardziej niematerialnym z materialnych zjawisk rzeczywistości, łaczy w sobie bowiem - jak przypomina Marian Wnuk - dwa aspekty rzeczywistości - duchowy i cielesny. Przenikając wszelkie byty określa ich istnienie, wydobywa ich prawdę, rozświetlało niewiedzę i daje energię potrzebą do działania. Które wiele nam może powiedzieć na temat "istoty" życia.  

Może warto, by ten sen trwał nieco dłużej?
Może warto, by Łódź nie była światem z powieści Hodrovej?
Może warto, na początek, porozumieć się z artystami i projekcję tę regularnie pokazywać, choćby w weekendy?




sobota, 12 października 2013

POKÓJ, SYMBOL, DIALOG. A PROPOS DNIA PAPIESKIEGO


Podobno każdy kaznodzieja przez całe życie mówi jedno kazanie, a każdy filozof przez całe życie myśli jedną myśl. Kaznodzieją nie jestem, choć niegdyś przygotowywałem się do tej roli. Filozofem być może bywam, a przynajmniej wierzę, że kiedyś będę mógł tak o sobie myśleć i mówić.  Tak czy owak mam swoją ideę, której spełnienie jest moim pragnieniem i snem.
Marci Shore (Nowoczesność jako źródło cierpień) uświadomiła mi, że moje pragnienie jest nieuleczalnie lewicowe i wpisuje się w tęsknotę za „Mitteleuropą”, a więc ponadnarodową (ponadpaństwową?) wspólnotę, wolną od uprzedzeń językowych i rasowych, a połączoną wspólną pracą na rzecz pokoju, którego składowymi są wolność, równość czy swobodny obieg idei.

Z chęcią wpisuję swoją nostalgię w kontekst lewicy początku XX-wieku. Ale myślę, że jej źródła są zdecydowanie starsze, a wypływają wprost ze źródeł oświecenia.
Źródła te są natomiast dwojakie – z jednej strony stricte filozoficzne, racjonalne, z drugiej zaś – bardziej hermeneutyczne, misteryjne i symboliczne.

*** 
Pierwsze źródła biorą swój początek w myśli Immanuela Kanta. Zgadzam się bowiem ze Sławomirem Sikorą, że Kant jako pierwszy podjął próbę systematycznych badań nad działaniami poznawczymi, nad ich specyfiką, „warunkami ich zachodzenia, przebiegu czy prawomocności”. W perspektywie otworzonej przez Kanta, a dopowiedzianej przez Jurgena Habermasa, racjonalność może być widziana jako swoisty rodzaj kompetencji – kompetencji w społecznej grze dialogu, w którym każdy z nas poddaje swoje poglądy próbie prawomocności*.
Wspólnota powszechnego pokoju to wspólnota wolnych i racjonalnych ludzi.
Przy czym racjonalność nie łączy się tutaj z prawdziwością przekonań, ale z ich sensownością, to znaczy racjonalnym jest ten człowiek, który posiada przekonania (zakłada się więc tutaj procesy indywidualizacji, intensywnego osobistego rozwoju), potrafi je wyartykułować (posiada zatem kompetencje językowe, retoryczne) i podać przemawiające za nimi argumenty (przyjmuje postawę antydogmatyczną, w procesie dialogu jego argumenty, a więc i jego przekonania, mogą bowiem upaść),

Drugie źródła biorą swój początek w potężnym nurcie, który z chęcią nazwałbym kryptoteologią. Obawiam się jednak tej nazwy, ze względu na jej zbyt jednoznacznie powiązanie z myślą judaistyczną. Sam przez kryptoteologię chciałbym rozumieć wszystkie te prący oświeceniowe, które jako konstytutywny element rozwoju człowieka uznawały refleksję nad symbolami i rytuał, zakładając jednocześnie, że symbolu nie da się wyłożyć w sposób dogmatyczny. Byłaby to zatem tradycja otwierania i poszerzania, a nie zamykania (jak mówi Habermas: dialog otwiera łącząc różne światy życia), tak charakterystyczna dla sztuki królewskiej, kabały, różnej maści nieortodoksyjnych hermeneutyk i „alchemii duchowych”.  Tradycja niezwykle ważna, w odróżnieniu bowiem od suchej, zdyscyplinowanej refleksji Filozofów, silnie angażująca także emocje człowieka, skupiona na budowaniu zarazem więzi rozumowych, jak i uczuciowych.

*** 
Przez długi czas tradycję tę współtworzył Kościół Katolicki. Wpisując w gotyckie katedry mandale okien rozetowych, włączając w przestrzeń świątyni gnomy i karły, rośliny, zwierzęta realne i bajkowe, ludzi.
Zabójcze ostrze kultu pewności, który zaszczepił Europie wiek XVII, nie ominęło jednak Kościoła, prowadząc do powolnego upadku teologię jako wyraz pluralistycznego doświadczenia wiary, a wraz z nią zabijając wrażliwość na życiodajną moc symbolu. By przekonać się o podstawności tych słów, wystarczy spojrzeć na plakat, który zdobi gros przykościelnych gablot.  Przestrzega się na nim przed symbolami, których ojcem jest szatan, które zatem mogą prowadzić do opętania. Plakat ten może wpędzić w konfuzję, jeśli nie przerazić – brakiem teologicznego rozsądku i brakiem ekumenicznego wyczucia pomieszanych z historyczną ignorancją.

Brak teologicznego rozsądku bierze się z demonizowania doczesnego świata, z zapomnienia, że dla chrześcijan świat jest już rzeczywistością zbawioną (o czym całe życie przypominał Stefan Swieżawski), z przekonaniem, że szatan jest wszechmocny i może robić z człowiekiem co chce, nie oglądając się na jego choćby elementarnie świadome przyzwolenie.
Brak ekumenicznego wyczucia i ignorancję historyczną widać w tym, że na plakacie znalazły się symbole wykorzystywane przez inne Kościoły chrześcijańskie. Plakatowy „krzyż z kokardką” to egipski Anch, w starożytności chrześcijańskiej wykorzystywany przez Kościół Koptyjski. Z kolei „krzyż Celtycki” to krzyż słoneczny. Wykorzystują go choćby prawosławni (a więc członkowie Kościoła Siostrzanego, jak mawiał Jan Paweł II), opisując go ikonami. Sam noszę taki (nabyty w cerkwi) na łańcuszku. Okrąg, ikona Pantokratora, ikony aniołów – wszystko to pozwala mi nie zatrzymywać się na samej Męce, a więc nie popadać w cierpiętnictwo, ale widzieć w Krzyżu symbol odnowienia świata, rzeczywistości zbawionej, widzieć w nim miejsce królowania Ukrzyżowanej Miłości.   
Zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że symbole te przywędrowały do chrześcijaństwa z innych kultur.
Nie rozumiem też pogardliwego tonu, gdy cudzysłowem zaznacza się ich schrystianizowanie. Sobór Watykański II pouczył przecież, że Kościół Katolicki nie ma wyłączności w kwestiach objawienia i że Bóg przejawia się w świecie także poza nim.
Nie pojmuję w końcu dziwnego lęku przed tym, że krzyż może oznaczać nie tylko mękę, ale także płodność, obfitość, zdrowie. Że może być mostem do innego świata czy symbolem komplementarności kosmosu. W końcu starożytni Ojcowie Kościoła nauczali o krzyżu jako kosmicznym drzewie życia, mówili o liturgii obejmującej wszechświat, mówili o miłości jako tym, co nadaje wszechświatowi ruch i jedność.
W końcu Chrystus – jak pokazał to prawosławny teolog, Jerzy Klinger – nie zakwestionował uzdrowień w pogańskiej świątyni, ale dorzucił do niech ekstra jedno więcej. Zaś Jan Teolog wpisał w Ewangelię aluzje do greckich misteriów odrodzenia.
(Nota bene, na plakacie intryguje mnie także symbol tęczy - według Genesis znak przymierza między Jahwe a ludźmi).

***
O wszystkim, co piszę wyżej, pomyślałem dzisiaj nie bez kozery. Jutro katolicy w Polsce obchodzą bowiem Dzień Papieski, w tym roku pod hasłem „Jan Paweł II – Papież Dialogu”. Znów zrobi się sentymentalnie przy odśpiewaniu Barki, znów będziemy wspominać i puchnąć z dumy nad lokalnym świętym. I znów w praktyce zlekceważymy dialog, wykluczymy symbole, umocnimy się w przekonaniu, że tylko nasza hierarchia wie, jak jest.

Będę jutro tęsknił za szacunkiem wobec symboli, za szacunkiem wobec ludzkiej wolności, za dialogiem.
Boleć mnie będzie wiele słów, które padły z ust hierarchii jako prawdziwe i które wyrządziły o tyle więcej zła, że ich nie odrzucono, ale pod naporem argumentów uznano za lapsus (księżą Michalik i Gil*, Berier i Sikorski, Ogrodnik i Lipka…).
Boleć mnie będzie działanie dogmatyków, jak Dariusz Oko, którzy nie wprowadzając swych poglądów w grę dialogu, ale wykluczają i narzucają, krzywdzą aż do krwi, niewinnej krwi.

I będę dumny z naszej, polskiej, tradycji kryptoteologicznej. Jak tej wyłożonej w Rękopisie znalezionym w Saragossie Jana Potockiego. To imponujące studium wewnętrznej przemiany, dorastania do świadomości, że być chrześcijaninem (tak samo, jak być Żydem, muzułmaninem, mistykiem, czy kimś, kto wierzy w matematyczny porządek przyrody), to szukać platformy pojednania i przemiany wszystkich ludzi. To imponujące studium istoty religii, która polega na otwieraniu i scalaniu. Tak, jak van Worden otworzył się na swą muzułmańską przeszłość, na poliamoryczną miłość do dwóch niewiast, na prawdy Geometry. I pozostał sobą.

Gdy inni będą śpiewać, chadzać na eventy i oglądać słowo „dialog” na plakatach, pomyślę jutro nad fragmentami powieści Potockiego. I ciepło uśmiechnę się w myślach do tych, dla których pokój, wolność, równość i dialog są wartościami autentycznie bliskimi i którzy dążą do ich realizacji – przez filozofię i przez symbol.

"Kochałem  Delliusa  jak  własnego  ojca  i   szczerze przywiązałem  się  do  mego  towarzysza  Germana. Często  jednakże  z  tym  ostatnim  wiodłem  żwawe spory ,   i   to  zawsze  w  przedmiocie  religii .   Przejęty surowymi   zasadami   synagogi ,   ciągle  mu powtarzałem:
-  Twoje  bałwany  mają  oczy ,   ale  nie  widzą,   mają uszy ,   ale  nie  słyszą,   złotnik  je  ulał  i   myszy  się  w nich gnieżdżą.
Germanus  odpowiadał  mi ,   że  nie  uważa  wcale bałwanów  za  bogów  i   że  nie mam  żadnego  pojęcia o  religii  Egipcjan. Słowa  te,   często  powtarzane,   wzbudziły  we mnie  ciekawość:   prosiłem  Germana,   aby  namówił kapłana  Cheremona  do  udzielenia  mi  kilku  nauk jego  religii , co  musiało  nastąpić  pod  tajemnicą, gdyż  w  razie  gdyby  synagoga  była  o  tym posłyszała,   niezawodnie  zostałbym  wyklęty . Cheremon,  który bardzo kochał Germana,  chętnie przystał  na  moją  prośbę  i   następnej  nocy  udałem się  do  gaju  sąsiadującego  ze  świątynią  Izydy. Germanus  przedstawi ł  mnie  Cheremonowi,   który posadziwszy  mnie  obok  siebie,   złożył  ręce,   na chwilę  pogrążył  się  w  myślach  i   w  narzeczu dolno-egipskim,   które  doskonale  rozumiałem, zaczął odmawiać następującą modlitwę:


MODLITWA  EGIPSKA
Wielki  Boże,  ojcze wszystkich,
Święty Boże,  który objawiasz  się  twoim,
Jesteś  świętym,  który wszystko  stworzył słowem,
Jesteś  świętym,  którego natura  jest obrazem,
Jesteś  świętym,  którego nie natura  stworzyła,
Jesteś  świętym,  potężniejszym od wszelkiej potęgi ,
Jesteś  świętym,  wyższym od wszelkiej wyniosłości ,
Jesteś  świętym,   lepszym od wszelkiej pochwały!
Przyjm dziękczynną ofiarę mego  serca  i   sŁów moich.
Jesteś niewysłowionym,  a milczenie  jest Twoim głosem,
Wytępiłeś błędy przeciwne prawdziwej świadomości .
Utwierdź mnie,  daj mi   siłę  i  pozwól  przystąpić do Twojej łaski   tym,
 Którzy pogrążeni  są w nieświadomości, Jak  również  tym,  którzy poznali  Cię I  są przez  to moimi  braćmi  a Twoimi  dziećmi. Wierzę w Ciebie  i  głośno  to wyznaję, Wznoszę  się do  życia  i  do  światła. Pragnę uczestniczyć w Twojej  świętości . Ty bowiem  zapaliłeś we mnie  tę  żądzę.

Gdy  Cheremon  odmówi ł  tę  modlitwę, obrócił się do mnie  i   rzekł: -  Widzisz,   moje  dziecię,   że  my ,   równie  jak  wy , uznajemy  jedynego  Boga,   który  słowem  swoim stworzył  świat.   Modlitwa,   którą  słyszałeś, wyciągnięta  jest  z  Pojmandra,   księgi,   którą przypisujemy  trzykroć  wielkiemu  Thotowi ,   temu samemu,   którego  dzieła  obnosimy  w  procesji podczas  wszystkich  naszych  świąt.   Posiadamy dwadzieścia  sześć  tysięcy  zwojów przypisywanych  temu  Filozofowi ,   który  miał  żyć przed dwoma tysiącami  lat.  Ponieważ jednak tylko naszym  kapłanom  wolno  je  przepisywać,   być może  zatem,   że  wiele  dodatków  wyszło  spod  ich pióra.   Wreszcie,   wszystkie  pisma  Thota  pełne  są ciemnej  i   dwuznacznej  metafizyki ,   którą  można różnymi   sposoby  tłumaczyć.  Poprzestanę więc na wyłożeniu  u  ci   powszechnie  przyjętych dogmatów, które  najwięcej  zbliżają  się  do  zasad Chaldejczyków.
Religie,   równie  jak  wszystkie  rzeczy  tego świata,   ulegają  powolnym,   lecz  nieustannym oddziaływaniom,   które  bezustannie  usiłują odmienić  ich  formy  i   istotę,   tak  że  po  kilku wiekach  ta  sama  religia  przedstawia  wierze ludzkiej  całkiem  odmienne  zasady ,   alegorie, których  myśl i   ukrytej  niepodobna  już  odgadnąć, lub  dogmaty ,   którym  ogół  wierzy  zaledwie  przez połowę.   Nie  mogę  zatem  zaręczyć,   że  cię  nauczę dawnej  religii ,   której  ceremonie  możesz  widzieć przedstawione  na  płaskorzeźbie  Ozymandiasa  w Tebach,   wszelako  powtórzę  ci   nauki   moich mistrzów  tak,   jak wykładam  je moim uczniom.   Przede  wszystkim  uprzedzam  cię,   abyś  nigdy nie  przywiązywał  się  ani   do  obrazu,   ani   do symbolu,   lecz  abyś  wnikał  w  myśl   w  nich  ukrytą. Tak  na  przykład  i ł  przedstawia  to  wszystko,   co
jest  materialne.   Bożek  siedzący  na  liściu lotosowym  i  płynący po  ile  - wyobraża myśl ,  która spoczywa  na  materii ,   wcale  jej  nie  dotykając.   Jest to  symbol ,   jakiego  użył  wasz  prawodawca,   gdy mówił,   że  "Duch  Boży  unosi ł  się  nad  wodami". Utrzymują,   że  Mojżesz  byt  wychowany  przez kapłanów  z  miasta  On,   czyli   Heliopolis.   Jakoż  w istocie,   wasze  obrzędy  bardzo  zbliżają się  do naszych.  Równie jak wy ,  i  my także mamy rodziny kapłańskie,  proroków ,  zwyczaj obrzezania,  wstręt do  wieprzowiny  i   wiele  tym  podobnych  punktów wspólnych. Symbole  nigdy  nam  nie  przeszkadzały  wierzyć w  jednego  Boga,   wyższego  nad  wszystkich innych.   Pisma  Thota  nic  pozostawiają  w  tym względzie  żadnej  wątpliwości .   Czytamy  tam,   co następuje:
Jeden  ten  Bóg  trwa  niewzruszenie  w odosobnieniu  swojej  jedności .   Nic  innego,   nawet żadne  oderwane  pojecie  nie  może  się  z  nim potoczyć. Jest  swoim  własnym  ojcem,   swoim  własnym synem i  jedynym ojcem Boga.  Jest samym dobrem, początkiem  wszystkiego  i   źródłem  pojęć najpierwszych  istnień. Ten  Bóg  jedyny  tłumaczy  się  sam  z  siebie, ponieważ  wystarcza  samemu  sobie.   Jest  on prazasadą.   Bogiem  bogów ,   monadą  jedności , dawniejszą  od  istnienia  i   tworzącą  zasadę istnienia.   Od  niego  bowiem  pochodzi   istnienie bytu  i   sam  byt,   i   dlatego  też  nazywany  jest  Ojcem Bytu.
-  Widzicie  zatem,   moi   przyjaciele  -  mówił  dalej Cheremon  -  że  niepodobna  mieć  o  bóstwie wznioślejszych  pojęć  od  naszych,   ale  sądziliśmy , że  wolno  nam  ubóstwić  pewną  część  przymiotów Boga  i   stosunków  jego  z  nami ,   czyniąc  z  nich odrębne  bóstwa,   a  raczej  wyobrażenia  odrębnych boskich przymiotów. Tak na przykład rozum boży nazywamy Emeph, gdy  zaś  ten  słowami   się  wyraża  -  Thot,   czyli przekonaniem,   lub  też Ermeth,   to  jest wykładem. Skoro  rozum  boży ,   kryjący  w  sobie  prawdę, schodzi   na  ziemię  i   działa  pod  postacią  płodności , wówczas  nazywa  się  Amun.   Gdy  rozum  ten ujawnia  się  pod  postacią  sztuki ,   wówczas nazywamy  go  Ptah,   czyli   Wulkanem,   gdy  zaś
objawia  się  w  postaci   dobra,   zwiemy  go Ozyrysem.
Uważamy  Boga  za  jedność,   wszelako nieskończona  ilość  dobroczynnych  stosunków , jakie  raczy  mieć  z  nami ,   sprawia,   że  pozwalamy sobie,   bez  ubliżenia  Jego  czci ,   uważać  Go  za  istotę zbiorową,   gdyż  w  istocie  jest  On  zbiorowy  i nieskończenie  rozmai ty  w  przymiotach,   jakie  w nim  spostrzegamy.

_____
* S. Sikora, Struktura działań komunikacyjnych w koncepcji pragmatyki formalnej J. Habermasa
* Tym, co najbardziej zatrwożyło mnie w tzw. lapsusie Michalika jest bliźniacze podobieństwo jego stwierdzeń do tego, co w wywiadzie dla TVP powiesział ks. Gil, mianowicie, że jeżeli czegokolwiek nadużył, to zbytnio zaufał dzieciom...

niedziela, 6 października 2013

Z LISTÓW POLIAMORYSTY

Drodzy!
Przeczytałem sztukę Bruna, za przysłanie której raz jeszcze dziękuję.
Sporo w niej myśli bardzo mi bliskich, ale w tym liście chcę się skupić na jednym fragmencie, który uderzył mnie dzisiaj szczególnie. Oto on:
"GLORIA VON VICTIS Korzystając z pana tu obecności i wiedzy, którą pan posiada. Chciałam zadać jedno, stare i może nieco naiwne pytanie. 
PROFESOR Postaram się pomóc. 
GLORIA VON VICTIS A zatem, czy można zamienić ołów w złoto? 
PROFESOR Hm(...) odwieczne pytanie alchemików!
Droga pani, nauka poszła już na tyle do przodu, że z całą stanowczością mogę na to pytanie odpowiedzieć.
Nie, nie można! 
SOKRATES Dlaczego? 
PROFESOR Widać od razu, że nie jest pan chemikiem, inaczej nie zadawałby pan tak niedorzecznego pytania. 
SOKRATES Nic nie wiem o tej, jak jej tam (...)
chemii, ale pan zdaje się wie o niej wszystko? 
Gloria ściszonym głosem
GLORIA VON VICTIS No tak, znów się zaczyna ...  
PROFESOR Drogi panie, chemii poświęciłem swoje życiei kategorycznie stwierdzam, że zamiana ołowiu
w złoto nie jest możliwa! 
SOKRATES Czy pan wie, co pan mówi? 
PROFESOR Tak wiem, co mówię! A b s o l u t n i e jest to niemożliwe! 
SOKRATES A może tylko dla pana, bo wie pan tyle ile mówii mówi tyle ile wie? 
PROFESOR Co mi tu pan insynuuje?! To jest niemożliwe dla wszystkich! 
SOKRATES Może to co pan wie, to za mało? 
PROFESOR Pan mnie obraża, wiem wystarczająco dużo, na temat chemii! Wiem co mówię! 
SOKRATES Nie wiem czy wystarczająco dużo? Niech pan powie lepiej, czego o chemii pan nie wie.
PROFESOR A skąd mam wiedzieć, czego o niej nie wiem?  
SOKRATES Czyli nie wie pan, czego pan nie wie o chemii? 
PROFESOR Tak! Nie  wiem, czego nie wiem o chemii! Irytuje mnie pan! 
SOKRATES Czy można zatem wykluczyć, że jest coś o czym pan nie wie, a co mogło by mimo to istnieć? 
PROFESOR Nie, nie można tego wykluczyć. 
SOKRATES A jeśli tym „coś” jest zamiana ołowiu w złoto? 
PROFESOR Nie! Nie wierzę w to!
Poglądy wyznawane przez Profesora należą do najbardziej zdroworozsądkowych przekonań człowieka naszych czasów. Mimo to wydają mi się niepokojące, są bowiem wyrazem "jednotorowości" naszego myślenia, podporządkowanej tryumfowi technonauki i instrumentalnej racjonalności. Jednotorowość ta - jak za Martinem Heideggerem twierdzi Maria Kostyszak - zabija doświadczenie, które zawsze dokonuje się w żywiole wielości, w "niewyczerpanym bogactwie form", w bliskości tego, co dla człowieka źródłowe. Jednotorowość jest uproszczeniem, "z którego drwi rzeczywistość"; uproszczeniem, do którego przywykamy wierząc, że w życiu idzie o oryginalność, rozumianą jako wynalazczość, ciągle przelicytowywanie samego siebie, a nie wierność źródłom nas samym, które stawiają nas w szczerości i prawdzie bycia.

A przecież nowożytna kariera alchemii mniej brała się z wysiłków stricte przyrodniczych, a bardziej z duchowych. Przemiana metalu o zloto poza znaczeniem najbardziej dosłownym była dla alchemików symbolem transmutacji człowieka, jego wewnętrznego przeobrażenia, drogi, na której toczy się prawdziwy człowieczy rozwój. Jest on na tyle trudny, że w wielu przypadkach metal życia zawsze pozostanie kruszcem zwykłym, mało cennym. Nie znaczy to jednak, że sama przemiana jest niemożliwa.

W wypowiedzi Profesora jak w soczewce skupiają się tendencje wspólczesnej kultury. 
Widać w nich doskonale, że obecnie trudno znaleźć uzasadnienie na żmudnego procesu rozwoju wewnętrznego. Dawniej było to prostsze przynajmniej o tyle, o ile dzieje traktowano jako obiektywny proces, który rządzi się własną logiką, rozwija w kierunku urzeczywistnienia sprzyjających człowiekowi wartości (zwłaszcza wolności i rozumności), procesem, w którym jako ludzie jesteśmy zanurzeni i który uobecniamy poprzez swoje działanie. Dziś mówienie o procesie dziejowym nie wytrzymuje już krytyki, a przeszłość staje się raczej kwestią wybiórczej pamięci, emocjonalnego nastrojenia, ewentualnie przestrogi, a nie czymś, w czym złożona jest prawda o jutrze. Pewnie dlatego miast o rozwój zabiegamy o sukces w teraźniejszości, włączamy się w bieg o stanowiska i zaszczyty; w bieg, który rządzi się logiką nowości. Miast cierpliwie budować siebie, każego dnia zmuszeni jesteśmy do bycia coraz bardziej kreatywnym, do nieustannego przelicytowywania innych i samych siebie.

Postawienie na rozwój wewnętrzny jest dziś - jak nigdy - kwestią indywidualnej decyzji, trudnej i odpowiedzialnej. W końcu także nonkonformistycznej. Ale być może dlatego szczególnie cennej. 
Jest to - jak sądzę - decyzja, by szukać źródeł siebie, a nie pozornej oryginalności czy nowości.
Jest to także decyzja, by nie biec w wyścigu, by nie traktować innych jako zagrożenia i konkurencji, ale by szukać dróg miłości, bliskości, współtowarzyszenia, więzi. Taka nauka płynie przynajmniej z doświadczenia "duchowych alchemików", których droga była zawsze zarazem jednostkowa i wspólnotowa pokazując, że wolność nie jest przeciwieństwem "więzi wiążącej serca", a także że uprzywilejowaną hierofanią wolności jest miłość.

Miłość jest dziś szczególnym wyzwaniem. Sądzę tak, dlatego że drogi jej urzeczywistniania w jaskrawy sposób kłócą się dla mnie z dominującą tendecją do myślenia i życia "jednotorowego" i egotycznie "kreatywnego".
Wracając wczoraj od rodziców myślałem nad tekstem Jaka Derridy Polityka przyjaźni.
Derrida przywołuje w niej na początku zdanie Montaigne'a (będące z kolei przywołaniem słów Arystotelesa): O moi przyjaciele, nie ma na świecie przyjaciół.
Paradokslaność tego zdania jest paradoksalnością samej miłości:
miłość bowiem jest zawsze kwestią przyszłości i nadziei, jest zawsze kwestią odpowiedzialnego budowania, jest zawsze obietnicą. 
Owszem, miłość rozgrywa się zawsze tu i teraz, ale jako zobowiązanie, jako wydarzenie wstępne, jako podstawa czy punkt wyjścia do tego, by mogła kiedyś wydarzyć się naprawdę.
Choć doświadczamy jest w teraźniejszości, choć wydarza się w naszym życiu, jest zawsze oczekiwaniem na to,k by się wydarzyła, jest czymś, co uobecniając się ma dopiero się uobecnoć. Nie jest czymś gotowym, ale czymś, co podejmujemy się realizować. Jest niepokojem i drogą, a nie gnuśnym odpoczynkiem w raz przyjętych i nie zmienianych ramach.

Jak sądzę miłość ze swej natury otwarta jest na wielość (jak mówi Ewangelia, kto mało sieje, mało zbiera, kto wiele sieje, zbiera obficie). Jest rękodziełem rozgrywającym się "w żywile wielu znaczeń" i w żywiole wielu ludzi. Wielość ta nie jest jednak nieograniczona i dowolna. Zawsze dzieje się w przestrzeni bliskości, jej warunkiem jest wspólne dzielenie czasu, a proporcją jej przejawiania - jak chce Arystoteles - jest proporcja sprawiedliwości.
Miłość otwarta jest na wielość, bo będąc przestrzenią oczekiwania (modlitwy) jest także przestrzenią ciągłego zaspokajania, nieustannego udzielania odpowiedzi, gdy - jak pisze Derrida - odpowiadać musimy "za, za siebie lub za coś (za kogoś, za działanie, za myśl, za słowa), przed, przed innym, społecznością innych, przed instytucją, trybunałem prawem". Pamiętać jednak należy, że "odpowiadając za" czy "odpowiadając przed" zawsze odpowiadamy Komuś, obecnemu w twarzy Innego i w Innym mieszkającym we mnie samym.

W złoto przemieniać można różne metale - bogactwo i możliwości człowieka są zgoła nieskończone. Dlatego miłość realizuje się na różne sposoby i z różnymi osobami. Nuklearny rodzaj miłości wydaje mi się częśćią "logiki jenotorowej", odejściem od źródłowego żywiołu wielości na rzecz zabójczej kreatywności. Jak bowiem okazywać miłość na nowo komuś, kto - jako wyłączny posiadacz mojego serca - szybko poznaje język moich myśli i uczuć? Jak go zaskoczyć nie popadając w ciężar codzienności? Jak nie odebrać mu wolności, zarzucając go wszystkimi kruszcami, które są we mnie złożone? Jak pozostać sobą, jak być blisko własnych źródeł, gdy koniecznością okazuje się wyjście poza "rutynę", szukanie tego, co niekoniecznie jest tym, co spontanicznie mnie wyraża? Jak odkrywać w sobie kruszce, skoro oswojeni ze sobą wciąż pobudzamy te same struny własnych ciał i własnych dusz? Jak nie zamienić więzi w więzienie?

Moją odpowiedzią na te pytania jest praktyka miłości otwartej na wielość, wielomiłości. 
Choć piękna, pięknem zarówno fizycznym, jak duchowym, jest to jednak praktyka trudna i pełna niebezpieczeństw. W jej perspektywie miłość bowiem przestaje być czymś jasnym i spełnionym (ale czy nie jest tak, że związki w dzisiejszym świecie okazują się nietrwałe właśnie dlatego że  zamiast budować miłość iczekując jej wierzymy, że miłość urzeczywistnia się cała i na raz?). Staje się wyzwaniem, budzi swiadomość, że każde zanidbanie kochanej osoby może ją od nas oddalić zbliżając do innych? Uświadamia własne braki, a pod postacią zazdrości wydobywa na jak najgłębsze kompleksy?
Prawdziwa miłość jest trudna. Bo trudy pozwalają bardziej o siebie dbać, wychodzące demony zmuszają do pracy nad samouleczeniem. Dla mnie praktyka wielomiłości to szkoła własnych kompleksów i dostrzegania swojej wartości. Owszem, społeczne ramy wyznaczone miłości dają poczucie bezpieczeństwa, są komfortowym portem, do którego zawija serce. Jak sądzę, szczera miłość nie lubi komfortowych portów, bo one nie pozwalają dostrzec pomyłek, upadków i błędów. Bez nich zaś nie ma rozwoju - w końcu każde pójscie dalej wynika ze świadomości, że coś nas zatrzymuje. Nie wiem, czy rozwój ma sens. Ma go dla mnie, a - jak sądzę - bez pozytywnego stosunku do błędu i upadania nie ma rozwoju.

Wielomiłość jest jednak niebezpieczna z jeszcze jednego powodu. Łatwo ją bowiem zawłaszczyć. A "logika jednotorowości" jest wszystkożerna i lubi przebierać się za coś, czym nie jest. 
Dlatego - za Arystotelesem i Derridą - sądzę, że warunkiem sine qua non drogi do duchowej transmutacji, drogi traktami (wielo)miłości, jest odpowiedzialność za siebie, "za to kim jesteśmy, co mówimy lub robimy, i to poza zwykła teraźniejszością. Owo 'siebie' czy 'mnie' zakłada zatem jedność, innymi słowy pamięć tego, który odpowiada. ... 'Ja' przyjmuję odpowiedzialność za 'siebie', to znaczy za wszystko, co można przypisać temu, kto nosi moje imię, pozostaje 'ten sam' nie tylko w tej i następnej chwili, w tym i kolejnym stanie, ale nawet poza życiem czy w ogóle 'nazwą własną'".
Jednotorowa logika sukcesu nie uczy nas odpowiedzialności, ale skuteczności, wystawiając ideę (wielo)miłości na kompromitację.
Słowa o więzi, otwartości, wolności, bliskości są bowiem dobrym narzędziem choćby do tego, by realizować się jako swingers. O ile jednak można czuć sympatię do szczerych swingersów, o tyle nie można jej czuć do swingersów nieszczerych, korzystających z języka miłości do tego, by zamiast celu widzieć w drugim człowieku narzędzie do zaspokajenia własnych potrzeb. 

Jest w tym pewnie wiele idealizmu, ale tego uczę się do swoich duchowych mistrzów. Uczę się tego także, śledząc wspólnoty ludzi wespół szukających wolności w duchowym rozwoju, w sztuce transmutacji. Choć bolesna i trudna, jest we mnie zgoda na pięno wielości, bo to jedyny sposób, by nie upraszczać życia i doświadczenia. 
Tak, wierzę, że ołów da się zamienić w złoto.
Ale idzie to tak opornie dlatego, że brak nam szczerości, odważnego życia w prawdzie, odpowiedzialności za siebie.





czwartek, 3 października 2013

O PRACY, HUMANISTYCE, TEATRZE WIELKIM W ŁODZI. I O TYM, ŻE CHYBA NIE JEST DOBRZE

Przygotowanie nowego kursu jest zawsze przygodą - przygodą brnięcia przez myśli i teksty, które należy sobie przypomnieć, niekiedy na nowo odkryć, być może zmienić o nich zdanie...
Elementem przygody tegorocznej są dla mnie ekonomiczne poglądy Davida Hume'a. Jak to u niego - pokazane z maestrią, acz lekko, z przerażająco precyzyjną znajomością ludzkich zachowań i potrzeb, a bez apodyktyczności.

Na długo przed pojawieniem się pokomplikowanych medom mikro- i makro-ekonomii; na długo przed wejściem na agorę ekonomicznych tytanów, jak Balcerowicze i Rostowscy, pokazywał Hume prawdy nadzwyczaj proste, nie ubrane w język PRu czy erystycznej przebiegłości. Za to inspirujące i niezakłamane, czyli podatne na rzetelną dyskusję, choć ja zamiast dyskutować raczej się z nimi zgodziłem.

Hume pisał, że tym, co aktywnie kieruje naszym życiem, są emocje i pragnienia, budząc w nas nie tylko chęć działania (ewentualnie wpędzając w marazm), ale także odpowiadając za jego moralny wymiar. Twierdził, że praca nadaje życiu człowieka sens, że "przyczynia się do kształtowania wartości moralnej jednostki oraz zdrowego porządku społecznego". Uważał, iż wartość pracy wykuwa się w jej związku z rozrywką i odpoczynkiem, nadającym smak naszej aktywności zawodowej. 

Dobrze pomyślane państwo stawia na pracę jako drogę rozwoju ekonomicznego. Jego rządcy wiedzą jednak, że nie każda praca przynosi porządane efekty. Aby tak było praca "nie może mieć charakteru represyjnego i dehumanizacyjnego. Pracujący nie powinni odczuwać, że pracują z niskich pobudek, dla samego przeżycia".
Dobrze pomyślane państwo angażuje obywateli w pracę, która przynosi owoce. Organizuje także czas tak, by owoce te można było konsumować, by pracujący mógł odpocząć, rozerwać się, by miał swobodę w kształtowaniu własnych zainteresowań i miejsce w życiu na kontakty z bliskimi.
Dobrze pomyślane państwo niweluje duże dysproporcje między społecznymi klasami. Choć Hume nie był egalitarystą wiedział przecież, że "Zbyt wielka dysproporcja między obywatelami osłabia każde państwo. Wszyscy, na ile to możliwe, powinni otrzymywać za swą pracę tyle, by móc zaspokajać wszelkie konieczne potrzeby i korzystać z wielu wygód życiowych" [Hume, Eseje polityczne].

Chyba że chce się kierować państwem depresyjnym, naznaczonym marazmem, nietwórczym, w którym obywatelom brak energii do kreatywnego działania i w którym stopniowo rośnie poziom agresji.

***
Jak u nas jest, każdy widzi. Choć w ramach pluralizmu mamy szansę wyboru między obrazami społecznego życia. 
Z jednej strony jest obraz konsekwentnie promowany przez rząd Donalda Tuska - z rosnącym PKB, wyjściem z kryzysu, wspieraniem gospodarki, szeregiem spektakularnych sukcesów, zagrożenia ze strony związków zawodowych i nieuczciwym wypominaniem sukien kupowanych żonie za publiczne pieniądze.
Z drugiej strony jest obraz człowieka z ulicy, który miesiącami nie może znaleźć pracy (szkoda, że nie robi się badań nad zwiększeniem pacjentów w poradniach zdrowia psychicznego, których problemy wynikają z sytuacji zawodowej), któremu nie starcza na życie od pierwszego do pierwszego, który - wbrew zapisom konstytucji - nie ma równego i sensownego dostępu do usług medycznych. Tematów jest tyle, że można by nimi obsłużyć doktorat i habilitację. Myślę, że wszyscy je znamy.
Dziś doszedł jednak jeszcze jeden temat - oficjalnie zdiagnozowany ejdżyzm. 
Zatrważający tekst na ten temat opublikowała dzisiejsza Gazeta Prawna.
Czytamy w niej:
"Polska nie jest krajem dla starszych ludzi. Dla młodych zresztą też. W dwóch prestiżowych rankingach: przygotowanym przez ONZ Global Age Watch (GAW) i opracowanym przez Światowe Forum Ekonomiczne Human Capital Index (HCI), nasz kraj plasuje się w okolicach Sri Lanki i Urugwaju.

W pierwszym zestawieniu porównano państwa pod kątem jakości życia osób powyżej 60. roku życia. Polska jest pod tym względem na ostatnim miejscu w Unii Europejskiej. Drugie mówi o tym, jak poszczególne rządy dbają o rynek pracy i zapewnienie obywatelom dostępu do edukacji, wymiaru sprawiedliwości, infrastruktury i służby zdrowia. Polacy zajmują w nim dopiero 49. miejsce. To jeden z najgorszych wyników, jeśli chodzi o państwa zachodnie. O rozwój kapitału ludzkiego lepiej dbają nawet Kazachstan (45. miejsce) i Tajlandia (44.). Najbardziej niepokojące są dane dotyczące jakości życia seniorów. Z 91 ujętych w rankingu krajów Polska zajęła dopiero 62. miejsce – między Wenezuelą a Kirgizją.
***
Zapewne międzynarodowych (i lokalnych) badań nie da się spacyfikować na poziomie działań rządu. Choć nie należy zapominać, że rząd Tuska jak żaden inny dąży co i rusz do ograniczenia dostępności informacji publicznej. Dokonuje także niezwykłych manipulacji w komentowaniu badań. Warto przypomnieć, że jedno z nich pokazało klęskę promowanych przez Ministerstwo Nauki kierunków zamawianych - ich absolwenci z trudem odnajdywali się na rynku. Inaczej niż (dla przykładu) absolwenci filozofii. Dane te nie mogły się spodobać, podważały bowiem zdecydowanie antyhumanistyczny kurs tego rządu, zostały więc odpowiednio skomentowane a kurs podtrzymany. Jego efekty widać dobrze także w Łodzi. 
Posłużę się dwoma tylko przykładami, z odległych od siebie porządków, żeby mówiły więcej.

Pierwszym przykładem jest niepokój studentów UŁ o sytuację humanistyki na uczelni i w kraju. Słowa studentów są mocne i jednoznaczne:
"W imieniu studentów Instytutu Filozofii UŁ, będąc zaniepokojeni akademicką przyszłością swoją i swoich kolegów, w niniejszym liście zwracamy Państwa uwagę na problemy z jakimi zmaga się humanistyka we współczesnej Polsce. Uważamy, że obecna polityka rządu, w szczególności Pani Minister Kudryckiej, a także poszczególnych uniwersytetów prowadzi do szkodliwego ujednolicenia oceny wszystkich dyscyplin nauczanych na Uniwersytecie. 
W efekcie tego podejścia humanistyka jako całość w różnorodności swych dyscyplin staje się niepotrzebną, bądź użyteczną w bardzo ograniczonym zakresie nauką. Owe zmiany wpływają w krótkim okresie czasu negatywnie przede wszystkim na humanistykę, ale w rezultacie podkopują ideę uniwersytetu, do której, przecież, wszystkie uczelnie w Polsce się odwołują. 
Zapominamy, że rolą uniwersytetu nie jest zaspokajanie potrzeb rynku pracy, ale kultywowanie wiedzy. Tym bardziej absurdalnym wydaje się obniżanie poziomu zajęć przez wykładowców (o czym otwarcie mówią), którzy obawiają się źle „wypaść” w ankiecie oceniającej zajęcia.
Najbardziej dotkliwym przejawem owej polityki jest proponowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i stosowany przez uczelnie system oceny pracy pracowników naukowych/ nauczycieli akademickich. Podstawą wspomnianego systemu jest ekonomiczna opłacalność poszczególnych działań konkretnego pracownika określana jedynie ilościowo. Sądzimy, że to wynik braku pomysłu ministerstwa i władz większości uczelni na sensowną politykę wobec humanistyki. […]
Obecnie największe środki na działalność dydaktyczną i naukową otrzymują kierunki mogące pochwalić się największą liczbą studentów. Ci zaś wybierając studia kierują się tym czy będą mogli znaleźć po nich pracę. Uniwersytet natomiast za jedynie racjonalne kryterium utrzymywania danego kierunku przyjmuje jego ekonomiczną opłacalność. Cierpią na tym nauki humanistyczne, postrzegane w ostatnim czasie jako niedające perspektyw zatrudnienia. Takie działania przypominają metody gospodarki centralnie planowanej, gdzie próbuje się przewidzieć zapotrzebowanie na dany produkt, w tym wypadku absolwenta, w danym okresie czasu. Obserwowane przez nas dostosowywanie programu nauczania do wymogów rynku sprawia, że uniwersytet przestaje służyć społeczeństwu jako centrum wymiany myśli, które wymaga od swoich pracowników poświęcenia, staje się natomiast „wyższą szkołą zawodową” i „taśmą produkcyjną magistrów”, a w najlepszym wypadku kwestią jedynie prestiżową.
Ich list otwarty (który można podpisać tutaj) ma dotrzeć do Ministerstwa i Rektora UŁ.

Drugim przykładem jest polityka kulturalna w naszym województwie.
Finansowaniu utrzymaniua pustych stadionów (jak w Konstantynowie) towarzyszą kolosalne cięcia na instytucje kultury. Odwoływane są zaplanowane imprezy, te, które się odbyły, trudno spłacić.
Po budżetowych zmianach Teatru Muzycznego nie stać na premierę operetki (a w końcu to jego naturalny repertuar). Plotki głoszą także, że ze względu na sytuację finansową, będzie musiało dojść do redukcji zatrudnienia.
Nieciekawie wygląda także sytuacja Teatru Wielkiego. 
Z jednej strony Marszałek dopieszcza urzędujących dyrektorów za sukces, jakim jest... tańszy od zakładanego remont sceny. Mało w tym, jak sądzę, zasługi dyrekcji, więcej zaś skutków kryzysu na rynku budowlanym. Inna rzecz, że remont jest już do poprawki, a ponoć firmy, które go wykonywały, przestały istnieć...
Tak czy owak, sukcesem dyrekcji winien być nie tylko remont, ale także jakość artystyczna. A tej szukać by można ze świecą.
Sezon rozpoczęła "premiera" Madame Butterfly, której pięć poprzednich premier mieliśmy okazję zaliczyć w minionym czasie (trzy na scenie Jaracza, dwie po powrocie na Plac Dąbrowskiego). 
Na scenie nic nowego, wciąż Toski, Nabucco, Traviaty czy Cyganerie. Obsady ułożone na jeden miesiąc, a repertuar zaplanowany do grudnia (!) - nic więcej ze strony TW nie wyciśniesz. W tym ani jednej premiery, choć planowano na grudzień Cyrulika sewilskiego
Winna jest tu pewnie polityka Marszałka, któremu - jak całej PO - kultura nie leży specjalnie na wątrobie. Ale także nieudolność dyrekcji, której Tomasz Flasiński przyznał w minionym sezonie symboliczną nagrodę Złotego Koguta.
"ZŁOTY KOGUT - napisał -: dla dyr. Ewy Michnik we Wrocławiu i dyr. Wojciecha Nowickiego oraz Waldemara Zawodzińskiego w Łodzi. Obie dyrekcje doszły do wniosku, że najlepszym sposobem na przetrwanie kryzysu jest wystawianie wyłącznie ogranych hitów i niewyściubianie nosa poza repertuar dziewiętnastowieczny. Od biedy można zrozumieć Łódź, w której publiczność jest dość konserwatywna, zespół dostosowany do jej gustów, a bogatsi melomani i tak mogą się wybrać do odległej o półtorej godziny jazdy Opery Narodowej. Skąd natomiast taka zapaść we Wrocławiu, niegdyś (pod tą samą dyrekcją) najciekawszej opery w Polsce – odgadnąć nie sposób.
Znając i przedstawienia, i podejście interpretacyjne do TW nie mam na co pójść. I nie chodzę.

***
Papierkiem lakmusowym sytuacji jest zapewne sytuacja sieci handlowych. Spadek odnotowała nawet Biedronka, a kiepska sytuacja sieci mniejszych potwierdza "prognozy ekspertów, że klienci będą robić zakupy w coraz większej liczbie sklepów – kierując się niskimi cenami i promocjami w ciągu tygodnia, są gotowi odwiedzić nawet kilkanaście placówek" [cały tekst tutaj].
Ale przecież zasadniczo jest dobrze. I tylko w perspektywie niepotrebnych państwu humanistów wydaje się, że jakby nie do końca. 
A zatem - precz z Hume'em Panie i Panowie!


______
W tekście cytuję artykuł K. Kopczyńskiej i S. Zabieglika Psychologia ekonomiczna Davida Hume'a, Nowa Krytyka 20-21(2007). Cytat z Esejów politycznych Hume'a podaję za tym artykułem.