Piotra Orawskiego cenię jako Pana od Muzyki - za jego audycje, teksty w książeczkach towarzyszących płytom, autora książek. Ale cenię go również za myśli, które obficie spisuje i umieszcza na swojej stronie internetowej.
Myśli pełne erudycji (czasem irytującej, bo chciałbym usłyszeć Jego własny głos nie skrywany za kolejną ciekawą lekturą czy odsłuchanym arcydziełem), ciepła, także wrażliwości. Indywidualizowane dedykacją dla Rafała. Budzące chęć polemiki.
Myśli odważne i pokorne. Odważne w podejmowaniu wielkich tematów - jak miłość, zazdrość, prawda, oddalenie czy Kunst der Fuge - niegdyś tak bliskich filozofom, a ostatnio pogrzebanych wraz ze śmiercią wielkich narracji. Pokorne w świadomości, że wszelkie rozważania prowadzą tu do lekkiego rozświetlenia mroku, nie do światła - bo tak ważne tematy na zawsze pozostają tajemnicą.
Wróciłem dziś do fragmentów, które Orawski poświęcił miłości. I zatęskniłem do czasów, gdy świat nie był opisywalną matematycznie maszyną, lecz żywą całością, w której każda z rzeczy podążała w miłosnym ruchu ku swemu punktowi ciążenia. Zatęskniłem nawet za Fourierem, którego stać było jeszcze na szaloną wizję zakochanych planet, oddających się miłosnemu uniesieniu poprzez moc aromatycznego przyciągania. Zatęskniłem wreszcie do czasów, gdy uczuć nie mylono jeszcze z emocjami i gdy miłości nie zrównano właśnie z prostym przeżyciem radości, uniesienia czy innych pozytywnych odczuć.
Buntowałem się kiedyś przeciw staremu dyskursowi, który mówił, że miłość to nie uczucia-emocje. Wydawało mi się, że w takiej perspektywie miłość jest czymś zimnym i wykalkulowanym. Ale chyba tak nie jest.
Spotkanie ze Stefanem Swieżawskim, który - ślepy już - chłonął moją obecność dotykiem i rozumiejącym pytaniem nawet o sprawy najprostsze, bez mentorskiej obawy przed kompromitacją płynącą z niewiedzy...
Spotkanie z panią Teresą, zawsze ciepłą i otwartą, rozbudzającą we mnie (w nas) nadzieję i poczucie własnej wyjątkowości nawet, gdy krytykowała, nawet, gdy cierpiała tak, że rzadko kto byłby w stanie to znieść...
...nauczyły mnie, że w swoim fundamencie miłość jest otwarciem bycia i uważnością... To z nich wypływają uczucia-emocje, a zarazem uczucia-emocje mają na nie wpływ. Gdyby było inaczej trudności, problemy, przypływy smutku, złość, gniew, żal czy twardszy niż zwykle ton głosu oznaczałyby, że miłość nieustannie się kończy i (niekiedy) zaczyna od nowa. Ona jednak trwa; trwa dopóty, dopóki mimo takich emocji-uczuć trwa otwarcie na Drugiego i trwa uważne skupienie na Jego dobru.
Tyle zrozumiałem. Tajemnicą pozostaje jednak dla mnie granica, której przekroczenie sprawia, że emocje stają się dla miłości mysterium iniquitatis. Bo przecież jest jakiś moment, w którym - chcąc lub nie - otwartość zamienia się w ucieczkę, by w końcu stać się wycofaniem i zamknięciem. Jak jednak rozpoznać tę granicę, żeby jej nie przekroczyć?
Nie wiem, choć na intuicję czuję, że tym, co otwiera i wyzwala jest prawda. Prawda nazywania emocji, gotowość ich rozumienia i wspólnego przeżywania, brania za nie odpowiedzialności. I otwierania ich tym, co najprostsze - niekiedy pokornym "przepraszam", niekiedy ciepłym przytuleniem. Prawda jako parrhesia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.