poniedziałek, 28 października 2013

ŚWIĘCI POLSCY: WITELON A HALLOWEEN


W jednym ze swoich tekstów Piotr Jaroszyński napisał, że sojusz postkomunistów z liberałami, kontynuujący walkę z Kościołem i suwerennością narodu polskiego zapoczątkowaną jeszcze przez carat, doprowadził do zagłady naszej pamięci wspólnotowej. Jego zdaniem zbyt mało pamiętamy o naszych świętych, jeśli już, to raczej kojarzymy ich z tym, co negatywne. Tracimy tym samym glębę, żyzną glębę, z której wyrasta tożsamość autentycznego Polaka, który karmi się prawdą, dzięki czemu zna "obiektywne stany rzeczy", a społeczne mechanizmy potrafi rozsądzać podług sprawiedliwości. Jaroszyńki podkreśla także, że lekarstwem na niepamięć jest książka Feliksa Konecznego, Święci w dziejach naordu polskiego.

***
Praca Konecznego jest zaiste wyjątkowa. Na tyle, że raczej przestrzegałbym przed jej czytaniem niż traktował jako remedium na jakąkolwiek bolączkę. Napisana w stylu popularnym, bez potrzebnego aparatu krytycznego i komenatrza, przemyca wypracowaną przez Konecznego teorię cywilizacji, podług której cywlizacje, pojmowane jako "metoda ustroju życia zbiorowego" dają się opisać do do ich istoty. Pozwala to na ich hierarchizację, na szczycie której stoi cywlizacja chrześcijańsko-łacińska. A niżej różnej maści barbarzyństwo.
W książce tej przeczytać możemy choćby tyle, że średniowiczne Niemcy nie należały właściwie do cywilizacji łacińskiej. Schrystianizowane powierzchownie uległo urokowi cywilizacji bizantyńskiej i turańskiej z ich kultem władzy, rozdziałem prawa i moralności czy zamiłowaniem do tortur oraz okrucieństwa. Święci niemieccy, którzy trzymali się Rzymu i papieża zawsze byli przyjaciółmi Polski. Pozostali nawracali siłą, dokonywali zaboru ziem, ich duchowieństwo wysługiwało się politycznym interesom władców. Co więcej, świadomie dokonali nawet barbaryzacji Europy i przerwali szlak chrystianizmu - sprowadzając z Azji Madziarów, ucieleśnienie cywilizacji turańskiej z jej zrównaniem konkubinatu, poligamii i monogami czy religijnym indyferentyzmem. (Sposób budowania opowieści dobrze oddaje ten, skrajnie już kuriozalny, fragment: "Nastąpiło porozumienie obu cesarzy, niemieckiego i carogrodzkiego, żeby poniżyć stolicę Piotrową i papieża zrównać z carogrodzkim patriarchą. Carogrodzki był sługą i narzędziem kajdzara, podobnie i rzymski biskup miał być narzędziem kajzera. Po bizantyńsku cesarz nazywa się kajdzar, a Niemcy ten tytuł z Bizancjum przyjąwszy, trochę go tylko zniemczyli. I w tym jeszcze dowód i wskazówka, skąd czerpali swą umiejętność polityczną o urządzaniu państw, i o stosunku między narodami).

W jednym jednak z Konecznym i Jaroszyńskim się zgadzam, aczkolwiek połowicznie.
To prawda, że nasza pamięć wspólnotowa wymaga pielęgnacji. Albowiem, jak napisał Koneczny, "żyjemy spadkiem po przodkach"; swiadomość spuścizny pozwala nam rozsądzać, co ze spadku trzeba przyjąć, a co odrzucić.
Zgadzam się z nimi połowicznie, bo uważam, że pamięć ożywiać trzeba wobec świętych narodu rozumianych nie religijnie, a wspólnototwórczo. Zwyczajnie jako ważnych, szczególnie ważnych dla naszej teraźniejszości antenatów.

***
Pierwszym z tych, których chciałbym przypomnieć, jest mistrz Witelon.
Przypomniał go swego czasu Witold Jabłoński swoim pięcioksięgiem Gwiazda Wenus - gwiazda Lucyfer.
Jabłoński wykorzystał postać Witelona by skontrastować go z instytucją Kościoła katolickiego. Złączył z Witelonem miłość do mężczyzn, miłość do wiedzy i miłość do władzy. Jego bohater nie stroni od namiętności, angażuje się w polityczne intrygi, bywa trucicielem, oddany jest nauce. Aby tym silniej podkreślić jego demoniczność Jabłoński wymyśla pakt z diabłem i krok za krokiem pokazuje, jak demony sprawują nad Witelone kuratelę, której elementem jest pozbawianie go złudzeń.

Zło Witelona nie jest jednak złem substancjalnym. Żeby je zrozumieć nie potrzebna jest demonologia, a Bataille - Witelon jest zły, bo odbiega od społecznych norm. Jest indywidualistą, który służy dobry własnej społeczności, który szuka doświadczenia humanistycznego, który szuka dróg wolności. Jego zło kontratusje bowiem ze Złem Kościoła - ze spaleniem bogu ducha winnych kobiet posądzonych o czary, z intrygami politycznymi, lekceważeniem ubogich, mimo i wbrew głoszonym oficjalnie poglądom. Złem Kościoła jest także - a może przede wszystkim - utrwalanie zabobonów, wprowadzanie magiczności w to, co daje się zrozumieć rozumem przyrodzonym.

Swojego Witelona przedstawia Jabłoński jak następuje:
"Ja, Witelo, syn Turyngii i Polski, zaczynam wspaniałą i straszną historię mego żywota. Czytelnik, który odnajdzie kiedyś owe zapiski, winien mieć niejakie rozeznanie w  bieżącej chwili. Moje życie i jego wieloletni dorobek są zagrożone. Nie dbam o to. Jestem w wieku, co się zowie Matuzalemowym, i nie pragnę dłużej żyć. Chwilami wydaje mi się, że  docierają tutaj przez grube mury krzyki prześladowców, ich zdyszane nawoływania. Są podnieceni, mają nadzieję zamordować lub wydać w ręce oprawców potwora i czarnoksiężnika, za jakiego mnie uważają, zresztą nie bez racji. Oczywiście niemożliwe, abym ich słyszał. Wiem jednak, że są tam na górze i plądrują pracownię w poszukiwaniu

sekretnego zejścia do podziemi. Nadzieja znalezienia skarbów dodaje im sił. Dopóki nie natrafią na ruchomą ścianę, dopóki nie przedrą się przez zwalone schody i nie sforsują solidnych żelaznych wrót mej tajemnej piwniczki, dopóty jestem bezpieczny. Odczuwam spokój podobny rezygnacji skazańca, nad którego głową zawisł topór, i nieszczęśnik wie, że nic gorszego spotkać go już nie może. Bliskość śmierci nie przeraża mnie, ostatnimi czasy wyglądałem jej niczym najmilszego gościa. Nie spodziewałem się jednak, że przyjdzie w tak gwałtownej postaci.
W przeddzień zdarzenia wyznaczającego kres mego losu na tym padole miałem sen. Raczej koszmar, który nawiedzał mnie niekiedy i ostrzegał przed zagrożeniem. Śniłem o  starej kobiecie, zamkniętej w płonącym młynie. Otaczał ją niczym ognista klatka i nie  pozwalał uciec. Wokół walącego się domostwa tańczył krąg rozradowanych wieśniaków,  wywijających pochodniami, widłami i motykami. Nie sądziłem, że tym razem ujrzę po przebudzeniu ów dawny obraz na jawie, zmartwychwstały pod oknem. Raz jeszcze mogłem przekonać się, że wszelkie przeczucia, wróżby i przepowiednie prawie nigdy nie wpływają na ludzkie losy. Albowiem musi wypełnić się czas i ludzkie przeznaczenie. Wierny
przeznaczeniu, które każe mi obserwować i zapisywać przez całe moje zbyt długie życie,  objaśniwszy knot lampki oliwnej, zasiadłem do pulpitu. Mam zapas piór, inkaustu, pergaminu. Pod dostatkiem jedzenia i picia. Sporo oliwy, a nawet dostęp świeżego powietrza. Czegóż pragnąć więcej? Chyba tylko dość czasu, bym mógł dokończyć rozpoczęte właśnie, spisywane dobrą łaciną wspomnienia. To już jednak nie zależy ode mnie. Zanim rzeczywiście zacznę opowieść, czytelnik powinien także powziąć wyobrażenie o moim wyglądzie. Jestem wysoki; kiedy przemierzam zatłoczoną krakowską ulicę, moja głowa wznosi się ponad falą ludzkiego tłumu. Ta głowa nazywana bywała przez wtajemniczonych przyjaciół dowcipnie „łbem kruka”, pewnie z powodu kruczoczarnych włosów, opadających w lekko skręconych puklach aż na ramiona, i wydatnego nosa, który ja wszakże wolałbym mienić orlim. Wysoko sklepione czoło zdobią zrośnięte, mocno zarysowane brwi, spod nich patrzą przenikliwie na świat złe oczy. Ich barwę trudno określić, stanowi zagadkę dla mnie samego. Przyjmijmy,  że kolor zmienia się w zależności od nastroju – gdy bywam melancholijny, przybierają odcień szaroniebieski, rozweselone stają się zielonkawe, przebłyskują złotymi nitkami. Dlaczego więc określiłem je słowem „złe”? Ponieważ wielu ludzi bało się ich spojrzenia i uciekało przed nimi jakby od uroku.  Blask mych oczu przygasł ostatnio, krucze sploty przyprószyła siwizna. Zachowałem natomiast większość zębów, brzemię lat nie przygarbiło szczupłej sylwetki. Nadal mogę uchodzić za męża w sile wieku, nie starca. Zwłaszcza oglądany z daleka. Cóż to jednak może znaczyć dla mnie, który i tak znam doskonale liczbę swoich wiosen i zim. Odziewam się czarno, jak przystało uczonemu. Sądzę,  że to na razie wystarczy, aby dać czytelnikowi pojęcie, z kim ma honor przestawać. Jeśli dobrze odmalowałem swój portret, ufam, że zaciekawi go moja historia, podobna do niejednej baśni albo rycerskiej romancy, jakich  słucha się długo w nocy przy ogniu. W odróżnieniu od tamtych jest jednak prawdziwa i solennie przyrzekam nie kłamać. Nie jestem podobny do sławetnego kronikarza Wincentego, z powodu ułomności zwanego Kadłubkiem, który w dziele swoim nałgał, ile wlezie. Od wyznań tamtego  świątobliwego osła, wyrykującego nieszczerze swe winy w liście do młodziutkiego przyjaciela, Rudolfa (będę jeszcze miał okazję powrócić do tej sprawy), moje opowieści zdają się barwniejsze. Mienią się niczym fale rwącej rzeki w dzień wiosenny, gdy co chwila lazur rozświetlonego słońcem nieba zasnuwają ciężkie, brzemienne ulewą i piorunami chmury, aby wkrótce znów ustąpić jasności. Mienią się jak moje oczy, których tylu ludzi się lęka. Ale dość o tym! 

***
Witelon Jabłońskiego jest zasadniczo kreacją. Informacje o tym XIII wiecznym mistrzu są bowiem dosyć skąpe.
Wiemy, że jego ojcem był wrocławski mieszczanin Henryk z Żętyc. Nie znam zaś nazwiska jego matki. 
Witelon uznawał się za Polaka, w swoich pismach rodzinny Śląsk określał jako Polska, Polską też nazywał swoje miejsce zamieszkania. 
Jego kariera uniwersytecka prowadziła go przez Paryż (Wydział Sztuk) i Padwę - gdzie nie tylko ukończył Wydział Prawa, ale także nauczał geometrii i komentował Arystotelesa. Odwiedził także dwór papieski w Viterbo - celem studiowania ksiąg -, gdzie zaprzyjaźnił się z Wilhelmem z Moerbecke. 
Wilhelm zachęcił go do rozwoju zainteresowań optyką, zresztą nie tylko zachęcił, ale i wspierał, tłumacząc na użytek Witelona optyczne i matematyczne działa Archimedesa, Eutokiosa, Apoloniusza, Herona czy Ptolemeusza. Witelon zaś, w dowód wdzięczności, zadedykował mu traktat O perspektywie ksiąg dziesięć

***
Tym, co przesądza o wielkości Witelona są właśnie badania optyczne, ale nie tylko.
W badaniach nad optyką Witelon zajął się nie tylko badaniem perspektywy, ale także perspektywiczności, to znaczy dostrzegł, że nie tylko postrzamy coś w perspektywie, ale że samo nasze spostrzeganie dokonuje się z określonej perspektywy. Do jego zdania, "że jako ludzie co innego możemy widzieć, a co innego sądzić, że widzimy" odwołuje się działający współcześnie Instytut Witelona. Jego zadaniem jest badanie perspektyw, z których patrzymy, usuwanie poznawczych przeszkód, kształtowanie umiejętności poszerzania czy zmieniania perspektyw.

Równie znany jest Witelon także ze swoich poglądów demonologicznych. Akceptując przekonanie o ontologicznej hierarchii bytów wskazywał, że między między światem ludzi, a Bogiem istnieją czyste inteligencje. Wskazywał jednak, że przyrodzony, filozoficzny rozum nie może - bez popadania w sprzeczność - pomyśleć ich upadku. 
"Upadek bowiem - pisze Maciej Nabiałek -  należy do uwarunkowań materii i jest związany z materialnym miejscem. Tymczasem anioły jako inteligencje proste i niepodzielne bynajmniej nie są związane z miejscem. Również charakter wpływów wypromieniowanych przez Boga, wśród których znajdują się jedynie wieczność, dobroć, mądrość, władza, a tym samym nie ma w nich zawiści ani dyspozycji do grzechu, z góry uniemożliwia grzech główny pychy, który spowodowałby ów upadek. Jako inteligencja, i to pierwsza inteligencja, Lucyfer nie mógł upaść, gdyż posiada czystą, prostą istotę, odległą od uwarunkowań materii i jest osobistością wybitną. Koncepcji upadku aniołów sprzeciwia się też charakter substancji duchowej aniołów, która jest niepodzielna i wieczna. W takiej substancji nie ma miejsca na partycypację przeciwieństw. Substancja duchowa nie może jednocześnie być aniołem i demonem.
Będąc z istoty proste i czyste, anioły nie mogą dokonać zanegowania samych siebie. 
Ten pozornie mało interesujący pogląd odegrał ważną rolę w poglądach Witelona na temat opętania. Skoro duchy, nawet jeśli istnieją, nie mogą upaść, genezy opętania trzeba szukać gdzie indziej. W świecie biologii i medycyny, pokazując, że zaburzenia te mają przyrodzone, ziemskie powody i łączą się z utratą umysłowej kontroli nad zmysłami. 
Nabiałek zaznacza także, że Witelon dał pierwszy opis majaczenia w trakcie ataku padaczki, choć halucynacje tłumaczył w typowy dla swoich czasów sposób - jako intuicyjny wgląd w wyższą rzeczywistość (pogląd ten przechował Marek Krajewski w swoich kryminałach, padaczka pozwala Edwardowi Popielskiemu na poznanie rzeczy, na które w tradycyjny sposób mógłby nawet nie wpaść). 

***
Choć przerysowana, postać Witelona z kart powieści Jabłońskiego przechowuje jednak istotną prawdę - o tym, jak niewygodny był dla kościelnej instytucji. Nawet współcześnie jego tekst demonologiczny ukazał się w sąsiedztwie innego, bardziej ortodoksyjnego. I ze stosownym komentarzem. 
Ciekawy badacz, ograniczony kontekstem swoich czasów, ale wierny naukowej rzetelności, która pancerz przed-sądów potrafi naruszać. Bezkompromisowy, wierny bardziej szukaniu prawdy niż jej zadeklarowanym przyjaciołom. 
Wart tego, byśmy o nim pamiętali.
Zwłaszcza teraz, gdy lęk przed opętaniem budzi się w nas via Halloween. 


_______
Pisząc, korzystałem także z hasła S. Wielgusa, Witelo z Powszechnej Encyklopedii Filozofii, t. 9.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.