Gdy jest się profesorem (a Ci, którzy czytali dzisiejszą prasę, wiedzą, o co chodzi), pewnie łatwo jest mówić o tym, że uczelnie źle kształcą studentów i że wykładowcom chodzi tylko o pieniądze.
Gdy profesorem się nie jest, zdecydowanie łatwiej jest widzieć, że pieniędzy brakuje na wszystko, a rozwiązania systemowe często raczej krępują działania niż motywują twórczy rozwój. Mimo i obok oficjalnej retoryki.
Udało mi się w tym semestrze wpisać na listę uczestników kursu "Kreatywny asystent - kreatywny student", który dla pracowników naukowo-dydaktycznych zorganizował UŁ. Cieszę się, że mi się udało. Kurs bowiem jest niezwykle pożyteczny nie tylko w warstwie stricte merytorycznej, ale również - o ile nie przede wszystkim - w warstwie "prywatnej". Zgromadzenie ludzi z wielu kierunków i wielu wydziałów, przemieszanie asystentów i adiunktów uzmysłowiło mi, z jak wieloma wspólnymi problemami przychodzi nam się mierzyć.
Wśród nich specjalnie podkreślane są
poczucie samotności w pracy,
brak systemu motywującego (i wcale nie tylko o gratyfikację tu chodzi!), czy
zbyt liczne grupy i nazbyt mała ilość zajęć pozwalających na interakcję (wykłady pozwalają oszczędzać, sprzyjają jednak tylko takiemu modelowi kształcenia, w którym wiedzę transmituje się w jednym kierunku, pomijając, poza sylabusem, sprawy postaw, osobistego rozwoju i tego, jak ważna jest osobista relacją między uczącym a uczącymi się).
Problem wydaje się jednak zdecydowanie bardziej fundamentalny i wiąże się z samą ideą uniwersytetu. We wczorajszej wymianie zdań dobrze było widać rozdarcie - z jednej strony jesteśmy wciąż "romantykami", którzy wierzą w to, że uniwersytet jest wspólnotą uczących i nauczanych, zasadza się więc na twórczych interakcjach między kadrą, między studentami oraz między studentami a kadrą. Wierzymy, że praca badawcza ukierunkowana jest na wartości, prowadzona bezinteresownie, wynika z pasji i potrzeb życiowo-poznawczych wszystkich stron. Z drugiej, wiemy - aż nazbyt boleśnie - że dziś uczelnia staje się (stała?) usługodawcą, sprzedającym usługi edukacyjne tak, jak sprzedaje się chleb, wino czy ryż. Zmiana w funkcjonowaniu wynika pewnie ze zmian cywilizacyjnych, pytanie tylko, czy ciała decydujące (np. Ministerstwo) powinno przyznać się do niej otwarcie, czy dalej uprawiać pełen hipokryzji dyskurs, w którym za starymi ideami i pojęciami przemyca się nowe i niekompatybilne z wcześniejszymi treści.
To, co czuję w sobie, to nostalgia. Nostalgia za tym, by obok instytucji edukacyjno-usługowych pozostawić uniwersytety kształtowane podług ich klasycznego pojmowania. Mam prawą ją czuć, bo należę do szczęściarzy, którzy wspólnoty uniwersyteckiej mogli zaznać.Najpierw w osobistych relacjach z wykładowcami, którzy nie traktowali mnie z góry, ale włączali w swoją pracę sugerując pisanie recenzji czy artykułów (z tej perspektywy uczyłem się, że wykładowca i mistrz może być również partnerem w rozmowach). Później, wciąż jeszcze jako student, na seminarium epistemologicznym prowadzonym przez prof. Barbarę Tuchańską, na którym uczyłem się otwartości, szacunku dla poglądów cudzych i własnych, argumentacji, filozofii nie rozumianej jako historia filozofii i wielu innych rzeczy. Jeszcze później w mojej Katedrze, która jest zarazem przestrzenią współpracy, wymiany myśli, inspirowania się, rzetelnej polemiki, jak i przestrzenią egzystencjalnej bliskości, akceptacji i uwagi.
W końcu doznałem tej wspólnoty w planie interdyscyplinarnym we współpracy w rozmowach i wspólnym pisaniu z Moniką Modrzejewską-Świgulską, w wymianie myśli z Emilią Sitarz czy w dyskusjach (i planach "pisarskich") z Tomkiem Lewandowskim, który nie tylko pokazał mi, co i komu mogę powiedzieć, ale który inspiruje mnie do podjęcia tematów, których z wnętrza własnej dyscypliny pewnie nigdy bym nie sformułował. A przynajmniej nie w taki sposób.
We wszystkich tych relacjach i sytuacjach nie chodzi o sprzedanie czegokolwiek, nie chodzi o pieniądze czy gratyfikacje. Chodzi o życie, o przejście - choć kawałkiem - wspólnej drogi, o rozwój.
I myślę sobie, że w dobie, w której fiksujemy się na innowacyjności czy kreatywności, tak na serio mordujemy je zamieniając uniwersytet w firmę usługową. Sprzedanie wiedzy bowiem nie inspiruje i nie rozwija ciekawości, bez której nikt i nic nie może być innowacyjne i twórcze.
▼
sobota, 28 kwietnia 2012
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
O POJEDNANIU
Dzisiejsze święto jest doskonałym pretekstem do tego, by przypomnieć sobie te spośród czytanych tekstów, których wewnętrzna siła miała jakiś wpływ na nasze życie. W moim przypadku było ich wiele, ale myśli uciekają mi dzisiaj w stronę Jaka Derridy i jego Darować śmierć. Jak dziś pamiętam popołudnie z numerem Odry w ręku, w której trafiłem na ekscerpty tej frapującej medytacji. Pamiętam też wrażenie - zarazem wyciszenia i niepokoju, euforii i poczucia wolności -, które utrzymywało się długo po tym, jak odłożyłem pismo na domową półkę.
Z jednej strony wywód Derridy nie był niczym zaskakująco nowym. Myślę, że wystarczyło odrobić lekcję z Kierkegaarda i Levinasa, żeby to, co napisał, odebrać jako swojskie, zadomowione. Z drugiej jednak jego wywód zaskoczył mnie, był jak nagły rozbłysk magnezji, po którym nic nie było już takie samo. Otworzył mnie także na doznanie kolejnych tekstów poświęconych przyjaźni i gościnności, ofiarowaniu daru...
Logika Derridy jest i była prosta:
Prawdziwy dar jest darem z tego, co (po ludzku) nie daje się ofiarować.
Prawdziwa gościnność to ta, która oddaje wszystko, niczego nie oczekując w zamian.
Prawdziwe wybaczenie to to, które wybacza to, czego wybaczyć nie sposób.
Myślę, że tak samo jest z pojednaniem - prawdziwe pojednanie ma miejsce wtedy, gdy przychodzi do nas z nas samych, gdy nie oczekuje zadośćuczynienia, gdy nie jest jedną ze stron relacji dług-odpłata.
Przez długi czas żyłem w cieniu "katolickich" pojęć; piszę ten wyraz w cudzysłowie, bo był to katolicyzm nieudanych katechez i fatalnych kazań. Czyli wciąż na naszym "rynku" katolicyzm standardowy. Wyniosłem wtedy przekonanie, że pokora jest samoponiżeniem oraz że jedyną szansą na to, by być dobrym człowiekiem, jest nieustanna próba czynienia zadość za to, co zrobiło się złego. Zupełnie nie docierało do mnie, że przesłanie ewangelii jest o wiele bardziej fundamentalne i o wiele trudniejsze: by kochać innych należy kochać siebie oraz: przebaczenie innym zaczyna się od przebaczenia sobie, przebaczenie zaś jest trudne dlatego że jest bezinteresownym darem miłości.
Jeśli wierzyć w prywatne objawienia (jeśli w ogóle wierzyć w objawienie), to prawdę tę przypomniała siostra Faustyna, tyle tylko, że przypomnienie to nie może wejść w całej swej pełni do nauczania Instytucji - instytucje muszą być moralizatorskie, by kontrolować swych członków, zaś przesłanie miłosierdzia jest anarchistyczne, ustanawiając relacje horyzontalne w miejsce sztywnego wertykale hierarchii.
Transmisją tego moralizatorskiego dyktatu jest właśnie nauka o pokorze jako samoponiżeniu. Łatwo jest widzieć własne słabości, autentyczna pokora zaś polega na tym, by obok niedostatków mieć pełną świadomość tego, co jest w nas samych pozytywne. Ten drugi, afirmatywny aspekt pokory, jest o wiele trudniejszy do wcielenia w życie we wspólnotach tak bardzo złamanych pseudo-teologi jak nasza. Trudniejszy, ale i bardziej ważny.
W gruncie rzeczy nie posiadam słów, by pisać o pojednaniu. Tak bardzo zrosła się z nim w naszej kulturze atmosfera wendetty, odpłaty i lęku. Mam wrażenie, że słów trzeba by szukać na Wschodzie. W tamtych rejonach czymś zupełnie jasnym jest to, że brak odpłaty nie jest równoznaczny z tym, że wolno wszystko, a krzywda nie jest czymś, co należy pochwalać. Jednocześnie jednak zło nie jest czymś, do czego należy się przywiązywać, ale czymś, co należy odpuszczać tak często, jak często je się codzienny chleb. Zaczynając to odpuszczenie od siebie. I pamiętając, że świętość nie jest moralną nieskazitelnością, ale stawianiem się jak Bóg, a więc stawaniem się miłością...
Z jednej strony wywód Derridy nie był niczym zaskakująco nowym. Myślę, że wystarczyło odrobić lekcję z Kierkegaarda i Levinasa, żeby to, co napisał, odebrać jako swojskie, zadomowione. Z drugiej jednak jego wywód zaskoczył mnie, był jak nagły rozbłysk magnezji, po którym nic nie było już takie samo. Otworzył mnie także na doznanie kolejnych tekstów poświęconych przyjaźni i gościnności, ofiarowaniu daru...
Logika Derridy jest i była prosta:
Prawdziwy dar jest darem z tego, co (po ludzku) nie daje się ofiarować.
Prawdziwa gościnność to ta, która oddaje wszystko, niczego nie oczekując w zamian.
Prawdziwe wybaczenie to to, które wybacza to, czego wybaczyć nie sposób.
Myślę, że tak samo jest z pojednaniem - prawdziwe pojednanie ma miejsce wtedy, gdy przychodzi do nas z nas samych, gdy nie oczekuje zadośćuczynienia, gdy nie jest jedną ze stron relacji dług-odpłata.
Przez długi czas żyłem w cieniu "katolickich" pojęć; piszę ten wyraz w cudzysłowie, bo był to katolicyzm nieudanych katechez i fatalnych kazań. Czyli wciąż na naszym "rynku" katolicyzm standardowy. Wyniosłem wtedy przekonanie, że pokora jest samoponiżeniem oraz że jedyną szansą na to, by być dobrym człowiekiem, jest nieustanna próba czynienia zadość za to, co zrobiło się złego. Zupełnie nie docierało do mnie, że przesłanie ewangelii jest o wiele bardziej fundamentalne i o wiele trudniejsze: by kochać innych należy kochać siebie oraz: przebaczenie innym zaczyna się od przebaczenia sobie, przebaczenie zaś jest trudne dlatego że jest bezinteresownym darem miłości.
Jeśli wierzyć w prywatne objawienia (jeśli w ogóle wierzyć w objawienie), to prawdę tę przypomniała siostra Faustyna, tyle tylko, że przypomnienie to nie może wejść w całej swej pełni do nauczania Instytucji - instytucje muszą być moralizatorskie, by kontrolować swych członków, zaś przesłanie miłosierdzia jest anarchistyczne, ustanawiając relacje horyzontalne w miejsce sztywnego wertykale hierarchii.
Transmisją tego moralizatorskiego dyktatu jest właśnie nauka o pokorze jako samoponiżeniu. Łatwo jest widzieć własne słabości, autentyczna pokora zaś polega na tym, by obok niedostatków mieć pełną świadomość tego, co jest w nas samych pozytywne. Ten drugi, afirmatywny aspekt pokory, jest o wiele trudniejszy do wcielenia w życie we wspólnotach tak bardzo złamanych pseudo-teologi jak nasza. Trudniejszy, ale i bardziej ważny.
W gruncie rzeczy nie posiadam słów, by pisać o pojednaniu. Tak bardzo zrosła się z nim w naszej kulturze atmosfera wendetty, odpłaty i lęku. Mam wrażenie, że słów trzeba by szukać na Wschodzie. W tamtych rejonach czymś zupełnie jasnym jest to, że brak odpłaty nie jest równoznaczny z tym, że wolno wszystko, a krzywda nie jest czymś, co należy pochwalać. Jednocześnie jednak zło nie jest czymś, do czego należy się przywiązywać, ale czymś, co należy odpuszczać tak często, jak często je się codzienny chleb. Zaczynając to odpuszczenie od siebie. I pamiętając, że świętość nie jest moralną nieskazitelnością, ale stawianiem się jak Bóg, a więc stawaniem się miłością...
niedziela, 22 kwietnia 2012
TRAVIATA BEZ ALFREDA
Kolejna Traviata za mną. Tym razem łódzka, grana w miniaturowej postaci na scenie Teatru im. S. Jaracza. Mówię o miniaturowej postaci, gdyż w dostępnej przestrzeni udało się jeno zamarkować scenografię, musiano podmienić kostiumy (krynoliny po prostu zabierają zbyt dużo miejsca) i zredukować corps de ballet. W warstwie koncepcyjnej przedstawienie trzyma się jednak całkiem nieźle. A wielbicieli klasycznych inscenizacji ująć mógł nawet jego dramaturgiczny nerw.
Muzycznie za to bywało różnie. Sporo ciepłych słów należy się orkiestrze (drobne nieścisłości trafiały się smyczkom, nieco "zapowietrzał" się klarnet); choć fatalnym pomysłem było odtwarzanie części muzyki z playbacku. Uznanie zaskarbił sobie również Zenon Kowalski kapitalnie śpiewający partię starego Germonta. Jego głos to już raczej bas-baryton, o ciemnej, czarnej prawie barwie. Przepięknie brzmiący w górnym rejestrze oraz prowadzony iście z włoska.
O zachwycie mówić można w kontekście Joanny Woś. Wprawdzie Jej głos nie zawsze brzmiał dobrze w pianach (zdarzały się jej też wtedy drobne wpadki intonacyjne), w pierwszym akcie był nieco zbyt ściśnięty i ze dwa razy zdarzyło jej się rozminąć z orkiestrą, niemniej udało Jej się zbudować bardzo przekonującą postać tak pod względem aktorskim (!), jak i wokalnym. Pysznie brzmiało wysokie es na zakończenie Sempre libera! Doskonałe były poprzedzające je staccata. Artystka ujmowała kulturą śpiewu, świetnym operowaniem oddechem, nieskazitelnym legato. Kreacja takiej klasy śmiało zasługuje na pokazanie na bardziej eksponowanych w świecie scenach niż nasz Jaracz/Wielki.
Za to nic dobrego nie jestem w stanie powiedzieć o Mirosławie Niewiadomskim. Początkowo miałem nadzieję, że artysta rozśpiewa się z aktu na akt. Było jednak inaczej - z aktu na akt było coraz gorzej, by w końcu zamiast pian śpiewanych głosem tenorowym usłyszeć ledwo brzmiący falset. Artysta forsował góry, biorąc je siłowo i bez lekkości. Śpiewał niewyrównaną barwą głosu. O legato można było co najwyżej pomarzyć. No i - lust but not least - najnormalniej w świecie "beczał" (tenor Niewiadomskiego bowiem ma przyrodzony sobie "grosik", a taki stan rzeczy wytrzymuję - jeśli chodzi o solistów - tylko u Carla Bergonziego). Być może artysta był niedysponowany - nie wiem, nie miałem bodaj okazji słyszeć go wcześniej; moje smutne przypuszczenia co do jego możliwości potwierdza jednak to, że w drugim akcie opery wycięto całą popisową scenę, w której powinien błysnąć talentem i pokazać swoje możliwości. Swoją drogą smutne to miasto, w którym rozwiązuje się uwagę z zasłużonym dla sceny tenorem (myślę o Krzysztofie Bednarku) potrafiącym poradzić sobie z meandrami partii Alfreda, by serwować słuchaczom opery w postaci okrojonej i dostrojonej.
Cóż zatem, na pytanie, "gdzie, ..., był Alfred?" nie umiem odpowiedzieć. Spektakl oceniam jednak in plus. I Panią Woś poproszę o więcej.
http://www.youtube.com/watch?v=6UkpqEgNb80
Muzycznie za to bywało różnie. Sporo ciepłych słów należy się orkiestrze (drobne nieścisłości trafiały się smyczkom, nieco "zapowietrzał" się klarnet); choć fatalnym pomysłem było odtwarzanie części muzyki z playbacku. Uznanie zaskarbił sobie również Zenon Kowalski kapitalnie śpiewający partię starego Germonta. Jego głos to już raczej bas-baryton, o ciemnej, czarnej prawie barwie. Przepięknie brzmiący w górnym rejestrze oraz prowadzony iście z włoska.
O zachwycie mówić można w kontekście Joanny Woś. Wprawdzie Jej głos nie zawsze brzmiał dobrze w pianach (zdarzały się jej też wtedy drobne wpadki intonacyjne), w pierwszym akcie był nieco zbyt ściśnięty i ze dwa razy zdarzyło jej się rozminąć z orkiestrą, niemniej udało Jej się zbudować bardzo przekonującą postać tak pod względem aktorskim (!), jak i wokalnym. Pysznie brzmiało wysokie es na zakończenie Sempre libera! Doskonałe były poprzedzające je staccata. Artystka ujmowała kulturą śpiewu, świetnym operowaniem oddechem, nieskazitelnym legato. Kreacja takiej klasy śmiało zasługuje na pokazanie na bardziej eksponowanych w świecie scenach niż nasz Jaracz/Wielki.
Za to nic dobrego nie jestem w stanie powiedzieć o Mirosławie Niewiadomskim. Początkowo miałem nadzieję, że artysta rozśpiewa się z aktu na akt. Było jednak inaczej - z aktu na akt było coraz gorzej, by w końcu zamiast pian śpiewanych głosem tenorowym usłyszeć ledwo brzmiący falset. Artysta forsował góry, biorąc je siłowo i bez lekkości. Śpiewał niewyrównaną barwą głosu. O legato można było co najwyżej pomarzyć. No i - lust but not least - najnormalniej w świecie "beczał" (tenor Niewiadomskiego bowiem ma przyrodzony sobie "grosik", a taki stan rzeczy wytrzymuję - jeśli chodzi o solistów - tylko u Carla Bergonziego). Być może artysta był niedysponowany - nie wiem, nie miałem bodaj okazji słyszeć go wcześniej; moje smutne przypuszczenia co do jego możliwości potwierdza jednak to, że w drugim akcie opery wycięto całą popisową scenę, w której powinien błysnąć talentem i pokazać swoje możliwości. Swoją drogą smutne to miasto, w którym rozwiązuje się uwagę z zasłużonym dla sceny tenorem (myślę o Krzysztofie Bednarku) potrafiącym poradzić sobie z meandrami partii Alfreda, by serwować słuchaczom opery w postaci okrojonej i dostrojonej.
Cóż zatem, na pytanie, "gdzie, ..., był Alfred?" nie umiem odpowiedzieć. Spektakl oceniam jednak in plus. I Panią Woś poproszę o więcej.
http://www.youtube.com/watch?v=6UkpqEgNb80
sobota, 21 kwietnia 2012
POCHWAŁA BAROKU
Im bardziej samotny czuję się w tłumie, tym intensywniej myślę o czasach, w jakich chciałbym żyć. Dawnej moja nostalgia ściągała mnie ku złotej dobie średniowiecza, w której rozwojowi uniwersytetu (z niezapomnianymi i nigdy nie powtórzonymi już w tak swobodnej formie dyskusjami teologicznymi) towarzyszyły barwne (acz z niechęcią do pasków) stroje "metroseksualnych" młodzianów, arcykolorowe wnętrza świątyń i pieśni truwerów, a wieńczyły freski Fra Angelica czy manuelińska architektura Portugalii.
Nostalgię za tamtymi czasami czuję ciągle, choć dziś psychicznego wytchnienia szukam w powrotach do baroku. Jest w tej epoce jakaś pełnia - koniec łączy się z początkiem, dekadencja z nowością, żelazna dyscyplina z kompletną dezynwolturą.
Jakże piękny musi być to świat, gdzie monodia akompaniowana idzie ręka w rękę z wybujałą polifonią.
Jakże piękny musi być to świat, gdzie strojowi temperowanemu równomiernie towarzyszy strój temperowany "dobrze" (jak u Bacha) czy strój naturalny, pozwalające każdej tonacji mówić własną barwą i charakterem.
Jakże piękny musi być to świat, gdzie nauce towarzyszy alchemia i hermetyzm; rozumowi - mistyczność, światu - boskość (Deus sive Natura dicit Spinoza!).
Barok jako pełnia godząca przeciwieństwa. Świat, w którym jedyną wykluczoną rzeczą jest samo wykluczenie! (Dygresyjnie: lubię barok, bo nie lubię tolerancji. Zgadzam się z Jakiem Derridą, że nie da się wymazać z tego słowa jego katolickiej genezy: wiemy, gdzie jest prawda, wiemy, gdzie dobro, i z tym poczuciem wyższości zgadzamy się tolerować X i Y, byle nie próbowały stać się równouprawnionym dobrem i prawdą, równą nam odmiennością).
Myślę o tym zawsze, gdy słucham fug - wciąż to potrafię, ale wciąż jest mi smutno, że musiałem się tego uczyć. Dla człowieka współczesnej, post-oświeceniowej kultury jednoczesne słuchanie wielości nie jest naturalne, wręcz przeciwnie...
Myślę o tym zawsze, gdy samotny w tłumie tęsknię za tym, żeby ktoś mnie przygarnął - nie za COŚ, co mogę dać, wnieść, czym można mnie wymierzyć, ale jako jeden z głosów w kontrapunktycznie wyznaczonej strukturze świata.
Myślę o tym zawsze, gdy oglądam reprodukcje Balthusa, w których przetrwało coś z magii tamtej jedności i tamtej rozkoszy.
Hmm..., wiem, że takiego baroku nie było. Ale dobrze móc za nim tęsknić. A jak nie tęsknić, gdy słyszy się siłę choćby muzyki takiej jak ta??
http://www.youtube.com/watch?v=KErv6I-1ODk
piątek, 20 kwietnia 2012
O FILOZOFII I MUZYCE - PROLEGOMENA
Emi i Lwu
Gdy przysłuchiwałem się wczoraj gościom Polskiego Towarzystwa Filozoficznego dyskutującym nad rolą filozofii w biologii, prawie, literaturoznawstwie czy historii miałem wrażenie, iż - mimo ciekawych uwag - sytuacja w tej kwestii jest poniekąd wyraźna i mało kontrowersyjna. Filozofia jest elementem składowym tych dziedzin i sensownie wykładana od dawna je wzbogaca.Pewnie dlatego najbardziej ożywiłem się przy wypowiedzi dotyczącej rachunkowości - nie miałem wcześniej pojęcia ani co do tego, że można znaleźć w niej żywe filozoficzne inspiracje, ani że inspiracje te czerpie ostatnio z myśli Michela Foucaulta.Słuchając myślałem także o tym, czego mi brakowało. A brakowało mi głosów podejmujących kwestie splotu filozofii z dyscyplinami i dziedzinami nieoczywistymi: z naukami stricte inżynieryjnymi, z architekturą (która jak żadna łączy w sobie potencjał twórczy oraz bagaż humanistyczny z matematyczną precyzją i inżynierską sprawnością), a zwłaszcza z muzyką. W każdej z tych "sytuacji" filozofia odbierana jest zazwyczaj jako odklejony od rzeczywistości, do niczego niepotrzebny garb, mnie zaś wydaje mi się czymś niezwykle istotnym. I nie jest to przekonanie bez pokrycia - jedne z piękniejszych dyskusji toczyłem jako dydaktyk z doktorantami Akademii Muzycznej. Wystarczyło wyczuć, co z bogatego skarbca tradycji filozoficznej może być dla nich ciekawe czy prowokujące, i pozwolić im mówić.
Pamiętam moment, gdy miałem dokonać życiowego wyboru - wahałem się pomiędzy muzykologią a filozofią. W pierwszym odruchu nie wybrałem ani pierwszej, ani drugiej, bojąc się, że studia filozoficzne doprowadzą mnie do zupełnej alienacji. Życie jednak postanowiło napisać inny scenariusz. Którego nie żałuję i za który jestem życiu wdzięczny. Nie zmienia to jednak faktu, że nie umiałbym pracować (a niekiedy filozofować, bo filozofem się nie jest, ale się nim bywa) bez muzyki, tak jak nie umiałbym chłonąć muzyki bez filozoficznego zaplecza.
Związki filozofii z muzyką mogą być wielorakiego rodzaju. Z grubsza - i tylko szkicowo (także w sensie nieprecyzowania pojęć: blog i prolegomena to nie miejsce na takie zabawy, może kiedyś dane mi będzie powiedzieć o tym więcej i bardziej precyzyjnie) - związki te podzieliłbym na trzy rodzaje:
Po pierwsze, filozof może zastanawiać się nad tym czym jest muzyka, czym jest dzieło muzyczne etc. Wybornym, przykładem takiej filozoficznej roboty są prace Romana Ingardena. Jego analizy ontologiczne, odsłaniające zarówno strukturę dzieła muzycznego, jak i badające sposoby jego odbioru wciąż są nie do przecenienia, a na polskim gruncie zapewne nadal nie zostały przelicytowane.
Po drugie, muzykolog może czerpać z filozofii (narzędzia, perspektywy) po to, by pełniej zrozumieć analizowane dzieło czy postać badanego muzyka. Może też badać, jaką filozofię wykorzystywał sam autor (choćby Richard Wagner czy Olivier Messiaen) wplatając ją w tkankę kompozycji. Jako przykład wskazać tu można Bohdana Pocieja, który - mniej lub bardziej udatnie - wykorzystywał filozofię choćby dla odmalowania sensów skrytych w partyturach Gustawa Mahlera; który bez filozofii nie wyobrażał sobie mówienia o kwartetach smyczkowych Henryka Mikołaja Góreckiego, który...
Po trzecie, można traktować dyskurs i i opowieść muzyczną jako komplementarne formy filozoficznej medytacji. Rządzą się one wtedy podobnymi prawami (badać więc można "muzyczność" filozoficznych tekstów, tak jak w przypadku literatury robiła to Elżbieta Tyszecka-Grygorowicz w książce poświęconej muzyczności u Marcela Prousta, Tomasza Manna i Jarosława Iwaszkiewicza; odkrywać można - z drugiej flanki - podstawy muzyki Bacha w nowożytnej idei mathesis universalis).
Podejmują również podobne i podobnie fundamentalne tematy. "Turangalila" Messiaena jest medytacją o miłości równie piękną i równie mądrą jak Traktat o miłości Ibn Arabiego.
Dla mnie najistotniejsza jest właśnie ta komplementarność. Filozofię traktuję coraz bardziej jako uwiarygodnione życiem poszukanie rozwiązań problemów mając wewnętrzne przekonanie co do tego, że zwieńczeniem tych poszukiwań może być (przynajmniej w niektórych przypadkach) wejście w tajemnicę, której nie da oddać się za pomocą filozoficzno-językowych narzędzi. To, co niewypowiedziane lepiej ewokuje i odsłania muzyka, pozwalając nie przerywać medytacji, ale przenieść ją na inny poziom. Poziom intymny, ale w szczególny sposób otwarty. Muzyka bowiem, odmiennie niż dyskurs, pozwala na jednoczesne wespół-bycie w tajemnicy więcej niż jednej osoby.
Może dlatego w lot dogaduję się z tymi, którzy "muzykę czują", a o wiele dłużej przychodzi mi szukać podstaw (z)rozumienia z tymi, dla których muzyka jest światem z obcego archipelagu.
środa, 18 kwietnia 2012
POETYCKIE WYPISY (NIE TYLKO) Z MONATEN
Jestem za blisko, żeby mu się śnić
On śpi,
w tej chwili dostępniejszy
widzianej raz w życiu
kasjerce wędrownego cyrku z jednym
lwem
niż mnie leżącej obok.
Teraz dla niej rośnie w nim dolina
rudolistna, zamknięta ośnieżoną
górą
w lazurowym powietrzu. Ja jestem
za blisko,
żeby mu z nieba spaść.
jak odpowiadać na niestawiane
pytania,
jeśli w dodatku jest się kimś
tak bardzo dla was nikim
I pamiętajcie, większość
tego, co jest najważniejsze w życiu, trudno dostrzec gołym okiem. Wartość
jakości chwili, którą spędzacie z innymi, znacznie przewyższa ilość.
***
Na twojej twarzy delikatnie
położył się cień
Wąskie kręte i pachnące kurzem schody
Niewielki pokój w senne popołudnie
Jedyne miejsce gdzie miłość spotyka się z poezją
Wąskie kręte i pachnące kurzem schody
Niewielki pokój w senne popołudnie
Jedyne miejsce gdzie miłość spotyka się z poezją
Nie bój
się, Kirke
W krwioobiegu świata to nie
magia jest fluidem spajającym rzeczy
Lecz jeden
cień
jedno wspomnienie
jak płomień świecy najintensywniejsze
gdy przygasa
W krwioobiegu świata to nie
magia jest fluidem spajającym rzeczy
Lecz jeden
cień
jedno wspomnienie
jak płomień świecy najintensywniejsze
gdy przygasa
Od (braku) nadziei wolę
twoją wymownie milczącą twarz
na piaskownicy łóżka
Dwa pierwsze cytaty pochodzą z wierszy Wisławy
Szymborskiej; trzeci z Toma Waitsa. Pozostałe trzy teksty - są moim (wy)tworem.
niedziela, 15 kwietnia 2012
TRAVIATA JAKO TEATR. E VIVA DESSAY!!!
Pierwsza "telewizyjno"-filharmoniczna transmisja z MET za mną. Na start klasyka - Verdi i jego Traviata. Przyznam szczerze, że choć lubię tę operę w stopniu ponadprzeciętnym, to jednak nie spodziewałem się, że wyjdę z przekazu poruszony na jakiś nowy, wcześniej nie doświadczony przeze mnie sposób. I - szczęśliwie - pomyliłem się. Spektakl bowiem, choć nie wolny od wad, wywołał we mnie emocje i przemyślenia zupełnie niespodziewane.
Największa w tym zasługa Natalie Dessay. O dziwo, bo nie dysponuje ona głosem, który jest w stanie udźwignąć wokalnie partię Violetty. Nazbyt lekki, po operacji strun głosowych, stracił też wiele jeśli chodzi o urodę i techniczną biegłość. Koloratury zatem nie były odpowiednio precyzyjne i dokładne, wysokie dźwięki bywały wymęczone (choć Dessay pokusiła się o kadencję z trzykreślnym es w E strano!), sypała się intonacja, a niekiedy po prostu głos się załamywał. Mimo to Jej kreacja była wstrząsająca. Dessay potrafiła bowiem zbudować postać Violetty. Przy czym doskonała byłą nie tylko jej gra, ale także koncepcja stricte wokalna. Jej śpiew nie tyle podporządkowany był nutom, ile słowom - to w oparciu o nie wydobywane były potencje zaklęte w muzyce Verdiego. Dzięki temu wreszcie można się było przekonać na czym polega mistrzostwo Verdiego w muzycznym budowaniu psychologicznych portretów postaci: choćby koloratury wcale nie służą tu popisowi solistki, ale są wyrazem blichtru i pustki świata zbytku, ewentualnie (w ostatnim akcie) wracającej na chwilę do Violetty beztroski i radości życia. O tym, że opera powinna być teatrem na każdym poziomie i że o kreację w niej chodzi, można się było przekonać zestawiając Dessay z Matthew Polenzanim. Co z tego, że śpiewał on Alfreda pięknym, wyrównanym głosem, bezbłędnym technicznie i swobodnym w górze (piękne wykończenie kadencji w Oh mio rimorso!), skoro nie stworzył żadnej postaci, a szlachetność wokalna roli nie wyszła poza to, co zdążyli w niej pokazać Alfredo Kraus czy Giacomo Aragall.
Do myślenia dały mi z kolei dwie sprawy. Pierwsza, to wpleciony w akcję topos śmierci jako lekarza człowieka. W wielu momentach spektaklu moje myśli biegły w stronę Czarnoksiężnika z archipelagu Ursuli Le Guin. I tu, i tu perspektywa śmierci, czy raczej umiejętności stanięcia z nią oko w oko, okazywała się szansą na uautentycznienie swojego życia. Druga, to zbudowanie spektaklu na wyraźnej opozycji między światem wspólnoty, która buduje więzi w oparciu o zabawę, śmiech i brak trudnych emocji, a światem jednostki pełnej tęsknot, bólu, egzystencjalnego rozedrgania, za które ze wspólnoty jest wykluczana. Oba motywy - tak bardzo współczesne - zbiegły się w ostatnim akcie: moment, w którym karnawał wdziera się do smutnego pokoju umierającej Violetty stał się tu momentem konfrontacji. Odchodząca Violetta spotyka się tu ze swoim sobowtórem, wciąż beztroskim, tak jak ona skazanym już jednak na zagładę.
Największa w tym zasługa Natalie Dessay. O dziwo, bo nie dysponuje ona głosem, który jest w stanie udźwignąć wokalnie partię Violetty. Nazbyt lekki, po operacji strun głosowych, stracił też wiele jeśli chodzi o urodę i techniczną biegłość. Koloratury zatem nie były odpowiednio precyzyjne i dokładne, wysokie dźwięki bywały wymęczone (choć Dessay pokusiła się o kadencję z trzykreślnym es w E strano!), sypała się intonacja, a niekiedy po prostu głos się załamywał. Mimo to Jej kreacja była wstrząsająca. Dessay potrafiła bowiem zbudować postać Violetty. Przy czym doskonała byłą nie tylko jej gra, ale także koncepcja stricte wokalna. Jej śpiew nie tyle podporządkowany był nutom, ile słowom - to w oparciu o nie wydobywane były potencje zaklęte w muzyce Verdiego. Dzięki temu wreszcie można się było przekonać na czym polega mistrzostwo Verdiego w muzycznym budowaniu psychologicznych portretów postaci: choćby koloratury wcale nie służą tu popisowi solistki, ale są wyrazem blichtru i pustki świata zbytku, ewentualnie (w ostatnim akcie) wracającej na chwilę do Violetty beztroski i radości życia. O tym, że opera powinna być teatrem na każdym poziomie i że o kreację w niej chodzi, można się było przekonać zestawiając Dessay z Matthew Polenzanim. Co z tego, że śpiewał on Alfreda pięknym, wyrównanym głosem, bezbłędnym technicznie i swobodnym w górze (piękne wykończenie kadencji w Oh mio rimorso!), skoro nie stworzył żadnej postaci, a szlachetność wokalna roli nie wyszła poza to, co zdążyli w niej pokazać Alfredo Kraus czy Giacomo Aragall.
Do myślenia dały mi z kolei dwie sprawy. Pierwsza, to wpleciony w akcję topos śmierci jako lekarza człowieka. W wielu momentach spektaklu moje myśli biegły w stronę Czarnoksiężnika z archipelagu Ursuli Le Guin. I tu, i tu perspektywa śmierci, czy raczej umiejętności stanięcia z nią oko w oko, okazywała się szansą na uautentycznienie swojego życia. Druga, to zbudowanie spektaklu na wyraźnej opozycji między światem wspólnoty, która buduje więzi w oparciu o zabawę, śmiech i brak trudnych emocji, a światem jednostki pełnej tęsknot, bólu, egzystencjalnego rozedrgania, za które ze wspólnoty jest wykluczana. Oba motywy - tak bardzo współczesne - zbiegły się w ostatnim akcie: moment, w którym karnawał wdziera się do smutnego pokoju umierającej Violetty stał się tu momentem konfrontacji. Odchodząca Violetta spotyka się tu ze swoim sobowtórem, wciąż beztroskim, tak jak ona skazanym już jednak na zagładę.
sobota, 14 kwietnia 2012
ORAWSKI, MIŁOŚĆ, PARRHESIA
Piotra Orawskiego cenię jako Pana od Muzyki - za jego audycje, teksty w książeczkach towarzyszących płytom, autora książek. Ale cenię go również za myśli, które obficie spisuje i umieszcza na swojej stronie internetowej.
Myśli pełne erudycji (czasem irytującej, bo chciałbym usłyszeć Jego własny głos nie skrywany za kolejną ciekawą lekturą czy odsłuchanym arcydziełem), ciepła, także wrażliwości. Indywidualizowane dedykacją dla Rafała. Budzące chęć polemiki.
Myśli odważne i pokorne. Odważne w podejmowaniu wielkich tematów - jak miłość, zazdrość, prawda, oddalenie czy Kunst der Fuge - niegdyś tak bliskich filozofom, a ostatnio pogrzebanych wraz ze śmiercią wielkich narracji. Pokorne w świadomości, że wszelkie rozważania prowadzą tu do lekkiego rozświetlenia mroku, nie do światła - bo tak ważne tematy na zawsze pozostają tajemnicą.
Wróciłem dziś do fragmentów, które Orawski poświęcił miłości. I zatęskniłem do czasów, gdy świat nie był opisywalną matematycznie maszyną, lecz żywą całością, w której każda z rzeczy podążała w miłosnym ruchu ku swemu punktowi ciążenia. Zatęskniłem nawet za Fourierem, którego stać było jeszcze na szaloną wizję zakochanych planet, oddających się miłosnemu uniesieniu poprzez moc aromatycznego przyciągania. Zatęskniłem wreszcie do czasów, gdy uczuć nie mylono jeszcze z emocjami i gdy miłości nie zrównano właśnie z prostym przeżyciem radości, uniesienia czy innych pozytywnych odczuć.
Buntowałem się kiedyś przeciw staremu dyskursowi, który mówił, że miłość to nie uczucia-emocje. Wydawało mi się, że w takiej perspektywie miłość jest czymś zimnym i wykalkulowanym. Ale chyba tak nie jest.
Spotkanie ze Stefanem Swieżawskim, który - ślepy już - chłonął moją obecność dotykiem i rozumiejącym pytaniem nawet o sprawy najprostsze, bez mentorskiej obawy przed kompromitacją płynącą z niewiedzy...
Spotkanie z panią Teresą, zawsze ciepłą i otwartą, rozbudzającą we mnie (w nas) nadzieję i poczucie własnej wyjątkowości nawet, gdy krytykowała, nawet, gdy cierpiała tak, że rzadko kto byłby w stanie to znieść...
...nauczyły mnie, że w swoim fundamencie miłość jest otwarciem bycia i uważnością... To z nich wypływają uczucia-emocje, a zarazem uczucia-emocje mają na nie wpływ. Gdyby było inaczej trudności, problemy, przypływy smutku, złość, gniew, żal czy twardszy niż zwykle ton głosu oznaczałyby, że miłość nieustannie się kończy i (niekiedy) zaczyna od nowa. Ona jednak trwa; trwa dopóty, dopóki mimo takich emocji-uczuć trwa otwarcie na Drugiego i trwa uważne skupienie na Jego dobru.
Tyle zrozumiałem. Tajemnicą pozostaje jednak dla mnie granica, której przekroczenie sprawia, że emocje stają się dla miłości mysterium iniquitatis. Bo przecież jest jakiś moment, w którym - chcąc lub nie - otwartość zamienia się w ucieczkę, by w końcu stać się wycofaniem i zamknięciem. Jak jednak rozpoznać tę granicę, żeby jej nie przekroczyć?
Nie wiem, choć na intuicję czuję, że tym, co otwiera i wyzwala jest prawda. Prawda nazywania emocji, gotowość ich rozumienia i wspólnego przeżywania, brania za nie odpowiedzialności. I otwierania ich tym, co najprostsze - niekiedy pokornym "przepraszam", niekiedy ciepłym przytuleniem. Prawda jako parrhesia...
Myśli pełne erudycji (czasem irytującej, bo chciałbym usłyszeć Jego własny głos nie skrywany za kolejną ciekawą lekturą czy odsłuchanym arcydziełem), ciepła, także wrażliwości. Indywidualizowane dedykacją dla Rafała. Budzące chęć polemiki.
Myśli odważne i pokorne. Odważne w podejmowaniu wielkich tematów - jak miłość, zazdrość, prawda, oddalenie czy Kunst der Fuge - niegdyś tak bliskich filozofom, a ostatnio pogrzebanych wraz ze śmiercią wielkich narracji. Pokorne w świadomości, że wszelkie rozważania prowadzą tu do lekkiego rozświetlenia mroku, nie do światła - bo tak ważne tematy na zawsze pozostają tajemnicą.
Wróciłem dziś do fragmentów, które Orawski poświęcił miłości. I zatęskniłem do czasów, gdy świat nie był opisywalną matematycznie maszyną, lecz żywą całością, w której każda z rzeczy podążała w miłosnym ruchu ku swemu punktowi ciążenia. Zatęskniłem nawet za Fourierem, którego stać było jeszcze na szaloną wizję zakochanych planet, oddających się miłosnemu uniesieniu poprzez moc aromatycznego przyciągania. Zatęskniłem wreszcie do czasów, gdy uczuć nie mylono jeszcze z emocjami i gdy miłości nie zrównano właśnie z prostym przeżyciem radości, uniesienia czy innych pozytywnych odczuć.
Buntowałem się kiedyś przeciw staremu dyskursowi, który mówił, że miłość to nie uczucia-emocje. Wydawało mi się, że w takiej perspektywie miłość jest czymś zimnym i wykalkulowanym. Ale chyba tak nie jest.
Spotkanie ze Stefanem Swieżawskim, który - ślepy już - chłonął moją obecność dotykiem i rozumiejącym pytaniem nawet o sprawy najprostsze, bez mentorskiej obawy przed kompromitacją płynącą z niewiedzy...
Spotkanie z panią Teresą, zawsze ciepłą i otwartą, rozbudzającą we mnie (w nas) nadzieję i poczucie własnej wyjątkowości nawet, gdy krytykowała, nawet, gdy cierpiała tak, że rzadko kto byłby w stanie to znieść...
...nauczyły mnie, że w swoim fundamencie miłość jest otwarciem bycia i uważnością... To z nich wypływają uczucia-emocje, a zarazem uczucia-emocje mają na nie wpływ. Gdyby było inaczej trudności, problemy, przypływy smutku, złość, gniew, żal czy twardszy niż zwykle ton głosu oznaczałyby, że miłość nieustannie się kończy i (niekiedy) zaczyna od nowa. Ona jednak trwa; trwa dopóty, dopóki mimo takich emocji-uczuć trwa otwarcie na Drugiego i trwa uważne skupienie na Jego dobru.
Tyle zrozumiałem. Tajemnicą pozostaje jednak dla mnie granica, której przekroczenie sprawia, że emocje stają się dla miłości mysterium iniquitatis. Bo przecież jest jakiś moment, w którym - chcąc lub nie - otwartość zamienia się w ucieczkę, by w końcu stać się wycofaniem i zamknięciem. Jak jednak rozpoznać tę granicę, żeby jej nie przekroczyć?
Nie wiem, choć na intuicję czuję, że tym, co otwiera i wyzwala jest prawda. Prawda nazywania emocji, gotowość ich rozumienia i wspólnego przeżywania, brania za nie odpowiedzialności. I otwierania ich tym, co najprostsze - niekiedy pokornym "przepraszam", niekiedy ciepłym przytuleniem. Prawda jako parrhesia...
czwartek, 12 kwietnia 2012
POFILMOWY KOSMOS MYŚLI
1. Piękni (w sensie starego kalos-k'agathos) ludzie dzielą sie pięknymi filmami. A piękne filmy to te, które pozwalają rozumieć lepiej i pełniej. Odkąd pamiętam, w swoim poczuciu odmienności, szukałem w kinie punktów odniesienia, opowieści, które chociaż odrobinę pozwoliłyby mi rozsądniej ogarnąć otaczający świat i samego siebie. I które - choćby pośrednio - odsłoniłyby mnie i moje problemy najbliższym zmuszając ich do refleksji.
2. Rozumienie jest czymś zarazem najbardziej podstawowym oraz najtrudniejszym w życiu. Albowiem by rozumieć nie można wiedzieć na pewno, trzeba być otwartym na zmianę zdania, akceptację cudzych racji, zrobienie miejsca dla czegoś, co inne niż moje, a jednak tak samo przekonywające; rozumieć to także (a może przede wszystkim) słuchać i nie bać się tematów czy słów, które mogą niepokoić albo otwierać rany.
3. O tym, jaką moc ma rozumienie, przekonałem się przynajmniej trzy razy w życiu. Choć proces ten trwał lata, pozwoliło mi przeprowadzić mamę od kompletnego zanegowania tego kim jestem, do szacunku, otwartości i bliskości. Pozwoliło zamienić związek w przyjaźń. Wreszcie pozwoliło mi zrezygnować z niedających się zrealizować oczekiwań i dostrzec w M. wartość po prostu, dla której warto wyrzec się tego, co być może piękne, ale mniej wartościowe.
A jednak tak mało osób chce rozumieć nakładając na innych taki garb samotności i niezrozumienia, który wymaga uruchomienia nadludzkich wprost sił, by chcieć trwać.
Wciąż nie wiem również, dlaczego z niektórymi można pójść drogą rozumienia, a z innymi - nawet czy zwłaszcza z najbliższymi - nie wydarzy się to nigdy.
4. Skończyłem oglądać Modlitwy za Bobbiego - płacząc jak bóbr. Chwilami miałem wrażenie, ze to film o mnie. Wciąż bowiem noszę w sobie przekonanie, że jestem ucieleśnionym grzechem. Choć uśpione - wraca niekiedy; w serce człowieka zbyt mocno zapadają choćby takie chwile, gdy - młody, zagubiony, szukający perspektywy, która ułoży mu świat - spowiada się z tego, że kocha, samą miłość traktując jako zło.
5. Ale nie jedyne to wykluczenie, które noszę w sobie. Drugie dokonało się pośród 'swoich'. Tych, którzy cierpią się i cieszą, bezinteresownie niosą pomoc, słuchają podobnych płyt i interesują ich podobne tematy, spotkałem późno. Bo ich nie widać - są ludźmi pośród ludzi: kolorowymi, często piekielnie inteligentnymi i twórczymi, ale w pewnym fundamentalnym oraz pozytywnym sensie zwykłymi. Szukając siebie w okresie dojrzewania widziało się nie codzienność (choćby mądrą i twórczą), ale miejsca, które chciały być widoczne, gdzie człowieka często gęsto zamieniano w opakowany w ciuchy towar, a miłość czy bliskość rozumiano jako - być może jednorazowe - użycie. Petryfikując to później w stylach marszy, parad i bałamutnych tekstów wielbiących nieformalność i promiskuityzm.
6. Nie chciałem trwać, choć nie udało mi się zmienić tego stanu rzeczy. Ta niechęć wrosła we mnie tak silnie, że pewnie nigdy się z niej nie wyzwolę. W sumie każdego dnia muszę walczyć o swoją wartość i godność nie w oczach innych, ale we własnych oczach. Wciąż potrzebując nadludzkich sił. Wciąż nie umiejąc przestać wierzyć.
7. Modlitwy za Bobbiego nie tylko pozwoliły mi płakać, wspominać, poczuć otuchę. Pozwoliły mi również pojąć dlaczego rozumienie jest tak trudne - ano dlatego że rozumieć znaczy wiedzieć, że często nie wystarczy kochać, ale trzeba jeszcze akceptować. Każdą inność - od wyboru drogi życiowej odmiennej od naszych preferencji, po..., i po..., i jeszcze... Wiem też, że na katechezach miast wymuszać kucie na blachę formułek katechizmu winno się oglądać takie filmy jak ten, czy równie silnie przeze mnie zapamiętany Ksiądz. Może wtedy w praktyce katecheza uczyłaby kochać ludzi. I pokazywałaby, że jedyna autentyczna miłość do Boga, to miłość pełna pytań i wątpliwości, wolna zaś od oczywistych i jasnych odpowiedzi.
2. Rozumienie jest czymś zarazem najbardziej podstawowym oraz najtrudniejszym w życiu. Albowiem by rozumieć nie można wiedzieć na pewno, trzeba być otwartym na zmianę zdania, akceptację cudzych racji, zrobienie miejsca dla czegoś, co inne niż moje, a jednak tak samo przekonywające; rozumieć to także (a może przede wszystkim) słuchać i nie bać się tematów czy słów, które mogą niepokoić albo otwierać rany.
3. O tym, jaką moc ma rozumienie, przekonałem się przynajmniej trzy razy w życiu. Choć proces ten trwał lata, pozwoliło mi przeprowadzić mamę od kompletnego zanegowania tego kim jestem, do szacunku, otwartości i bliskości. Pozwoliło zamienić związek w przyjaźń. Wreszcie pozwoliło mi zrezygnować z niedających się zrealizować oczekiwań i dostrzec w M. wartość po prostu, dla której warto wyrzec się tego, co być może piękne, ale mniej wartościowe.
A jednak tak mało osób chce rozumieć nakładając na innych taki garb samotności i niezrozumienia, który wymaga uruchomienia nadludzkich wprost sił, by chcieć trwać.
Wciąż nie wiem również, dlaczego z niektórymi można pójść drogą rozumienia, a z innymi - nawet czy zwłaszcza z najbliższymi - nie wydarzy się to nigdy.
4. Skończyłem oglądać Modlitwy za Bobbiego - płacząc jak bóbr. Chwilami miałem wrażenie, ze to film o mnie. Wciąż bowiem noszę w sobie przekonanie, że jestem ucieleśnionym grzechem. Choć uśpione - wraca niekiedy; w serce człowieka zbyt mocno zapadają choćby takie chwile, gdy - młody, zagubiony, szukający perspektywy, która ułoży mu świat - spowiada się z tego, że kocha, samą miłość traktując jako zło.
5. Ale nie jedyne to wykluczenie, które noszę w sobie. Drugie dokonało się pośród 'swoich'. Tych, którzy cierpią się i cieszą, bezinteresownie niosą pomoc, słuchają podobnych płyt i interesują ich podobne tematy, spotkałem późno. Bo ich nie widać - są ludźmi pośród ludzi: kolorowymi, często piekielnie inteligentnymi i twórczymi, ale w pewnym fundamentalnym oraz pozytywnym sensie zwykłymi. Szukając siebie w okresie dojrzewania widziało się nie codzienność (choćby mądrą i twórczą), ale miejsca, które chciały być widoczne, gdzie człowieka często gęsto zamieniano w opakowany w ciuchy towar, a miłość czy bliskość rozumiano jako - być może jednorazowe - użycie. Petryfikując to później w stylach marszy, parad i bałamutnych tekstów wielbiących nieformalność i promiskuityzm.
6. Nie chciałem trwać, choć nie udało mi się zmienić tego stanu rzeczy. Ta niechęć wrosła we mnie tak silnie, że pewnie nigdy się z niej nie wyzwolę. W sumie każdego dnia muszę walczyć o swoją wartość i godność nie w oczach innych, ale we własnych oczach. Wciąż potrzebując nadludzkich sił. Wciąż nie umiejąc przestać wierzyć.
7. Modlitwy za Bobbiego nie tylko pozwoliły mi płakać, wspominać, poczuć otuchę. Pozwoliły mi również pojąć dlaczego rozumienie jest tak trudne - ano dlatego że rozumieć znaczy wiedzieć, że często nie wystarczy kochać, ale trzeba jeszcze akceptować. Każdą inność - od wyboru drogi życiowej odmiennej od naszych preferencji, po..., i po..., i jeszcze... Wiem też, że na katechezach miast wymuszać kucie na blachę formułek katechizmu winno się oglądać takie filmy jak ten, czy równie silnie przeze mnie zapamiętany Ksiądz. Może wtedy w praktyce katecheza uczyłaby kochać ludzi. I pokazywałaby, że jedyna autentyczna miłość do Boga, to miłość pełna pytań i wątpliwości, wolna zaś od oczywistych i jasnych odpowiedzi.
środa, 11 kwietnia 2012
PO ROCZNICY
Skończyły się Święta. Minęła też rocznica katastrofy smoleńskiej. Zastanawiałem się, jaki - z racji wieńczenia Wielkanocy - będzie miała przebieg tego roku. Na szczęście - przy odrobinie dobrej woli - dało się jej nie zauważyć. Wystarczyło świadomie dawkować sobie serwisy informacyjne - prezentowana w nich zbiorowa histeria, mowa nienawiści i namaszczone dzielenie krajan na Polaków i quasi-Polaków okazywały się bardziej symulacją, niż zjawiskiem obecnym na zduńskowolskich ulicach.
Nie zmienia to jednak mojej globalnej oceny politycznych "elit" i reprodukowanych przez nich mechanizmów kształtowania obywateli i postaw pro-państwowych. To smutne, że w obliczu TAKIEGO wydarzenia, wciąż w miejsce budowania więzi i podkreślania tego, co nas łączy (żałoba, żal, szacunek dla instytucji państwowych itd.) pogłębia się podziały, umacnia szańce i kreuje takie perspektywy, w ramach których każdy Polak musi wpisać się w jedną z dwu widocznych publicznie strategii.
Bo jeśli wytknie się PO politykę (prze)milczenia, jeśli wyrazi się niezadowolenie z tego, w jaki sposób władze państwowe okazują (lub nie) szacunek zmarłym przedstawicielom najwyższych władz RP, jeśli będzie się mówić o niejasnościach w prowadzeniu śledztwa, wrażliwych miejscach raportów powypadkowych komisji czy uległości w stosunku do Rosji, od razu zostanie się namaszczonym na zwolennika PiS.
Z kolei jeśli nie wyrazi się zgody na ksenofobiczną i "spiskową" retorykę PiS, jeśli powie się twarde NIE zawłaszczaniu symboliki i języka religijnego dla celów politykierskich (Jarosław Kaczyński celował wczoraj w cytatach z Biblii, choć parę razy miałem ochotę go zapytać - z jakiej to księgi?), jeśli będzie się oburzać na współdziałanie z taką politykę kleru (polskiego i węgierskiego), jeśli w końcu w Orbanie i jego frakcji nie dostrzeże się daru Opatrzności oraz wzoru dla Polski, ale raczej nawrót posępnych widm, zostanie się automatycznie POwcem, fałszywym Polakiem, zgniłym liberałem, komuchem, masonem, żydem i czym tam jeszcze (kilka epitetów kulturalnie chcę przemilczeć).
Głośno krytykuje się PiS, ale obie opcje - milczenia i niejasność oraz religijno-ksenofobicznego patosu - są, w moim odczuciu, równie niebezpieczne i równie destrukcyjne.
Od dawna twierdzę, że nieszczęściem Polski i Polaków jest przywiązanie do wspólnotowych traum i nieszczęść, które sakralizuje się i przedstawia niemal jako dopełnienie ofiary Chrystusowej. Nieszczęściem jeszcze większym jest takie sakralizowanie tych traum, które prowadzi do konfliktów - dobrze wiemy z historii, że konflikt alternatywnych narracji "religijnych" nie może prowadzić do konsensu, ale raczej eskaluje inkwizycyjne podchody i walkę per fas et nefas.
Może, w dobie powielkanocnej, dobrze będzie przypomnieć, że najistotniejsza jest nie śmierć Chrystusa, ale Jego zmartwychwstanie? To zaś przynosi pokój i zgodę, także między tymi, którzy na płaszczyźnie politycznej sami z siebie raczej by się nie dogadali?
I PO, i PiS rozgrywają karty polityczno-religijne, obie deklarują przywiązanie do określonej tradycji aksjologicznej i światopoglądowej, może więc ramię w ramię przejmą się w końcu tymi deklaracjami i wezmą przykład z Pawła Deresza, który od początku smoleńskiej wrzawy szuka intymności żałoby, mówi spokojnie i bez patosu, stara się podkreślać to, co wspólne, a nie to, co różnicujące. Może warto nauczyć się czegoś i od lewicy (jasno dookreślonej i jednoosobowej, bo nie o resztę tzw. lewicy tu idzie), skoro i sam Jezus był spektakularnym lewicowcem.
Nie zmienia to jednak mojej globalnej oceny politycznych "elit" i reprodukowanych przez nich mechanizmów kształtowania obywateli i postaw pro-państwowych. To smutne, że w obliczu TAKIEGO wydarzenia, wciąż w miejsce budowania więzi i podkreślania tego, co nas łączy (żałoba, żal, szacunek dla instytucji państwowych itd.) pogłębia się podziały, umacnia szańce i kreuje takie perspektywy, w ramach których każdy Polak musi wpisać się w jedną z dwu widocznych publicznie strategii.
Bo jeśli wytknie się PO politykę (prze)milczenia, jeśli wyrazi się niezadowolenie z tego, w jaki sposób władze państwowe okazują (lub nie) szacunek zmarłym przedstawicielom najwyższych władz RP, jeśli będzie się mówić o niejasnościach w prowadzeniu śledztwa, wrażliwych miejscach raportów powypadkowych komisji czy uległości w stosunku do Rosji, od razu zostanie się namaszczonym na zwolennika PiS.
Z kolei jeśli nie wyrazi się zgody na ksenofobiczną i "spiskową" retorykę PiS, jeśli powie się twarde NIE zawłaszczaniu symboliki i języka religijnego dla celów politykierskich (Jarosław Kaczyński celował wczoraj w cytatach z Biblii, choć parę razy miałem ochotę go zapytać - z jakiej to księgi?), jeśli będzie się oburzać na współdziałanie z taką politykę kleru (polskiego i węgierskiego), jeśli w końcu w Orbanie i jego frakcji nie dostrzeże się daru Opatrzności oraz wzoru dla Polski, ale raczej nawrót posępnych widm, zostanie się automatycznie POwcem, fałszywym Polakiem, zgniłym liberałem, komuchem, masonem, żydem i czym tam jeszcze (kilka epitetów kulturalnie chcę przemilczeć).
Głośno krytykuje się PiS, ale obie opcje - milczenia i niejasność oraz religijno-ksenofobicznego patosu - są, w moim odczuciu, równie niebezpieczne i równie destrukcyjne.
Od dawna twierdzę, że nieszczęściem Polski i Polaków jest przywiązanie do wspólnotowych traum i nieszczęść, które sakralizuje się i przedstawia niemal jako dopełnienie ofiary Chrystusowej. Nieszczęściem jeszcze większym jest takie sakralizowanie tych traum, które prowadzi do konfliktów - dobrze wiemy z historii, że konflikt alternatywnych narracji "religijnych" nie może prowadzić do konsensu, ale raczej eskaluje inkwizycyjne podchody i walkę per fas et nefas.
Może, w dobie powielkanocnej, dobrze będzie przypomnieć, że najistotniejsza jest nie śmierć Chrystusa, ale Jego zmartwychwstanie? To zaś przynosi pokój i zgodę, także między tymi, którzy na płaszczyźnie politycznej sami z siebie raczej by się nie dogadali?
I PO, i PiS rozgrywają karty polityczno-religijne, obie deklarują przywiązanie do określonej tradycji aksjologicznej i światopoglądowej, może więc ramię w ramię przejmą się w końcu tymi deklaracjami i wezmą przykład z Pawła Deresza, który od początku smoleńskiej wrzawy szuka intymności żałoby, mówi spokojnie i bez patosu, stara się podkreślać to, co wspólne, a nie to, co różnicujące. Może warto nauczyć się czegoś i od lewicy (jasno dookreślonej i jednoosobowej, bo nie o resztę tzw. lewicy tu idzie), skoro i sam Jezus był spektakularnym lewicowcem.
poniedziałek, 9 kwietnia 2012
KERMES BYŁA, ZAŚPIEWAŁA, ZWYCIĘŻYŁA..!
Znam tylko dwie artystki, które potrafią zamienić recital w teatr. Nie tylko rozumiejąc i czując muzykę, ale potrafiąc zawładnąć słuchaczami - swą indywidualnością, charyzmą, wiernością sztuce, malarskością czy (wampirzą niekiedy) drapieżnością. Zapewne nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie ich emocjonalna wrażliwość idąca w parze z intelektualną ciekawością w badaniu tradycji i swobodnym jej przekraczaniu. O tym, że taka mieszanka sprawdza się najlepiej wiedział Bach, kształtując swą twórczą wolność w oparciu o Ordnung, Zusammenhang i Verhaltnis, które od biedy oddać można jako porządek, ciągłość i relacyjność, a więc o jakości bazujące na tradycji jego czasów (teoria afektów, style muzyczne, konkretne kompozycje) i wykorzystywane po to, by twórczo poza nie wykroczyć.
Pierwszą jest Cecilia Bartoli. Drugą - Simone Kermes, której wczorajszy recital pozostawił mnie pełnym synestezyjnych doznań! Choć nigdy nie słyszałem Kermes na żywo zupełnie nie czułem, że słucham jej recitalu przez radiowy głośnik. Wręcz przeciwnie, porwała mnie swą naturalnością, szczerością przekazu, radością dzielenia się muzyką, umiejętnością śpiewania dla słuchaczy: od początku do końca czułem więź, jaką Kermes starała się z nami budować. A że sam instrument ma niezwykłej piękności (o nasyconej, czerwonej - jak jej włosy - barwie przechodzącej od głębokiego i matowego bordo po połyskliwy cynober), że mistrzowsko śpiewa najtrudniejsze nawet ozdobniki, że doskonale panuje nad afektem i oddechem - miałem poczucie uczestniczenia w prawdziwie świątecznej uczcie.Inna rzecz, że najbardziej ją cenię w wybujałej koloraturze, liryczne nastroje zostawiając Bartoli, której wybujały sopran sfogato mieni się tysiącem barw we wszystkich rejestrach nigdy nie tracąc intensywności szlachetnego bursztynu.
Żyjemy w pięknych muzycznie czasach mając dwie królowe - jedną od Riccarda Broschiego (http://www.youtube.com/watch?v=abT5WOsykuk), drugą od Lacia, ch'io pianga (http://www.youtube.com/ watch?v=vhpD5JbChPQ).
Żyję w pięknych czasach - nie tylko słuchając w radio takich recitali, ale słuchając ich symultanicznie. Z bliskimi na sali w Krakowie, i z bliskimi przy ich głośnikach. I z myślami, które po recitalu Kermes wciąż krążą między nami!
Pierwszą jest Cecilia Bartoli. Drugą - Simone Kermes, której wczorajszy recital pozostawił mnie pełnym synestezyjnych doznań! Choć nigdy nie słyszałem Kermes na żywo zupełnie nie czułem, że słucham jej recitalu przez radiowy głośnik. Wręcz przeciwnie, porwała mnie swą naturalnością, szczerością przekazu, radością dzielenia się muzyką, umiejętnością śpiewania dla słuchaczy: od początku do końca czułem więź, jaką Kermes starała się z nami budować. A że sam instrument ma niezwykłej piękności (o nasyconej, czerwonej - jak jej włosy - barwie przechodzącej od głębokiego i matowego bordo po połyskliwy cynober), że mistrzowsko śpiewa najtrudniejsze nawet ozdobniki, że doskonale panuje nad afektem i oddechem - miałem poczucie uczestniczenia w prawdziwie świątecznej uczcie.Inna rzecz, że najbardziej ją cenię w wybujałej koloraturze, liryczne nastroje zostawiając Bartoli, której wybujały sopran sfogato mieni się tysiącem barw we wszystkich rejestrach nigdy nie tracąc intensywności szlachetnego bursztynu.
Żyjemy w pięknych muzycznie czasach mając dwie królowe - jedną od Riccarda Broschiego (http://www.youtube.com/watch?v=abT5WOsykuk), drugą od Lacia, ch'io pianga (http://www.youtube.com/
Żyję w pięknych czasach - nie tylko słuchając w radio takich recitali, ale słuchając ich symultanicznie. Z bliskimi na sali w Krakowie, i z bliskimi przy ich głośnikach. I z myślami, które po recitalu Kermes wciąż krążą między nami!
piątek, 6 kwietnia 2012
KRZYŻ, ŚMIERĆ, ZMARTYWCHWSTANIE
Z utworów Krzysztofa Pendereckiego tylko jednego słucham jeszcze z niegasnącą satysfakcją. Jest nim wielkanocna Jutrznia, pociągająca mnie nie tylko swoją warstwą muzyczną, ale również połączonym z nią przekazem teologicznym. Penderecki bowiem nie odmalowuje zmartwychwstania muzyką radosną, podniosłą i świetlistą. Pokazuje je raczej jako kosmiczny dramat, budzący grozę i lęk. Bo w gruncie rzeczy zmartwychwstanie jest dla świata historii doznaniem tragicznym, jako że wkroczenie mitu do strumienia czasu musi niepokoić. Także tym, że w innym świetle ustawia całość ludzkiej praxis.
O tym, że zmartwychwstanie nie jest faktem historycznym - takim, jak jest czy mogłoby być ukrzyżowanie - wskazuje jedna z najstarszych tradycji chrześcijaństwa. W jej ramach Paschę świętowano tylko w przeciągu Piątku, ujmując jednym aktem śmierć i życie Chrystusa. Echa tej tradycji pozostały zaś w liturgii prawosławia, gdzie przez Wielki Post nie rezygnuje się z pochwalnego śpiewu alleluja.
Jeśli zmartwychwstanie nie jest faktem historycznym, lecz mitem czy wydarzeniem metahistorycznym, to jednocześnie jest dla nas niedostępne poznawczo; jest - mówiąc uczenie - zdarzeniem apofatycznym, które dokonuje się w każdym momencie historii. Wymóg prawdy, wypływający dla chrześcijan z ich wiary, nakazuje tedy żyć tak, by to, co mityczne wkraczało w doczesność. By tu, na ziemi, budować Królestwo Boże, które nie czeka na nas w zaświatach, ale jest - jak mówił Jezus - pośród nas. To szczególne zobowiązanie, szczególne, bo w gruncie rzeczy zupełnie innego od tego, przekazywanego naszej tradycji przez zinstytucjonalizowane chrześcijaństwo. To ostatnie wymóg prawdy dotyczący zmartwychwstania rozumiało przede wszystkim jako rozprzestrzenianie twardego systemu prawd i urabianie w oparciu o nie wielkiej narracji na temat świata. Sądzę jednak, że chrześcijański wymóg prawdy nijak nie ma się do dogmatycznych opinii czy tez. Dotyczy raczej praktyki życia opartej na miłości.
W sumie, jeśli wierzę jeszcze w cokolwiek, to wierzę właśnie w miłość.
W tę najbardziej podstawową - będącą szacunkiem do drugiego człowieka, próbą rozumienia jego odmiennych racji, pozostawianiem mu wolności wyborów i sądów, widzeniem raczej jego niż norm, przykazań czy najszczytniejszych nawet przepisów, umiejętnością niesienia mu pomocy.
Wzór tej miłości widzę w opisie Jezusa, uzdrawiającego w pogańskiej świątyni (co ciekawe, Jezus nie tylko tam uzdrawia extra, ale również nie kwestionuje, a potwierdza dokonujące się uzdrowienia!), w paraboli o miłosiernym Samarytaninie, czy w narracji o rozmowie Jezusa z Samarytanką, której nie ocenia, ale którą leczy wydobywając na jaw najgłębiej skrywane bolączki. Te dwie ostatnie mają szczególną moc jeśli pamiętać, że dla Żydów Samarytanie byli heretykami!
W tę najtrudniejszą - bo dotyczącą najbliższych. Współdzielącą z nimi radości i smutki. Niekiedy niespokojną, zatroskaną, ale również spokojną czy euforyczną.
W tę najbardziej być może niezrozumiałą - traktującą rośliny i zwierzęta nie jako materiał do wykorzystania, ale jak nasze siostry i naszych braci.
Tylko w świetle miłości krzyż i śmierć nabierają sensu. Bo miłość powoduje obumieranie. Z nazbyt łatwego narzucania swoich poglądów, z wygodnego przekonania o własnej prawości, z uporczywego przywiązania do własnych problemów, z dających poczucie spokoju (a więc kojących naszą nerwicę) schematów i formułowanych na ich bazie oczekiwań.
Ale także z własnej, zazwyczaj niełatwej historii, która często nie pomaga otworzyć się na innych, ale raczej zamyka nas w strachu, obawie, nieumiejętności zaufania. No i przede wszystkim z umiejętności dawania miłości przy jednoczesnej nieumiejętności jej przyjmowania. Przynajmniej mnie to ostatnie przyszło i przychodzi najtrudniej.
Nie umiem tych dni przeżywać na smutno, bo nie umiem zapomnieć choćby zdania z Listu do Hebrajczyków, że Jezus w Ogrójcu prosił o wybawienie od śmierci i został wysłuchany. Dlatego krzyż nie jest dla mnie ani na moment symbolem końca, ale "nieśmiertelną rośliną, która tkwi między niebem a ziemią, jest podporą wszystkich rzeczy, oparciem zamieszkałej ziemi, kosmicznym węzłem". Jest drzewem życia, które sięgając "wierzchołkiem niebios, korzeniami tkwiąc na ziemi, a potężnymi ramionami ogarniając ze wszystkich stron ogromną przestrzeń powietrza" całe jest we wszystkim i całe jest wszędzie.
O tym, jak w katolicyzmie boimy się krzyża jako symbolu życia, dobitnie świadczy los tzw. krzyża słonecznego. Jego znak (obok krzyża egipskiego, czczonego w chrześcijaństwie koptyjskim!) znalazł się na liście symboli okultystycznych, mających jakoby moc sprowadzania na człowieka opętania. Cóż, właśnie taki krzyż obecny jest ciągle w prawosławiu i właśnie taki noszę zawieszony na łańcuszku.
Ja lękam się czegoś innego, mianowicie tego, jak wiele zależy od człowieka - to w końcu jego czyny odsłaniają lub zakrywają boże królestwo pośród nas.
wtorek, 3 kwietnia 2012
SOLILOQUIA
Pour Z. et T.
En particulier pour ce dernier
Za Pragą tęsknię jak za kobietą. Zresztą, ilekroć z niej wyjeżdżam zawsze płaczę. Pamiętam powroty z wakacyjnych wojaży, gdy jedynym ukojeniem była dla mnie myśl o czekającej w Łodzi Zuzannie.
Mój pierwszy praski raz był dawno temu, w trakcie oazy. Zapamiętałem z niego zapachy, kolory przemijającego lata, wijące się wąskie uliczki i smak paskudnego hot-doga. Ale już wtedy umiałem zabierać ze sobą rzeczy jakoś dla mnie najcenniejsze. Z miasteczka, w którym mieszkaliśmy, wywiozłem wspomnienia: smaku "kiszonych parówek" (choć nie jest okropne, nie spróbowałem ich więcej), odpustowych pierniczków na straganie przed kościelnymi drzwiami (w kształcie polukrowanej na różowo wanny, w której zasiadała blondyna z obfitym biustem vis-a-vis mężczyzny z niepodlegającym dyskusji wzwodem), bałaganu wokół śpiwora Wojtka. I dwie - nabyte z resztki i tak głodowego kieszonkowego - płyty: Jana Dismasa Zelenki (którego wtedy nie znałem nie tylko ja, ale świat generalnie) i Bohuslava Martinu.
Znacznie, znacznie później były godziny spędzane na Wyszehradzie. W rytm Wełtawy wygrywanej przez kościelny zegar. Były cmentarze - wyszechradzki, przechowujący pamięć o tuzach nauki i sztuki, żydowskie: stary, nowy (z peregrynacją z kamykami do macewy Kafki) i ewokowany przez nieliczne ślady żiżkowski; było cmentarne miasto - czyli Cmentarz Olszański tak magicznie opisany przez Danielę Hodrovą w Pod dwiema postaciami.
Ale były też uliczki robotniczego Smichova, tak podobnego do Łodzi. Były knajpy Żiżkowa i lokalne bistra na Winogradach (był tam też teatr, w którym grała Dagmar Havlova). Były ogrody i samotne noce przy katedrze świętego Wita.
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że poznaje się mnie nie tylko przez słowa, gesty i czyny. Poznaje się mnie także przez muzykę, smaki i zapachy. Ale poznaje się mnie także przez miejsca, w tym to najintymniejsze dla mnie - Pragę. Ktoś, kogo będę chciał zabrać w sobotni poranek na jedną ze ścieżek pod murami Wyszechradu; ktoś, kogo zaprowadzę na Petrin, by w rozarium powspominać lekturę podręcznika do indoeuropejskiego językoznawstwa porównawczego przerywaną wszędobylskim nawałem słońca; ktoś, komu będę chciał opowiedzieć o wolności, którą czułem czytając książkę Jadwigi Staniszkis zaszyty na kamiennej ławce Kolovratskiej zahrady; ktoś, z kim przejdę drogę od strahovskiego stadionu ku klasztorowi znów płacząc przerażony tym, jak pozostałości socjalizmu zdewastowały tam przestrzeń; ktoś, z kim pochylę się nad jeżówką w ogrodzie botanicznym, a potem zejdę Apolinarską i jej przyległościami, na których zawsze towarzyszyła mi Cassandra Wilson - ten będzie najbliższym mi człowiekiem. I choć tak by było najlepiej, to jednak wcale nie musi wydarzyć się to realnie, wystarczy już pragnienie podzielenia się tą przestrzenią, tymi miejscami.
W pokoju pachnie mi kawa (teraz już tylko w olejku eterycznym), w uszach brzmią Okna do zahrady Martinu. I sam się dziwę swojemu wyznaniu - że poznać mnie, to także poznać mnie w związku z przestrzenią. Ale dziwię się szczęsnym zdziwieniem, że wyznając to, co naprawdę intymne, pozostawiłem milczeniu.
niedziela, 1 kwietnia 2012
CHOPIN, JAZZ, PRIMA APRILIS I LAICYZACJA
W kontekście obiegu informacji Facebook to jednak stworzenie niezastąpione. Dzięki pośrednictwu niemal symultanicznie przeczytałem dwa teksty - Wywiad z Wojciechem Lemańskim i tekst o rozruchach na koncercie akademickiego jazz-bandu na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie.
Wywiad z Lemańskim niesamowicie mnie ucieszył - brakuje nam księży,
którzy potrafią myśleć o państwie w kategoriach posoborowych,
którzy potrafią nie gniewać się na czasy współczesne, ale starają się je rozumieć,
którzy nie boją się mówić o grzeszności i brakach własnej Instytucji.
Tak szczerość i prostota postawy spuszcza powietrze z balona patosu i nieskazitelności, czyniąc bardziej ludzkim to, co jest ludzie, choć udaje, że jest inaczej (co przekłada się na środki Lemańskiego dyscyplinujące)
.
Właśnie w tym kontekście pomyślałem o reakcji Rektora UMiFC. Retoryka kalania świętości w kontekście jazzowych aranżacji Chopina i próba przeciwdziałania ich upowszechnianiu w murach uczelni budzi bowiem najgorsze skojarzenia z postępkami (nieistniejącego już) Świętego Officium. I smutne jest to, że nawet jeśli sam tekst o tym wydarzeniu jest prima aprilisowym wygłupem, to jednak podobne reakcje faktycznie spotkać można na co dzień.
Od dawna jestem przekonany, że jedyną szansą dla religijności Polaków jest laicyzacji kraju - religia ma wtedy szansę stać się świadomym wyborem, a nie replikowaniem betonowych przekonań często nawet bez dogłębnego ich zrozumienia. Ale laicyzacja dobrze też zrobi naszemu podejściu do świętości narodowych. Póki co, pompą i egzaltacją rodem z Sienkiewicza zabiliśmy ich już wiele, w tym hymn narodowy, z którym mało kto czuje jakąkolwiek więź. Popatrzmy raczej za dwie miedze: Francuzi nie bali się dyskusji o krwistej zawartości Marsylianki, nie bali się oswajania jej, poprzez aranżacje hip-hopowe czy reggae (robione nie pokątnie, a z inspiracji instytucji rządowych). Może lepiej wyjść z dobrym "ujaazowionym" Chopinem (a taki już bywał w Polsce, nihil novi) tak, by pozostał w pamięci zbiorowej, niż utrwalać reakcje choćby warszawiaków, którzy nie siadają na ławeczkach Chopina i nie uruchamiają wbudowanych w nie pozytywek, bo to jednak jakoś krzywo, gdy Chopin gra nam w dupę!
Wywiad z Lemańskim niesamowicie mnie ucieszył - brakuje nam księży,
którzy potrafią myśleć o państwie w kategoriach posoborowych,
którzy potrafią nie gniewać się na czasy współczesne, ale starają się je rozumieć,
którzy nie boją się mówić o grzeszności i brakach własnej Instytucji.
Tak szczerość i prostota postawy spuszcza powietrze z balona patosu i nieskazitelności, czyniąc bardziej ludzkim to, co jest ludzie, choć udaje, że jest inaczej (co przekłada się na środki Lemańskiego dyscyplinujące)
.
Właśnie w tym kontekście pomyślałem o reakcji Rektora UMiFC. Retoryka kalania świętości w kontekście jazzowych aranżacji Chopina i próba przeciwdziałania ich upowszechnianiu w murach uczelni budzi bowiem najgorsze skojarzenia z postępkami (nieistniejącego już) Świętego Officium. I smutne jest to, że nawet jeśli sam tekst o tym wydarzeniu jest prima aprilisowym wygłupem, to jednak podobne reakcje faktycznie spotkać można na co dzień.
Od dawna jestem przekonany, że jedyną szansą dla religijności Polaków jest laicyzacji kraju - religia ma wtedy szansę stać się świadomym wyborem, a nie replikowaniem betonowych przekonań często nawet bez dogłębnego ich zrozumienia. Ale laicyzacja dobrze też zrobi naszemu podejściu do świętości narodowych. Póki co, pompą i egzaltacją rodem z Sienkiewicza zabiliśmy ich już wiele, w tym hymn narodowy, z którym mało kto czuje jakąkolwiek więź. Popatrzmy raczej za dwie miedze: Francuzi nie bali się dyskusji o krwistej zawartości Marsylianki, nie bali się oswajania jej, poprzez aranżacje hip-hopowe czy reggae (robione nie pokątnie, a z inspiracji instytucji rządowych). Może lepiej wyjść z dobrym "ujaazowionym" Chopinem (a taki już bywał w Polsce, nihil novi) tak, by pozostał w pamięci zbiorowej, niż utrwalać reakcje choćby warszawiaków, którzy nie siadają na ławeczkach Chopina i nie uruchamiają wbudowanych w nie pozytywek, bo to jednak jakoś krzywo, gdy Chopin gra nam w dupę!