niedziela, 6 października 2013

Z LISTÓW POLIAMORYSTY

Drodzy!
Przeczytałem sztukę Bruna, za przysłanie której raz jeszcze dziękuję.
Sporo w niej myśli bardzo mi bliskich, ale w tym liście chcę się skupić na jednym fragmencie, który uderzył mnie dzisiaj szczególnie. Oto on:
"GLORIA VON VICTIS Korzystając z pana tu obecności i wiedzy, którą pan posiada. Chciałam zadać jedno, stare i może nieco naiwne pytanie. 
PROFESOR Postaram się pomóc. 
GLORIA VON VICTIS A zatem, czy można zamienić ołów w złoto? 
PROFESOR Hm(...) odwieczne pytanie alchemików!
Droga pani, nauka poszła już na tyle do przodu, że z całą stanowczością mogę na to pytanie odpowiedzieć.
Nie, nie można! 
SOKRATES Dlaczego? 
PROFESOR Widać od razu, że nie jest pan chemikiem, inaczej nie zadawałby pan tak niedorzecznego pytania. 
SOKRATES Nic nie wiem o tej, jak jej tam (...)
chemii, ale pan zdaje się wie o niej wszystko? 
Gloria ściszonym głosem
GLORIA VON VICTIS No tak, znów się zaczyna ...  
PROFESOR Drogi panie, chemii poświęciłem swoje życiei kategorycznie stwierdzam, że zamiana ołowiu
w złoto nie jest możliwa! 
SOKRATES Czy pan wie, co pan mówi? 
PROFESOR Tak wiem, co mówię! A b s o l u t n i e jest to niemożliwe! 
SOKRATES A może tylko dla pana, bo wie pan tyle ile mówii mówi tyle ile wie? 
PROFESOR Co mi tu pan insynuuje?! To jest niemożliwe dla wszystkich! 
SOKRATES Może to co pan wie, to za mało? 
PROFESOR Pan mnie obraża, wiem wystarczająco dużo, na temat chemii! Wiem co mówię! 
SOKRATES Nie wiem czy wystarczająco dużo? Niech pan powie lepiej, czego o chemii pan nie wie.
PROFESOR A skąd mam wiedzieć, czego o niej nie wiem?  
SOKRATES Czyli nie wie pan, czego pan nie wie o chemii? 
PROFESOR Tak! Nie  wiem, czego nie wiem o chemii! Irytuje mnie pan! 
SOKRATES Czy można zatem wykluczyć, że jest coś o czym pan nie wie, a co mogło by mimo to istnieć? 
PROFESOR Nie, nie można tego wykluczyć. 
SOKRATES A jeśli tym „coś” jest zamiana ołowiu w złoto? 
PROFESOR Nie! Nie wierzę w to!
Poglądy wyznawane przez Profesora należą do najbardziej zdroworozsądkowych przekonań człowieka naszych czasów. Mimo to wydają mi się niepokojące, są bowiem wyrazem "jednotorowości" naszego myślenia, podporządkowanej tryumfowi technonauki i instrumentalnej racjonalności. Jednotorowość ta - jak za Martinem Heideggerem twierdzi Maria Kostyszak - zabija doświadczenie, które zawsze dokonuje się w żywiole wielości, w "niewyczerpanym bogactwie form", w bliskości tego, co dla człowieka źródłowe. Jednotorowość jest uproszczeniem, "z którego drwi rzeczywistość"; uproszczeniem, do którego przywykamy wierząc, że w życiu idzie o oryginalność, rozumianą jako wynalazczość, ciągle przelicytowywanie samego siebie, a nie wierność źródłom nas samym, które stawiają nas w szczerości i prawdzie bycia.

A przecież nowożytna kariera alchemii mniej brała się z wysiłków stricte przyrodniczych, a bardziej z duchowych. Przemiana metalu o zloto poza znaczeniem najbardziej dosłownym była dla alchemików symbolem transmutacji człowieka, jego wewnętrznego przeobrażenia, drogi, na której toczy się prawdziwy człowieczy rozwój. Jest on na tyle trudny, że w wielu przypadkach metal życia zawsze pozostanie kruszcem zwykłym, mało cennym. Nie znaczy to jednak, że sama przemiana jest niemożliwa.

W wypowiedzi Profesora jak w soczewce skupiają się tendencje wspólczesnej kultury. 
Widać w nich doskonale, że obecnie trudno znaleźć uzasadnienie na żmudnego procesu rozwoju wewnętrznego. Dawniej było to prostsze przynajmniej o tyle, o ile dzieje traktowano jako obiektywny proces, który rządzi się własną logiką, rozwija w kierunku urzeczywistnienia sprzyjających człowiekowi wartości (zwłaszcza wolności i rozumności), procesem, w którym jako ludzie jesteśmy zanurzeni i który uobecniamy poprzez swoje działanie. Dziś mówienie o procesie dziejowym nie wytrzymuje już krytyki, a przeszłość staje się raczej kwestią wybiórczej pamięci, emocjonalnego nastrojenia, ewentualnie przestrogi, a nie czymś, w czym złożona jest prawda o jutrze. Pewnie dlatego miast o rozwój zabiegamy o sukces w teraźniejszości, włączamy się w bieg o stanowiska i zaszczyty; w bieg, który rządzi się logiką nowości. Miast cierpliwie budować siebie, każego dnia zmuszeni jesteśmy do bycia coraz bardziej kreatywnym, do nieustannego przelicytowywania innych i samych siebie.

Postawienie na rozwój wewnętrzny jest dziś - jak nigdy - kwestią indywidualnej decyzji, trudnej i odpowiedzialnej. W końcu także nonkonformistycznej. Ale być może dlatego szczególnie cennej. 
Jest to - jak sądzę - decyzja, by szukać źródeł siebie, a nie pozornej oryginalności czy nowości.
Jest to także decyzja, by nie biec w wyścigu, by nie traktować innych jako zagrożenia i konkurencji, ale by szukać dróg miłości, bliskości, współtowarzyszenia, więzi. Taka nauka płynie przynajmniej z doświadczenia "duchowych alchemików", których droga była zawsze zarazem jednostkowa i wspólnotowa pokazując, że wolność nie jest przeciwieństwem "więzi wiążącej serca", a także że uprzywilejowaną hierofanią wolności jest miłość.

Miłość jest dziś szczególnym wyzwaniem. Sądzę tak, dlatego że drogi jej urzeczywistniania w jaskrawy sposób kłócą się dla mnie z dominującą tendecją do myślenia i życia "jednotorowego" i egotycznie "kreatywnego".
Wracając wczoraj od rodziców myślałem nad tekstem Jaka Derridy Polityka przyjaźni.
Derrida przywołuje w niej na początku zdanie Montaigne'a (będące z kolei przywołaniem słów Arystotelesa): O moi przyjaciele, nie ma na świecie przyjaciół.
Paradokslaność tego zdania jest paradoksalnością samej miłości:
miłość bowiem jest zawsze kwestią przyszłości i nadziei, jest zawsze kwestią odpowiedzialnego budowania, jest zawsze obietnicą. 
Owszem, miłość rozgrywa się zawsze tu i teraz, ale jako zobowiązanie, jako wydarzenie wstępne, jako podstawa czy punkt wyjścia do tego, by mogła kiedyś wydarzyć się naprawdę.
Choć doświadczamy jest w teraźniejszości, choć wydarza się w naszym życiu, jest zawsze oczekiwaniem na to,k by się wydarzyła, jest czymś, co uobecniając się ma dopiero się uobecnoć. Nie jest czymś gotowym, ale czymś, co podejmujemy się realizować. Jest niepokojem i drogą, a nie gnuśnym odpoczynkiem w raz przyjętych i nie zmienianych ramach.

Jak sądzę miłość ze swej natury otwarta jest na wielość (jak mówi Ewangelia, kto mało sieje, mało zbiera, kto wiele sieje, zbiera obficie). Jest rękodziełem rozgrywającym się "w żywile wielu znaczeń" i w żywiole wielu ludzi. Wielość ta nie jest jednak nieograniczona i dowolna. Zawsze dzieje się w przestrzeni bliskości, jej warunkiem jest wspólne dzielenie czasu, a proporcją jej przejawiania - jak chce Arystoteles - jest proporcja sprawiedliwości.
Miłość otwarta jest na wielość, bo będąc przestrzenią oczekiwania (modlitwy) jest także przestrzenią ciągłego zaspokajania, nieustannego udzielania odpowiedzi, gdy - jak pisze Derrida - odpowiadać musimy "za, za siebie lub za coś (za kogoś, za działanie, za myśl, za słowa), przed, przed innym, społecznością innych, przed instytucją, trybunałem prawem". Pamiętać jednak należy, że "odpowiadając za" czy "odpowiadając przed" zawsze odpowiadamy Komuś, obecnemu w twarzy Innego i w Innym mieszkającym we mnie samym.

W złoto przemieniać można różne metale - bogactwo i możliwości człowieka są zgoła nieskończone. Dlatego miłość realizuje się na różne sposoby i z różnymi osobami. Nuklearny rodzaj miłości wydaje mi się częśćią "logiki jenotorowej", odejściem od źródłowego żywiołu wielości na rzecz zabójczej kreatywności. Jak bowiem okazywać miłość na nowo komuś, kto - jako wyłączny posiadacz mojego serca - szybko poznaje język moich myśli i uczuć? Jak go zaskoczyć nie popadając w ciężar codzienności? Jak nie odebrać mu wolności, zarzucając go wszystkimi kruszcami, które są we mnie złożone? Jak pozostać sobą, jak być blisko własnych źródeł, gdy koniecznością okazuje się wyjście poza "rutynę", szukanie tego, co niekoniecznie jest tym, co spontanicznie mnie wyraża? Jak odkrywać w sobie kruszce, skoro oswojeni ze sobą wciąż pobudzamy te same struny własnych ciał i własnych dusz? Jak nie zamienić więzi w więzienie?

Moją odpowiedzią na te pytania jest praktyka miłości otwartej na wielość, wielomiłości. 
Choć piękna, pięknem zarówno fizycznym, jak duchowym, jest to jednak praktyka trudna i pełna niebezpieczeństw. W jej perspektywie miłość bowiem przestaje być czymś jasnym i spełnionym (ale czy nie jest tak, że związki w dzisiejszym świecie okazują się nietrwałe właśnie dlatego że  zamiast budować miłość iczekując jej wierzymy, że miłość urzeczywistnia się cała i na raz?). Staje się wyzwaniem, budzi swiadomość, że każde zanidbanie kochanej osoby może ją od nas oddalić zbliżając do innych? Uświadamia własne braki, a pod postacią zazdrości wydobywa na jak najgłębsze kompleksy?
Prawdziwa miłość jest trudna. Bo trudy pozwalają bardziej o siebie dbać, wychodzące demony zmuszają do pracy nad samouleczeniem. Dla mnie praktyka wielomiłości to szkoła własnych kompleksów i dostrzegania swojej wartości. Owszem, społeczne ramy wyznaczone miłości dają poczucie bezpieczeństwa, są komfortowym portem, do którego zawija serce. Jak sądzę, szczera miłość nie lubi komfortowych portów, bo one nie pozwalają dostrzec pomyłek, upadków i błędów. Bez nich zaś nie ma rozwoju - w końcu każde pójscie dalej wynika ze świadomości, że coś nas zatrzymuje. Nie wiem, czy rozwój ma sens. Ma go dla mnie, a - jak sądzę - bez pozytywnego stosunku do błędu i upadania nie ma rozwoju.

Wielomiłość jest jednak niebezpieczna z jeszcze jednego powodu. Łatwo ją bowiem zawłaszczyć. A "logika jednotorowości" jest wszystkożerna i lubi przebierać się za coś, czym nie jest. 
Dlatego - za Arystotelesem i Derridą - sądzę, że warunkiem sine qua non drogi do duchowej transmutacji, drogi traktami (wielo)miłości, jest odpowiedzialność za siebie, "za to kim jesteśmy, co mówimy lub robimy, i to poza zwykła teraźniejszością. Owo 'siebie' czy 'mnie' zakłada zatem jedność, innymi słowy pamięć tego, który odpowiada. ... 'Ja' przyjmuję odpowiedzialność za 'siebie', to znaczy za wszystko, co można przypisać temu, kto nosi moje imię, pozostaje 'ten sam' nie tylko w tej i następnej chwili, w tym i kolejnym stanie, ale nawet poza życiem czy w ogóle 'nazwą własną'".
Jednotorowa logika sukcesu nie uczy nas odpowiedzialności, ale skuteczności, wystawiając ideę (wielo)miłości na kompromitację.
Słowa o więzi, otwartości, wolności, bliskości są bowiem dobrym narzędziem choćby do tego, by realizować się jako swingers. O ile jednak można czuć sympatię do szczerych swingersów, o tyle nie można jej czuć do swingersów nieszczerych, korzystających z języka miłości do tego, by zamiast celu widzieć w drugim człowieku narzędzie do zaspokajenia własnych potrzeb. 

Jest w tym pewnie wiele idealizmu, ale tego uczę się do swoich duchowych mistrzów. Uczę się tego także, śledząc wspólnoty ludzi wespół szukających wolności w duchowym rozwoju, w sztuce transmutacji. Choć bolesna i trudna, jest we mnie zgoda na pięno wielości, bo to jedyny sposób, by nie upraszczać życia i doświadczenia. 
Tak, wierzę, że ołów da się zamienić w złoto.
Ale idzie to tak opornie dlatego, że brak nam szczerości, odważnego życia w prawdzie, odpowiedzialności za siebie.





1 komentarz:

  1. Ad vocem wpisu:
    Najtrudniej zmienia się komponent postawy...
    Pozdrawiam,
    PS.Padł mi blog. Nie z mojej winy. Jeśli nadal masz ochotę, ja zaczynam od początku pisać. Możesz się przyłączyć do czytania/ komentowania.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.